Jego Świetlickość

Przeorientował wzorzec śpiewającego poety dogłębnie. Można powiedzieć, że przed nim nie było u nas niczego podobnego.

12.12.2017

Czyta się kilka minut

 / WOJCIECH STRÓŻYK / REPORTER
/ WOJCIECH STRÓŻYK / REPORTER

Jak być może raczyli Państwo zauważyć, staram się tu przedstawiać postaci, które w ostatnim półwieczu tworzyły ścieżkę dźwiękową naszej epoki. Mogłoby się zdawać, że dorzucenie do wyliczanki „Młynarski, Bowie, Presley, Cash” postaci Marcina Świetlickiego – poety, prozaika, literackiego celebryty kojarzonego z muzyką na zasadzie „patrz pan, poeta, a śpiewa” – wynika jedynie z faktu, iż zbliża się Wigilia, dzień jego urodzin. Otóż nic bardziej mylnego.

Świetlickiego zwykło się postrzegać jako symbol pokolenia „bruLionu”, dyżurnego skandalistę polskiej literatury oraz jako poetę, który w ramach widzimisię postanowił melorecytować swoje wiersze z podkładem rockowej kapeli. To ostatnie jest jednak czystym nonsensem.

Świetlicki dokonał bowiem rewolucji na kilku polach. Nie dość, że gęstością swoich wierszy wprowadził poetykę rocka na zupełnie nowy poziom, to jeszcze gruntownie przeorientował sam wzorzec śpiewającego poety. W pewnym sensie, jak mawiano o Dylanie, przed nim nie było niczego. Naturalnie nie od niego ów bieg się zaczął. Wystarczy wspomnieć Grzegorza Kaźmierczaka z Variété, Armię z Tomaszem Budzyńskim czy, co być może Państwa zaskoczy – Pawła Kukiza, który z Aya RL tworzył piosenki mocno wyróżniające się na tle popowej papki. Jednak pierwszym, który tak wyraziście zerwał z opozycją „tekst piosenki – wiersz”, był właśnie on, Marcin Świetlicki.

Wir życia

Urodził się 24 grudnia 1961 r., w podlubelskich Piaskach jako Marcin Adam Świetlicki, syn Anny i Lucjana – nauczycieli i pedagogów. W latach 1976-80 uczęszczał do III Liceum Ogólnokształcącego w Lublinie, w roku 1977 jako Adam Marcin ­Olszowy debiutował na łamach harcerskiego „Na Przełaj”, rok później zaś, już pod własnym nazwiskiem, w piśmie „Radar”. Trzy lata później zdał na polonistykę, jednak kariera polonisty-absolwenta Uniwersytetu Jagiellońskiego nie była mu pisana. Zgodnie z PRL-owską karmą musiał albo znaleźć inne studia, albo „do woja iść, do woja”.

Przed otrzymaniem biletu z Wojskowej Komisji Uzupełnień zdążył jeszcze w 1984 r. zadebiutować w piśmie czytanym „Na Głos”. Zamiast – jak wielu ówczesnych freaków – starać się o stosowne „papiery” (zwykle dostawało się je od życzliwego psychiatry, który znajdował u pacjenta szereg chorób nieznanych nawet Antoniemu Kępińskiemu), zdecydował się odbyć zasadniczą służbę wojskową. Trafił do artylerii, podobnie jak Grzegorz Ciechowski, tyle że Ciechowski jako „bażant”, czyli podchorąży, odbywał ją w wersji light, natomiast zwykłych szeregowych obowiązywały inne rytuały i szykany. Świetlicki wojsko przetrwał, ba, o ile, jak rzekł John Lennon, Presley po wojsku „skończył się”, Świetlicki po wojsku dopiero „się zaczął”. Przez chwilę starał się iść za rodzinnym powołaniem, podejmując pracę w podlubelskiej oświacie, ale instynkt literacki okazał się silniejszy – wrócił do Krakowa.

