Reporter bez klauzuli sumienia

Małgorzata Szejnert: Autor nigdy nie powinien wypalać od razu całego papierosa. I to jest cała teoria reportażu, jaką dysponuję. Reszta jest intuicyjna.

26.03.2017

Czyta się kilka minut

 / Fot. Bartosz Bobkowski / AGENCJA GAZETA
/ Fot. Bartosz Bobkowski / AGENCJA GAZETA

 

GRZEGORZ JANKOWICZ: Czy można napisać dobry reportaż o człowieku pozbawionym nadziei?

MAŁGORZATA SZEJNERT, reporterka: Nie wiem, czy można o kimś powiedzieć, że jest całkowicie pozbawiony nadziei. Przecież dopóki żyjemy, zawsze na coś liczymy. Chodzi raczej o to, by nadzieja reportera i nadzieja jego rozmówcy jakoś się ze sobą spotkały. Reportaż jest pracą, która wymaga ogromnych pokładów nadziei. Po pierwsze musimy mieć nadzieję, że wybrany przez nas temat jest ciekawy. Po drugie, że znajdziemy wystarczająco mocnego bohatera. Po trzecie, że uda nam się przygotować odpowiednią dokumentację. Że będziemy w stanie wszystko poukładać. Że będzie to ważne dla czytelników. Że może coś zmieni na lepsze.

Nawet jeśli na najgłębszym poziomie nadzieja wciąż się tli, to czasem jest tak przywalona hałdami zwątpienia, że ludzie nie chcą już z nikim rozmawiać. Co wtedy? 

Pozostają nam okoliczności. Skoro zwątpienie jest tak wielkie, to znaczy, że coś się wydarzyło, coś się stało ze środowiskiem, małym czy większym, w którym człowiek żyje. To również może być temat dla reportera. Trzeba się wtedy odsunąć od bohatera i rozmawiać z ludźmi, którzy znajdują się wokół niego. Może oni są nośnikami nadziei, którą on utracił.

Przypomina mi się Pani reportaż „Ulica z latarnią” o niewidomej kobiecie, matce trojga dzieci, która w liście do radia przedstawiła się jako osoba szczęśliwa. Nikt jej nie chciał uwierzyć. Nie mamy zaufania do pozytywnych gestów publicznych. Podejrzewamy, że to tylko na pokaz.

Z zaufaniem... to jest u nas tragedia. Z badań socjologicznych wynika, że poziom zaufania do ludzi i instytucji jest w społeczeństwie polskim dramatycznie niski. Zaufanie do polityków w skali od 1 do 10 wynosi w Danii 8, a w Polsce 2,21. Spada zaufanie do związków zawodowych, do telewizji, do prasy, a nawet do Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, która mimo to jest na szczycie drabiny. Zaufanie do Kościoła spadło ostro w 2012 r. i jak dotąd się nie podniosło. Ufa się tylko rodzinie i bliskim sąsiadom. Żeby się zdecydować na wyjście do kasyna, Polak musiałby wiedzieć, że akurat tego wieczora krupierem będzie jego znajomek. Inaczej nie uwierzy, że przegrał w wyniku nieszczęśliwego zrządzenia losu. Wszystko, co się dziś u nas dzieje, idzie na przekór zaufaniu. Nie pamiętam innego takiego okresu, w którym miałam poczucie, że już nikt nikomu nie ufa.

Gdzie szukać źródeł tej postawy?

Tkwią na pewno bardzo głęboko. Wiążą się z naszymi historycznymi doświadczeniami: zabory, wady szlacheckie, warstwa średnia zbyt wątła, by upowszechnić cnoty cywilne, wojna, kolejna wojna, komunizm, donosicielstwo, przerwane tradycje, kryzysy gospodarcze i społeczne... Można by wymieniać bez końca. Przenosimy te wirusy z pokolenia na pokolenie. Okresy wyzdrowienia i rehabilitacji były za krótkie. Wzniecanie choroby nieufności jest bardzo łatwe, jeśli ma się władzę i środki przekazu i chce się wykorzystywać tę nieufność jako instrument.

Pani bohaterka naprawdę doskonale sobie radziła. Nie brakowało jej ani nadziei, ani zaufania.

