Nieznana rozgrywka generała Andersa

Kto wezwał dowódcę tworzonej w Związku Sowieckim armii polskiej, aby przeszedł na stronę niemiecką? I czy był to element poważnej polityki, czy też fantazje jednego człowieka, lawirującego między Berlinem i Moskwą?

24.04.2017

Czyta się kilka minut

Gen. Władysław Anders (w środku z laską) na inspekcji oddziałów swojej armii. Związek Sowiecki, rok 1941 lub 1942. / Fot. NAC
Gen. Władysław Anders (w środku z laską) na inspekcji oddziałów swojej armii. Związek Sowiecki, rok 1941 lub 1942. / Fot. NAC

Krótką wiadomość, którą tamtego styczniowego dnia roku 1942 odebrano w Buzułuku – niewielkim mieście w obwodzie orenburskim (dziś Rosja), gdzie ulokowało się dowództwo powstającej w Związku Sowieckim armii polskiej, nazwanej potem armią Andersa – można streścić do jednego zdania: w Moskwie jest czterech Polaków podających się za wysłanników podziemia, i Sowieci proszą o przyjazd do Moskwy szefa Oddziału II (tj. wywiadowczego) armii Andersa, w celu sprawdzenia tożsamości emisariuszy.

Tej prośbie miało stać się zadość.

List w mydle ukryty

Podpułkownik dyplomowany Wincenty Bąkiewicz – oficer odpowiadający za wywiad armii polskiej w Związku Sowieckim – przyleciał do Moskwy 13 stycznia 1942 r. Zameldował się na Łubiance, siedzibie NKWD. Tu przedstawiono mu czterech ludzi: Polaków, którzy twierdzili, że przybyli do Moskwy z okupowanego kraju. Podchorąży Antoni Pohoski, podporucznik Czesław Wasilewski, porucznik Kazimierz Rutkowski oraz rotmistrz Czesław Szadkowski zameldowali się podpułkownikowi jako emisariusze.

Naszpikowana podsłuchami Łubianka to złe miejsce na poufną rozmowę. A jednak Bąkiewicz musiał zamienić kilka zdań z emisariuszami. Musiał też sprawdzić stan materiałów, które przywieźli ze sobą posłańcy, a które uprzednio odebrało im NKWD – w tym mikrofilmy z zapisaną na nich korespondencją.

Ponieważ przybysze nie wzbudzili podejrzeń, 18 stycznia Bąkiewicz zabrał ich do zasypanego śniegiem Buzułuku. Zaskoczenie i radość z niespodziewanej wizyty zmieniły się w uroczysty bankiet. Ale gdy poranek następnego dnia przywrócił oficerom trzeźwość umysłów, gdy odczytano otrzymane mikrofilmy, radość zastąpiło zakłopotanie i atmosfera skandalu. 20 stycznia czterej oficerowie trafili do aresztu.

Szum, który wywołała sprawa emisariuszy, był tyleż tajemniczy, co niebezpieczny. Po przeczytaniu listu adresowanego do generała Andersa – ukrytego w mydle do golenia – pojawiło się bowiem kluczowe pytanie: czy NKWD zna jego treść? Mikrofilm z listem był już wywołany, a zawierał tekst, który mógł mieć poważne skutki dla i tak delikatnych relacji polsko-sowieckich – w sytuacji, gdy przecież jeszcze pół roku wcześniej Związek Sowiecki był sojusznikiem Niemiec i okupantem na obszarze nieco ponad połowy Polski.

List do generała Andersa zawierał wezwanie, czy wręcz rozkaz, „do uderzenia na tyły bolszewickie, gdy tylko [Anders] przyprowadzi swą armię na front przeciwniemiecki”.

Mówiąc inaczej: autor listu oczekiwał, że gdy sformowana już armia Andersa trafi na front wschodni – takie miało być pierwotnie jej przeznaczenie – wtedy, zamiast walczyć przeciw Niemcom, skieruje broń przeciwko Sowietom.