Pracuje jako „człowiek od wszystkiego” w Towarzystwie Przyjaciół Sztuk Pięknych, przemieszkuje w służbówce jako dozorca jednej z kamienic przy ulicy Ziai, pozostaje mu zatem sporo czasu na pisanie. Pojawiają się pierwsze publikacje, m.in. w „Arce”, „Kontakcie”, „Tumulcie”, „Tygodniku Literackim”. W 1990 r. otrzymuje Grand Prix w konkursie na brulion poetycki im. M.M. Morawskiej, ogłoszonym przez redakcję „bruLionu”, rok później zaczyna pracę jako adiustator i korektor „Tygodnika Powszechnego” (pracuje tam do 2004 r.), przede wszystkim jednak wpada w wir niezwykłej intensywności emocjonalnej, w wir życia i twórczości. Zakłada rodzinę, choć związek nie wytrzymał próby czasu.

Sam ze sobą na sam

Młodzi poeci z początku lat 90. nie zamierzali wskakiwać w buty swych poprzedników. Dał temu wyraz właśnie Świetlicki w słynnym wierszu „Do Jana Polkowskiego”. Medium, które niosło ów separujący ton, był „bruLion” – niezwykły magazyn osobowości i osobliwości kierowany przez Roberta Tekielego, który jako charyzmatyczny poeta, besserwisser i naczelny starał się stworzyć własną hierarchię literacką. Świetlickiego jednak pozycja namaszczonego lidera ani nie satysfakcjonowała, ani nie interesowała. Szukając innych dróg docierania do słuchacza, od zawsze fascynując się polską sceną alternatywną, w 1992 r. założył z muzykami Trupa Wertera Utrata formację Świetliki.

Jego twórczość poetycką doceniano (świadectwem m.in. Nagroda im. Georga Trakla), od tej pory towarzyszyła mu jednak irytacja środowiska literackiego. Podobny mechanizm celnie podpatrzył ­David Boucher w książce „Dylan i Cohen. Poeci rocka”: oto ikona poezji bitnikowskiej, Lawrence Ferlinghetti, miał w towarzystwie Allana Ginsberga i Kena Keseya obserwować koncert Boba Dylana piekląc się, że „jakiś chudy smarkacz z elektryczną gitarą ściąga większą publiczność niż taki wielki poeta jak on sam”. Dylan jak Dylan – a cóż mówić o jego uczniach, którzy nie poprzestawali na samej gitarze, chcąc mieć za sobą band? Jim Morrison, Lou Reed, Tom Waits, Nick Cave to poeci, którym znudziło się czekanie, aż 20 czytelników przebrnie przez ich dzieło. Potrafili wrzucić papierowe słowa w płomień rockowych emocji, zmysłowości, ekstazy. Świetlicki był pierwszym, który pokazał establishmentowi wała, a ów obraźliwie triumfalny gest stał się w pewnym sensie jego podpisem – podpisem seryjnego zabójcy nagród, gremiów i środowisk. Przyjmował tylko te nagrody, które chciał, bywał, gdzie chciał, i obrażał, kogo chciał, nieszczególnie zważając na oskarżenia o mito- i monomanię.

Prozy i pozy

W „Nieprzysiadalności”, wydanej ostatnio autobiografii mówionej, Świetlicki, który lubi podkreślać fakt, iż urodził się tego samego dnia, co Adam Mickiewicz (i Maria Janion), zwrócił uwagę na inną zbieżność – 24 grudnia urodził się Lemmy Kilmister, lider Motörhead, bezkompromisowej kapeli łączącej punkowy wściek z metalowym ciężarem. U jej źródeł stało podobne myślenie, czerpiące nie tyle z punkowej estetyki, co z jej filozofii, z wyparcia rozbuchanych form rocka lat 70.

Znacznie bardziej liczyła się praca sekcji rytmicznej, ciężar gitar, motoryka, sekwencje akordów, a oksymoroniczne zdawałoby się określenie „wrażliwość punkowa”, po polsku streszczane jako „trzy akordy darcie mordy”, miało swoje odbicie w tekstach. Tam nie trzeba było popisywać się wirtuozerią, żeby porwać publiczność, ba, jak mawiali znajomi punkersi: „solo na gitarze jest przejawem wieśniactwa”.