Napisałam ten tekst przed czterdziestu laty. Pół roku temu zadzwoniła do mnie i zapytała, czy nie potrzebuję skarpetek. Zrobiła już na drutach przeszło tysiąc par. Trochę sprzedaje, trochę rozdaje rodzinie i znajomym. Ciepłe, wkładamy z wnuczkami na mróz. Myślę, że przez całe życie krzepi ją praca. W PRL-u, mimo bardzo ciężkich warunków, praca była przez wielu traktowana jako rodzaj ucieczki, jako źródło nadziei. Z dzisiejszej perspektywy może się wydawać, że nikt się wtedy nie przejmował obowiązkami. Bzdura. Ludzie chcieli pracować. W ten sposób starali się zaspokajać swoje życiowe, nie tylko materialne, potrzeby.

Czytając Pani opowieści, mam wrażenie, że zaprasza mnie Pani do ciemnego pomieszczenia, w którym za pomocą kolejnych zdań i akapitów zapala Pani światła. Dopiero po jakimś czasie pewne rzeczy stają się jasne. A i to nie zawsze.

W reportażu pierwsze zdanie nie może mówić wszystkiego. W innych gatunkach dziennikarskich być może tak, choć myślę, że dziennikarze mają dziś zbyt mało zaufania do czytelnika. Podejrzewają, że szybko się nudzi i lubi mieć najważniejsze informacje podane na tacy. W reportażu pierwszy akapit jest zanętą, a ostatni ma wywołać efekt „przedłużenia” (po jego przeczytaniu czytelnik ma nadal przez jakiś czas myśleć o tekście). Reporter nie powinien wypalać od razu całego papierosa. I to jest cała teoria, jaką dysponuję. Reszta jest intuicyjna.

Lubi Pani miejsca i wspólnoty odizolowane od świata. W zasadzie każdy Pani tekst opowiada o jakiejś rzeczywistej lub metaforycznej wyspie.

Ograniczona przestrzeń jest poznawalna. Wydaje mi się, że koncentracja na wybranym kawałku świata jest ciekawsza niż panorama. Ja nie lubię patrzeć na rzeczywistość horyzontalnie. Granica pobudza naszą wyobraźnię z kilku powodów. Po pierwsze ciekawi nas, co się znajduje w środku. Po drugie fascynujące jest to, co dzieje się między granicą a światem zewnętrznym, to napięcie, które się wyzwala, gdy jedno ściera się z drugim. Dlatego piszę o wyspach. Ellis Island, Zanzibar, Polesie (które też jest w pewnym sensie wyspą), a nawet Giszowiec, dzielnica Katowic odizolowana od miasta, z własną historią, architekturą i obyczajowością. W takich wyspach tworzą się specyficzne środowiska, którym lubię się przyglądać. Mikroskopowe spojrzenie pozwala reporterowi dotrzeć nie tylko do detali, ale także wydobyć z sytuacji jej symboliczny wymiar. Wyspa jest sceną, na której rozgrywa się dramat. I my jesteśmy jego częścią, ale z miejsca, które zajmujemy, widzimy również kulisy, orkiestrę, publiczność.

Gdzie leży granica między głosem Pani bohaterów a Pani własnym? Albo inaczej: ile jest w reporterskiej opowieści z nich, a ile z Pani?

Przy każdym temacie trzeba tę kwestię rozstrzygnąć na nowo. Zależy to od osobowości bohatera czy bohaterki, od tego, co uznam za ważne w materiale, co musi być powiedziane ich głosem. Forma jest kwestią wyboru. Czasem trzeba wyraźnie odgraniczyć język postaci od języka opowieści. Ten indywidualny głos musi być wyrazisty. Bywa jednak i tak, że narrator przejmuje pewne sformułowania bohatera.

Dlaczego reporterowi nie wybacza się błędów, a gdy zostaną one ujawnione, czytelnicy reagują oburzeniem?