Ile było w tym szaleństwa, a ile nieodpowiedzialności, wiedział tylko autor listu. A jednak i jego autorstwo nie jest pewne. Pytania się mnożyły, odpowiedzi brakowało. Wątpliwości nabierały niepokojącego posmaku. Sprawą musiał zająć się Bąkiewicz.

Muszkieterowie

Pułkownik Bąkiewicz – już od 1920 r. wywiadowca polskiej „Dwójki”, który przez jakiś czas pracował „pod przykryciem” na terenie Związku Sowieckiego, a w latach 30. był szefem Samodzielnego Referatu „Rosja” w centrali polskiego wywiadu – dobrze znał taktykę wywiadowczą wschodniego przeciwnika, który teraz występował w roli (chwilowego, jak się miało okazać) sojusznika.

Bąkiewicz nie ufał Sowietom i własnym brakiem zaufania starał się zarazić innych w sztabie w Buzułuku. Jego realistyczne podejście kazało mu założyć, że treść listu do Andersa jest znana funkcjonariuszom NKWD. Wobec tego założenia gra prowadzona przez stronę sowiecką „wyglądała na wystawienie nas na próbę, z chęcią przyłapania na potknięciu się”. Ostrożność była jak najbardziej wskazana.

Według obecnego wówczas w sztabie Klemensa Rudnickiego generał Anders kazał zapytać (via Londyn) generała Stefana Grota-Roweckiego, komendanta głównego Związku Walki Zbrojnej (w lutym 1942 r. przemianowanego na Armię Krajową), czy ZWZ wysyłał do Buzułuku jakichś emisariuszy. Z Londynu nadeszła odpowiedź przecząca.

Kim więc byli emisariusze? Tego dowiedziano się szybko. Osadzona w areszcie czwórka pochodziła z podziemnej organizacji wywiadowczej Muszkieterowie.

Muszkieterów założył niejaki Stanisław Witkowski, inżynier i wynalazca. On też jako szef organizacji nadał sobie tytuł kapitana. Muszkieterowie, do których należał początkowo m.in. późniejszy as wywiadu AK Kazimierz Leski, jesienią 1939 r. rzucili rękawicę Niemcom, rzucili ją też Sowietom.

„Kapitan”, „Inżynier”, „Doktor Z” – takich pseudonimów używał Witkowski – był ambitnym człowiekiem, a w parze z ambicją szło szczęście w doborze ludzi. Leski to niejedyny as w talii Witkowskiego. Śmiało można powiedzieć, że talia, którą Witkowski podjął grę z dwoma okupantami, składała się głównie z asów i dżokerów.

Cóż z tego jednak, skoro ambicja szybko zaczęła zdradzać „Kapitana”. W rocznicę działalności, jesienią 1940 r., generał Kazimierz Sosnkowski skarżył się naczelnemu wodzowi Władysławowi Sikorskiemu na bezpośrednie kontakty kurierów Witkowskiego z Brytyjczykami, na co ani Sikorski, ani Sosnkowski nie chcieli się zgodzić. Ale Witkowski, a tym bardziej Brytyjczycy – zachwyceni owocną współpracą – ignorowali Sikorskiego.

Tymczasem Witkowski, omamiony wizją własnej osoby w roli zbawcy ojczyzny, wszedł na nową drogę swojej działalności. Pojawienie się w Buzułuku czterech ludzi z jego organizacji było jej pokłosiem.

Próby polsko-niemieckie

„Historia 1941 roku jest historią polskich wielkich tajemnic” – napisał Dariusz Baliszewski. Nie miejsce tu na analizowanie zakrętów roku 1941, warto wszak zaznaczyć, że rok ten był świadkiem tajnych rozmów niemiecko-polskich prowadzonych w Budapeszcie, widział powrót marszałka Rydza-Śmigłego do kraju, a także maraton Leona Kozłowskiego.

Ten były premier Rzeczypospolitej (z lat 1934-35), aresztowany w 1939 r. przez Sowietów i – jak tysiące innych Polaków – zwolniony po wybuchu wojny Hitlera ze Stalinem, trafił do armii Andersa, aby jesienią 1941 r. w tajemniczych okolicznościach wyruszyć z Buzułuku do okupowanej Polski – przez linię frontu niemiecko-sowieckiego...