Od czasu wydania debiutanckiego „Ogrodu koncentracyjnego”, poprzez „Cacy cacy Fleischmaschine”, „Perły przed wieprze” , „Złe misie”, „Las Putas melancolicas” z Bogusławem Lindą, „Sromotę”, kolejne albumy ugruntowywały pozycję Świetlików jako kapeli wyjątkowej. Zespół krzepł, a Świetlicki nabierał odwagi, nie przeszkodziła w tym nawet utrata niewinności, którą przynosi zwykle kilkuletnia obecność na rynku i opanowanie „warsztatu”. Muzyka Świetlików – niezmiennie oparta na melorecytacjach, szeptach, krzykach, miauczeniach – odchodziła od punkowości, nowo- czy zimnofalowości, podbijając kolejne stylistyki, korzystając z jazzu, bluesa czy heavy rocka. Świetlicki prócz kształtowania własnej maniery całkiem udanie potrafił naśladować kolegów po fachu, Kazika Staszewskiego, Maleńczuka czy Janerkę. Wplatając cytaty, pastiszując także samego siebie, sprawiał, że piosenki nabierały piosenkowości, swobodnie przechodząc od form „twistujących”, „psychopopowych” przez posiekane pseudoreggae’owe sample, po przestrzeń gitar akustycznych, czystą psychodelię czy doorsowskie ściany gitar.

Każda płyta Świetlików, tworzona w ramach kwartetu Świetlicki/Dyduch/Piotrowicz/Radziszewski, do których dołączył w pewnym momencie Artur Gasik, każde solowe bądź gościnne dokonanie Świetlickiego wynikały z odczytywania muzyczności tekstu (jak to ujął: „chodzi o to, że poezja, która nie śpiewa, jest zbędna”). Stąd jego głos, charakterystyczne time, drive, flow przenikają całość i nie tyle dominują, co przetwarzają muzykę. Niekiedy słyszymy coś w rodzaju soundtracku z nigdy nienakręconych filmów, które z kolei stają się inspiracją dla kolejnych wierszy, do wyjścia poza obręb literatury, muzyki, do łączenia wrażliwości, teatralizacji, „filmowizacji”, stworzenia takiej interakcji z publicznością, w której dochodzi do ogrywania przez Świetlickiego własnej świetlickości, autoironicznego traktowania siebie jako Storytellera, Szamana, Mistrza. Postaci sklejonej z kilku postaw, z kilku możliwych Świetlickich, z kilku możliwych póz i próz, z opowieści, które pojawiają się w muzyce, i wreszcie uzyskujemy niesamowity, autarkiczny twór samonapędzających się słów i melodii. Zresztą gros utworów i piosenek to opowieści o charakterze autobiograficznym, historie, które rozgrywają się w kosmosie kilku ulic, okolic, osób. I, co intrygujące, częstym katalizatorem jest tutaj miłość.

Tak, Cohen przyznawał to w sposób oczywisty, pisząc ekstatycznie o ciałach nastoletnich fanek, a równocześnie mając w pamięci, że jesteśmy tylko popiołem. A piosenki brzmią tym intensywniej, im bardziej wiersze są zapisem zakochań, odkochań, odejść, miłości jako stanu zagrożenia, bezbronności, sytuacjami lirycznymi i delirycznymi, wirem pożądań i odepchnięć, inkantacjami egzorcyzmów czy, jak pisał recenzent, „ciągiem zapisów niezborności ze światem, potyczek z nieobecnym, choć poszukiwanym sacrum, lekko minoderyjnej gry z własną pozą, całkiem udanym rozgrywaniem własnej niemocy”.

Warto oczywiście zadać pytanie, na ile zasadne, a na ile naiwne jest łączenie postaci stworzonej przez Świetlickiego z nim samym. Dotyczy to zwłaszcza okresu prozatorskiego, w którym bez mała sam stworzył „krakowski kryminał” czy raczej ­antykryminał, bo chodziło w nim nie tyle o znalezienie zabójcy, co o zabicie nudy zatruwającej świat. Zanim jednak stworzył Świetlicki swą trylogię („Dwanaście”, „Trzynaście”, „Jedenaście”) czy może raczej tetralogię (gdyż napisana wraz z Gają Grzegorzewską i Irkiem Grinem „Orchidea” twórczo rozwija niektóre wątki), napisał był wraz z Grzegorzem Dyduchem przedziwną książkę z kluczem, czyli „Katechetów i frustratów”. Dzieło gęste od poetów, artystów, redaktorów i świrów, książkę z serdeczną złośliwością traktującą świat artystycznego Krakowa, dokument pewnego pokolenia, w jadowicie zielonkawym świetle portretujący okołoliterackie skitwaszenie, obumieranie, zglątwienie.