Dziennikarze są postaciami medialnymi. Rozgłos, jakim się cieszą, zwielokrotnia efekty ich działań. Jeśli rzeczywiście czytelnicy reagują na informację o błędzie reportera w taki sposób, to świetnie. Znaczy to, że reporter jest osobą publicznego zaufania. Coraz więcej ludzi ma przykre wrażenie, że świat jest zbyt skomplikowany i mimo bajecznych środków łączności (a może z ich winy) wręcz niepoznawalny. Reporter składa czytelnikowi obietnicę: spróbuję wyjaśnić ci to czy tamto. Nie ufamy politykom, nie ufamy hierarchom kościelnym, nie wierzymy gazetom. Ale reporterzy na tej drabinie społecznego zaufania wciąż zajmują niezłą pozycję. Piszą z miejsca zdarzenia. Robią wizję lokalną. Piszą o ludziach, którzy mają imiona, nazwiska i adresy. Biorą za to odpowiedzialność. Jaki interes mieliby w tym, żeby pisać nieprawdę?

To jest znakomite pytanie.

Zdarza się, że reporterzy przeinaczają rzeczywistość, ale to jest rzadkie. Poza tym takie kłamstwo ma krótkie nogi. Przecież inny dziennikarz, a dzisiaj nawet zwykły internauta może – zazwyczaj tak się właśnie dzieje – zweryfikować naszą historię. Amerykanin Walter Duranty, który zaprzeczał klęsce głodu na Ukrainie, został potępiony przez ludzi prasy. Od dawna nie żyje, a hańba trwa, niedawno ustanowiono nawet niechlubną nagrodę jego imienia – to pięknie oprawiona bryłka pirytu, fałszywego złota.

Reportaż zmienia też nasz obraz rzeczywistości. Zadawała sobie Pani kiedyś pytanie, czy warto ujawniać prawdę, skoro wywoła to fundamentalną zmianę w życiu jednostki lub całej grupy?

Nie pamiętam już sytuacji, w której byłam zmuszona porzucić temat. Pewnie takie były. Bywało też tak, że nie mogłam napisać wszystkiego. Byłoby ciekawiej z tym wszystkim, ale to nie było konieczne. Reportaż nie tracił wiele na wartości. Może był mniej barwny? Bohaterowie zaś, dzięki temu, że pominęłam pewne informacje, byli bezpieczniejsi. Takie zabiegi trzeba wliczyć w koszty zawodu. Ludzie, z którymi reporter prowadzi rozmowy, zaczynają mu ufać i otwierają się przed nim. Opowiadają mu o prywatnych doświadczeniach. I wszystko to mielibyśmy potem opisywać? Tak się nie da.

Jest rok 1996. Przychodzę do Pani i wyznaję, że chcę pisać reportaże do Pani gazety. Radzi mi Pani, żebym szedł na całość po prawdę czy raczej od czasu do czasu się zatrzymywał?

Zaproponowałby pan jakiś temat. Potem wysłałabym pana w teren. Napisałby pan tekst. Przyniósł go do redakcji. I wtedy zaczęlibyśmy rozmawiać, jak to jest z tą prawdą, i co z nią począć.

A powinienem się skoncentrować bardziej na okolicznościach czy na bohaterze? W reportażu prasowym okoliczności odgrywają dziś niewielką rolę.

Wiąże się to z kryzysem reportażu społecznego. W PRL-u była to jedna z niewielu form, w których można było przemycić coś przez cenzurę. Poza tym były to opowieści o realnym życiu Polaków. W takim reportażu okoliczności pełniły ważną funkcję. Bohater często stanowił pretekst. Dziś nie mamy cenzury instytucjonalnej, a informacje o stanie społeczeństwa przekazuje wiele osób i instytucji. Obywatel ma różne możliwości obrony, są organizacje pozarządowe, rzecznicy praw. Ta zmiana nas cieszy, wreszcie możemy skoncentrować się na człowieku. Źle jest jednak, jeśli zajmujemy się nim dlatego, że wywołuje płytką ciekawość. Celebryta to marny bohater na reportaż.

Nieobecność reportażu społecznego jest jednak dla nas, jako społeczeństwa, problemem. Taka forma dziennikarska była lustrem, w którym mogliśmy się przeglądać. Informacja nie wystarczy. Potrzebna jest jeszcze forma.