Kozłowski – inwalida z wybitym okiem i złamanym zdrowiem, na co wpływ miał pobyt w sowieckim więzieniu – wbrew temu, co twierdził, nie mógł przejść tej 2500-kilometrowej trasy w towarzystwie jakiegoś przygodnie napotkanego Rosjanina. Ktoś musiał mu pomagać. Rosjanie? Niemcy? A może Polacy?

Niełatwo znaleźć odpowiedź na to pytanie, a jednak pewien ślad pozostał. Wiadomo, że nie przygodny człowiek, lecz dwóch oficerów wyposażonych w rozkazy i dokumenty asekurowało byłego premiera. Nie wiadomo jednak, z jakiej armii byli to oficerowie. Wprawdzie automatycznie narzuca się odpowiedź, że polskiej lub sowieckiej. Ale dowodu na to nie ma.

Tymczasem Kozłowski nie zatrzymał się na dłużej w Generalnym Gubernatorstwie, lecz trafił do Berlina. Miał prowadzić rozmowy z Niemcami, w tym o powołaniu polskiego rządu współpracującego z III Rzeszą (sąd armii Andersa skazał go potem na karę śmierci, za zdradę).

Różni ludzie i różnymi drogami zmierzali więc w roku 1941, mniej lub bardziej bezpośrednio, do jakichś rozmów z Niemcami, a następnie do znalezienia miejsca dla Polski w „niemieckiej Europie”.

Witkowski grał w tej historii – do dziś niejasnej i tajemniczej – rolę pośrednika między stroną polską i niemiecką, co było związane ze współpracą między Abwehrą (niemieckim wywiadem wojskowym) i jego Muszkieterami. Lecz za decyzją Witkowskiego miała kryć się nie samowola, lecz nakaz Delegatury Rządu i ZWZ. A o wszystkim miał wiedzieć Londyn.

Część większej gry?

W drugiej dekadzie listopada 1941 r. w lokalu konspiracyjnym w okupowanej Polsce spotkali się: marszałek Edward Rydz-Śmigły, premier Kozłowski, książę Janusz Radziwiłł oraz inni zwolennicy porozumienia z III Rzeszą. A to nasuwa sugestię, że zgrane w czasie podróże marszałka z Rumunii i ekspremiera z Buzułuku nie były przypadkiem, lecz fragmentem większej rozgrywki.

Czy Kozłowski występował w tej rozmowie tylko w swoim imieniu, czy też reprezentował generała Andersa? To pozostaje tajemnicą.

Przyjmując drugą możliwość, trzeba automatycznie zakładać akces generała Andersa do powyższego grona. Na to dowodów nie ma, co na dobrą sprawę nic nie znaczy. Sprawy ryzykowne, grożące konsekwencjami, często nie znajdują odbicia w archiwach, co nie znaczy, że nie miały miejsca. Domysły powstałe na bazie niepełnych relacji, rzekomych świadków itp. zostawiają szeroki margines manipulacji – i tak, jak się zdaje, jest w tym przypadku.

Anders nie znał Witkowskiego, nie miał przy tym żadnych zobowiązań wobec cywila znikąd. Zupełnie inaczej musiał traktować marszałka Rydza-Śmigłego i wszelkie podpisane jego ręką pisma. Czyżby więc pod rozkazem „uderzenia na siły bolszewickie” nie znajdował się podpis inżyniera Witkowskiego, cywila nic niemającego z wojskiem wspólnego, lecz Rydza-Śmigłego, naczelnego wodza sprzed roku 1939?

Zarysowujące się przedsięwzięcie mogło być zaledwie wstępem do zakrojonej na szeroką skalę wolty – czyli nie tylko przejścia na stronę Niemiec, ale wymówienia posłuszeństwa rządowi Sikorskiego.

Jeśli to prawda, jeśli marszałek Rydz-Śmigły chciał pójść w ślady francuskiego marszałka Petaina, to potrzebował atutów. Rozmowa z generałem Grotem-Roweckim podpowiada, że marszałek liczył na zdobycie posłuchu w Związku Walki Zbrojnej. Grot jednak nie wyszedł naprzeciw planom Rydza-Śmigłego i pozostał lojalny wobec Sikorskiego.