Szeryf znikąd

Świetlicki to zjawisko pod względem muzycznym nie tylko bardzo rozpoznawalne, bardzo plastyczne, ale uwielbiające nie tyle rywalizację, co wymianę energii z partnerem. Nieważne, czy chodzi o Świetliki, granie w The Users (Brylewski & Tymański & Kurtis & Trzaska & Olter), z Mikołajem Trzaską, współpracę z Lechem Janerką, Katarzyną Nosowską, Bogusławem Lindą, Cezarym Ostrowskim, zespołami Najprzyjemniejsi, Czarne Ciasteczka, Zgniłość czy później formacją Julia i Nieprzyjemni. Wszystkie te efemeryczne i mniej efemeryczne relacje owocują lądami nie tyle podbitymi, co gruntownie zwiedzonymi. Także incydentalne role filmowe, epizod telewizyjny, polegający na prowadzeniu z Grzegorzem Dyduchem telewizyjnego „Pegaza”, czy rozliczne działania okołoradiowe to dowód na to, że Świetlicki, wbrew przypisanej opinii mruka, preferuje działanie w towarzystwie.

Wszystko to, niekiedy expressis verbis, niekiedy przez niedomówienia, widzimy w wywiadzie rzece, przeprowadzonym przez Rafała Księżyka, czyli wspomnianej już „Nieprzysiadalności”. Tytuł nawiązuje do jednego z najpierwszych wierszy Świetlickiego. Świetnie się zatem stało, że ów wywiad nie jest strumieniem autolansu, tylko faktycznie rzeką-deltą, rzeką-rozlewiskiem, rzeką meandrującą między lekką anegdotą, plotką, zaniechaną autoanalizą i obśmianą traumą. Jak wynika z lektury, chyba jedyne, co ominęło Świetlickiego spośród splendorów rockowej sławy, to szybkie samochody. Stworzył wizję siebie jako mental travellera, przemierzającego swobodnie gatunki i światy, niezagrzewającego nigdzie za długo miejsca.

Być może z tego względu zaintrygowała mnie w „Nieprzysiadalności” wzmianka o Jacku Reacherze – postaci z uwielbianych przeze mnie powieści Lee Childa. W książkach Childa jest Reacher byłym majorem żandarmerii armii amerykańskiej, byłym detektywem, mającym ponad sześć stóp wzrostu, sarkastyczne poczucie humoru i intelekt jak brzytwa. Co bodaj najważniejsze: jest Reacher nomadą, który przemierza Stany, „bez samochodu, bez telefonu”, rozwiązując kryminalne zagadki szybciej niż całe FBI, spuszczając bęcki złym kolesiom, tudzież sypiając z najseksowniejszymi kobietami w hrabstwie.

Marcin Świetlicki jako Jack Reacher polskiej literatury i rocka? Szeryf znikąd, co na wszystko ma odpowiedź ostrą, co gwałt gwałtem odciska i żadnej obrazy nie puszcza płazem? Mnie to pasuje. No, przynajmniej do dnia, kiedy nie zadzwonią do niego ze Sztokholmu. Czego, z okazji urodzin i nie tylko, szczerze mu życzę.©

Korzystałem z książek: „Nieprzysiadalność. Autobiografia. Marcin Świetlicki i Rafał Księżyk”, Wydawnictwo Literackie 2017, David Boucher „Dylan i Cohen. Poeci rocka”, Axis Mundi 2016.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, muzyk, kompozytor, śpiewający autor, recenzent muzyczny, felietonista i krytyk literacki, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Zadebiutował w 1992 roku na 28. Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie, zdobywając I nagrodę oraz stypendium im.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51-52/2017