Zgoda. Myślę, że reportaż społeczny, z backgroundem socjologicznym czy statystycznym, jest ciągle potrzebny. Problem w tym, że może nie być atrakcyjny. Grozi mu utrata dynamiki, moralizatorstwo. Żeby tak nie było, żeby pozostał reportażem z krwi i kości, trzeba włożyć w jego przygotowanie masę wysiłku i czasu. Trzeba wydobyć z szarej materii coś, co poruszy czytelników. To trudna sztuka, nawet dla mistrzów. Historia o pani, która zabiła pana, będzie dla czytelników ciekawsza niż opowieść o biednych przedmieściach metropolii. Ale okazuje się, że można. Mówi o tym np. kariera czytelnicza świetnych reportaży społecznych Filipa Springera o klęskach polskiej architektury i mieszkalnictwa.

A nie ma Pani wrażenia, że wybierając do druku sensację, ulegamy złudzeniu, że czytelnik właśnie tego od nas oczekuje? Bo nie ma czasu, bo brak mu ciekawości, bo nie potrafi się skoncentrować. Może to nie czytelnicy, lecz dziennikarze nie mają czasu, może to oni są zmęczeni nadmiarem przetwarzanych informacji?

Może... Miałam to szczęście, że przeszłam na emeryturę z „Gazety Wyborczej”, gdy ta walka o nakład nie była jeszcze tak ostra. Ale pamiętam, że już wtedy zdarzało nam się rezygnować z cykli społecznych, bo mieliśmy obawy, że to zmniejszy poczytność gazety.

Na jakiej podstawie podejmowaliście takie decyzje?

Pamiętam jeden cykl, z którego skądinąd byliśmy bardzo zadowoleni, o bezrobociu. Odwiedziliśmy najbardziej zagrożone miejsce na Warmii. Zorganizowaliśmy spotkanie z mieszkańcami. Teresa Torańska poprowadziła w sali pełnej ludzi „sąd nad bezrobociem”. To był solidny cykl, złożony z wielu różnych form. Jednak kolejny cykl – tym razem penitencjarny, o losach więźniów po wyjściu na wolność – już nie przeszedł. Przygotowywaliśmy go w okresie zapaści ekonomicznej. Mówiło się o tym, że w Polsce obcina się środki na programy społeczne. Uznaliśmy, że zajmowanie skłopotanych i zaniepokojonych czytelników problemami więźniów to w takiej sytuacji zły pomysł, że nie posłuży ani tym więźniom, ani gazecie.

Jeszcze raz: czy reportaż społeczny może się obronić?

Sytuacja może ulec zmianie. Przede wszystkim wpływa na to krytyka liberalnych rządów. Budzi się wątpliwość, czy wolny rynek jest lekarstwem na wszystko. Stajemy się wrażliwsi na problemy, które kilka lat temu stanowiły margines refleksji. Nie dlatego, że nie były ważne, lecz dlatego, że były przesłaniane usypiającymi obrazami sukcesu.

Teraz są przesłaniane czymś innym: polityką historyczną, ideologią nacjonalistyczną, retoryką antyuchodźczą...

Myślę, że to wzmożenie ideologiczne nie grozi prawdziwym reporterom. Bardziej publicystom. Reporterzy zawsze słuchali i słuchają obu stron. Nie chodzi mi w tym momencie o strony sporu politycznego, ale o racje zwykłych ludzi. Reportaż warto pisać, gdy bohater staje przed wyborem, i wtedy trzeba się zająć wszystkimi stronami tego wyboru.

Reportaż to ratunek i lekarstwo na trudne czasy?

Zawsze tak uważałam, dlatego się go trzymałam i ciągle trzymam. Jest według mnie najbardziej impregnowaną na ideologiczne wpływy formą pisarstwa.

Czy media, które uczestniczą przecież w walce politycznej – wszędzie, gdzie ta walka się toczy – nie przyduszają tak rozumianego reportażu?