Odmowa musiała popsuć marszałkowi poczucie pewności siebie, nie przekreślała jednak raz rozpoczętej drogi. Teraz należało oczekiwać wiadomości ze wschodu, zza linii frontu.

Emisariusze – czterej muszkieterowie – ruszyli z Warszawy na wschód 3 grudnia 1941 r. w towarzystwie oficera Abwehry. W Charkowie przesiedzieli kilka dni, po czym nocą z 17 na 18 grudnia wyruszyli w trudną drogę poprzez front. Ostrzał niemieckiej artylerii i pozorowany atak miały odwrócić uwagę czerwonoarmistów. W pierwszym napotkanym domu już po sowieckiej stronie poprosili o spotkanie z oficerem. Tak trafili do sztabu marszałka Timoszenki.

Legenda – przedstawili siebie jako inżynierów Polaków, zbiegłych od Niemców, aby dostać się do armii Andersa – zadziałała o tyle, że nie rozstrzelano ich na miejscu. Trafili do więzienia w Woroneżu, skąd po dwóch dniach zabrano ich do Moskwy.

Anders był wstrząśnięty

Przenieśmy się znów do Buzułuku. Jest styczeń 1942 r., bankiet trwa, harmider toastów, gwar rozmów i tuman papierosowego dymu czynią ciężką atmosferę. Wtedy pułkownik Okulicki wyskakuje z pytaniem o Rydza-Śmigłego. Sypią się odpowiedzi, nikt jednak nie trafia w sedno. Odpowiedź zna tylko jeden człowiek: rotmistrz Szadkowski, jeden z przybyszów z Polski:
„Ja nachyliłem się do Andersa i cicho powiedziałem:

– To, co mam do przekazania, przeznaczone jest wyłącznie dla pana generała. Proszę o rozmowę na osobności...

Gdy do niej niebawem doszło, powiedziałem:

– Śmigły jest w Warszawie i razem z legionistami szykują zamach na Sikorskiego.

Dodałem, że szefem sztabu ZWZ generał Grot-Rowecki bez wiedzy i zgody Naczelnego Wodza mianował pułkownika Tadeusza Pełczyńskiego, lecz Warszawa trzyma to w najściślejszej tajemnicy. (...) Anders był wstrząśnięty i zaskoczony”.

Szukając wyjaśnienia zagadki misji emisariuszy, a także próbując zrozumieć w tej historii rolę Andersa, trzeba zwrócić uwagę na skąpość źródeł i niską wartość tych, które pozostały. A to skazuje na kreowanie hipotez.

Czy sugestia historyka Pawła Wieczorkiewicza, jakoby pod owym listem do Andersa podpisany był Rydz-Śmigły, jest słuszna? Jeśli przyjąć odpowiedź twierdzącą, to jak wyjaśnić rozkaz ataku na tyły bolszewików? Marszałek Rydz musiał rozumieć, że nowoczesna armia z całym zapleczem nie będzie w stanie z dnia na dzień zmienić frontu i efektywnie zaatakować Sowietów. Prędzej taki rozkaz wydałby Witkowski, człowiek nieorientujący się w logistycznych niuansach wojny. Nadal jednak pozostaje pytanie: po co?

Czy po to, aby doprowadzić do konfrontacji raptem kilku polskich dywizji z przygniatającymi siłami sowieckimi? I czy po to, aby – w konsekwencji – wydać wyrok na setki tysięcy Polaków pozostających nadal na łasce Stalina? Czy wreszcie po to, aby uzyskać niepewne politycznie korzyści i gwarancje bezpieczeństwa ze strony sojusznika-agresora: Niemiec?

Brak w tym przedsięwzięciu spójności i wyrazistych korzyści. Jest za to sporo niedomówień i niejasności, pozostawiających luki w preparowanych hipotezach.