Myślę, że reporterzy zachowają niezależność i wybronią się przed takimi próbami zawłaszczenia czy stłamszenia. Czasem pewne teksty odczytywane są jako ukłon w stronę ideologii, a przecież tak nie jest. Jeśli redakcja piętnuje pedofilię w Kościele za pomocą cyklu artykułów, zwracając uwagę na ten problem, to nie robi tego dlatego, że chce się podpiąć pod określoną ideologię. A jednak od razu pojawia się podobny zarzut. Reporterzy „Gazety Wyborczej”, często krytykowanej jako „ideologiczna”, zajmują się tematami, które dotyczą nas wszystkich, i starają się badać je z różnych stron. Jeśli występują w obronie uchodźców, to przedstawiają ich prawdziwe losy i dostarczają rzeczowych argumentów. Jest wśród nich argument humanitaryzmu, ale to nie ma nic wspólnego z prymitywnie pojmowaną ideologią.

Reporter nie może mieć klauzuli sumienia?

W takim pojęciu, w jakim o niej ciągle słyszymy? Oczywiście, że nie. Choć niektóre media, np. katolickie, coś takiego próbują wprowadzić. To nie znaczy, że reporterzy nie mają sumień. Ale jedyną klauzulą sumienia dla reportera jest szukanie i pisanie prawdy. Albo inaczej – ciężka praca, by jak najbardziej się do niej zbliżyć.

W ostatnich latach reporterzy nie mogą w Polsce narzekać na brak uznania. Spadło na nich wiele zaszczytów.

Bardzo nie lubię tego słowa. Niedawno odwiedziła mnie młoda, bystra dziennikarka. Przyjechała po radę. I od razu zaczęła, że to wielki zaszczyt...

Dziś o zaszczytach słychać zewsząd.

To jest dowód na dziwne życie niektórych słów. Przecież zaszczyt to jest coś dużego: doktorat honorowy, wyróżnienie państwowe, kolacja z laureatem Nagrody Nobla. A u nas zaszczyt na każdym kroku. Przyjeżdżamy na spotkanie autorskie i gospodarze już od progu mówią nam, jak bardzo są zaszczyceni. Więc odpowiadamy, że to my jesteśmy zaszczyceni ich zaproszeniem. Robi się wersal, który wszystkich krępuje. Mamy do czynienia z nadmiarem, z którym trzeba się uporać. Nasza pełna zaszczytów normalność osłabi odczuwanie prawdziwego zaszczytu, jeśli się nam zdarzy.

Jaka jest geneza tego zjawiska?

Jeszcze trzy, cztery lata temu nie słyszałam tego słowa tak często. Zaczęłam się zastanawiać – może słyszę te uprzejmości dlatego, że jestem stara? Pocieszyłam się jednak, że chyba nie, zaszczyt krąży wszędzie. Może czujemy się tak utytłani, tak upokorzeni tym, co się dzieje wokół, że pozostaje nam już tylko wymiana zaszczytów?

A może to zawsze w nas było? My, Polacy, czyli paniska nad paniskami. Nam się zaszczyty należą z urodzenia!

Pewnie jest tak, jak z tym brakiem zaufania: źródłem jest nasza polska frustracja. Wolałabym, żeby zaszczyt ustąpił miejsca szacunkowi, bo tego nam bardzo brakuje. Szacunku dla ludzi swoich i obcych, zwierząt, drzew i powietrza. Powiem wprost: chciałabym, żebyśmy wspólnie zwalczali nadmiar zaszczytów.©℗

MAŁGORZATA SZEJNERT jest reporterką i pisarką. Współtworzyła „Gazetę Wyborczą” i przez lata kierowała w niej działem reportażu. Zadebiutowała w 1972 r. książką o Ameryce. Jest autorką wielu reportaży prasowych, a także publikacji książkowych, w których zajmuje się przede wszystkim miejscami odizolowanymi od świata, gdzie ludzie tworzą wyjątkowe formy życia. Do jej najważniejszych dzieł należą: „Czarny ogród”, „Wyspa klucz”, „Dom żółwia. Zanzibar” „Usypać góry. Historie z Polesia”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodzony w 1978 r. Aktywista literacki, filozof literatury, eseista, redaktor, wydawca, krytyk i tłumacz. Dyrektor programowy Festiwalu Conrada. Redaktor działu kultury „Tygodnika Powszechnego”. Dyrektor programów literackich Fundacji Tygodnika Powszechnego.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2017