Pytania, hipotezy, tropy

A zatem może doszukiwanie się tu „największej prowokacji politycznej w polskich dziejach tej wojny” mija się z celem?
Może było tak, jak pisał potem Klemens Rudnicki: „Był to po prostu jeden z nieobliczalnych i nieodpowiedzialnych wyczynów Witkowskiego, tak bardzo charakterystycznych dla jego chorobliwych ambicji. Zbyt dobrze znałem Witkowskiego, ażeby nie mieć pewności, iż jedynym celem całej wyprawy było zabłysnąć swą wszechmocą konspiratora zdolnego wysyłać emisariuszy nawet w głąb Rosji i to przez dwa fronty bojowe. Dla tego też celu nie zawahał się użyć pomocy Gestapo [raczej Abwehry – KŚ], które z kolei nabrał na ów list z mikrofilmu wzywający nas do przejścia na niemiecką stronę”.

Tu pojawia się kolejne pytanie: czy Niemcy byli tak naiwni, aby uwierzyć w powodzenie frontowej „zamiany stron” przez armię Andersa?

Jedynym celem emisariuszy – zdaniem Rudnickiego – miało być „zapoznanie nas z nastrojami i położeniem w kraju”. I to właśnie pułkownik Rudnicki miał potwierdzić autentyczność przekazu oraz tok rozumowania „Kapitana”. „Pozdrowienia dla Klimka od Ini”, tak zapisano w postscriptum listu. Klimek, Klemens – to pułkownik Rudnicki. Inia to jego znajoma z czasów konspiracji w kraju.
Jaką rolę grał w tych wydarzeniach Anders? Zakładając, że Leon Kozłowski poszedł na zachód z błogosławieństwem Andersa, musiał nieść od niego wiadomość do kraju. Adresatem mógł być Rowecki bądź Rydz. Jaka to mogła być wiadomość? Znów więcej tu pytań niż odpowiedzi, więcej niejasności i ślepych dróg. Może spotkanie Rydza-Śmigłego i Grota-Roweckiego nie dotyczyło poddania się ZWZ pod komendę marszałka, a wręcz przeciwnie – to Rydz-Śmigły oddał się do dyspozycji Sikorskiego. I tego przecież nie można wykluczyć.

Sąd w Buzułuku

Proces muszkieterów przed sądem polowym armii Andersa odbył się w obecności przedstawicieli NKWD.
Wasilewskiego, Rutkowskiego i Pohoskiego uniewinniono. Szadkowski został skazany na karę śmierci. Doczekał się jednak rewizji wyroku, miał siedzieć przez 10 lat.

Wszyscy oni mieli wyjść później z armią Andersa do Persji.

Rotmistrz Szadkowski doczekał się zwolnienia w 1945 r., na osobisty rozkaz generała Mariana Kukiela, ministra obrony w rządzie polskim w Londynie.

Jakiekolwiek byłoby więc drugie i trzecie dno tej historii – wtedy, w styczniu 1942 r., w dobie walki o uratowanie życia tysięcy Polaków, o utworzenie z nich armii, a potem o jej wyprowadzenie z coraz mniej sojuszniczego Związku Sowieckiego – dla generała Andersa najważniejszy był spokój. I minimalna choćby przychylność strony sowieckiej. ©

Korzystałem z: K. Rudnicki „Na polskim szlaku”, P. Kołakowski „Czas próby, polski wywiad wojskowy wobec groźby wybuchu wojny w 1939 roku”, D. Baliszewski „Misja Muszkieterów”, J. Klimkowski „Byłem adiutantem gen. Andersa”, P. Wieczorkiewicz „Historia polityczna Polski 1935–1945”, J. Rostkowski „Świat muszkieterów”.

Autor jest antropologiem kultury i dziennikarzem. Napisał książki: „Cichociemni. Elita polskiej dywersji”, „Czarna Kawaleria. Bojowy szlak pancernych Maczka”, „Odwaga straceńców. Polscy bohaterowie wojny podwodnej”, „Tankiści. Prawdziwa historia czterech pancernych”. Właśnie ukazała się jego nowa książka „Wyklęta armia. Odyseja żołnierzy Andersa”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 18-19/2017