Poeta zimnych krajów

Czarny sprany T-shirt, ciemne okulary, kilkudniowy zarost, papieros w dłoni. Trochę jak rockman, trochę jak kloszard. Po ośmiu latach przerwy wydał ze Świetlikami nową płytę. A właściwie trzy.

11.11.2013

Czyta się kilka minut

Marcin Świetlicki / Fot. Bogdan Krężel
Marcin Świetlicki / Fot. Bogdan Krężel

Nieśmiały i delikatny, bywa prowokacyjny i obcesowy. Od przyjaciół wymaga bezwzględnej lojalności. Często zmienia mieszkania, nie przywiązuje się do rzeczy, rozdaje swoje książki i płyty do ostatniego egzemplarza. Zdarza się, że spodnie i buty kupują mu koledzy. Podobno nie ma telefonu, konta w banku, dowodu, paszportu, prawa jazdy, ubezpieczenia, auta ani mieszkania. Znany z niechęci do telewizji, nobliwych poetów, Kazimiery Szczuki, „Krytyki Politycznej”, zagranicznych podróży i piwa. Od lat zakochany w Isabelle Adjani – podobno tylko wstyd powstrzymuje go od wytapetowania pokoju jej zdjęciami. Twierdzi, że muzyka jest bardziej podniecająca niż poezja; wie wszystko o Beatlesach i amerykańskim psychodelicznym rocku lat 60. Namiętny czytelnik etiopskich powieści. Ma trzy marzenia: by żyć długo, pisać dużo i żeby jego pies był nieśmiertelny. Nie lubi rozmawiać z dziennikarzami – wspomina o tym w licznych i obszernych wywiadach.

Wiadomo, gdzie go najłatwiej spotkać: w Zwisie (kawiarnia Vis-à-vis przy Piwnicy pod Baranami), Psie (słynny klub Piękny Pies, kiedyś blisko Rynku, teraz na Kazimierzu) albo Dymie (szara kawiarnia w Zaułku św. Tomasza). Siedzi do rana ze znajomymi, pijąc jacka danielsa, starkę albo pliskę. Można go też codziennie zobaczyć, jak spaceruje z bokserką Niko (od „nikotyna”) po Dietlowskich Plantach.


POSTĘPY CIEMNOŚCI


Piaski, miasteczko pod Lublinem, nad rzeką Giełczew. Jedyne zabytki: ruiny kalwińskiego kościoła, dom organisty i rogatka. Jedyna atrakcja: cotygodniowe targi końskie. Jedyny lokalny przysmak: flaki piaseckie.

Rodzinę Świetlickich znają wszyscy. Ojciec jest historykiem, autorem regionalnych opracowań. Ma też wykształcenie muzyczne, gra na akordeonie i puzonie. Matka pracuje w szkole jako pedagog. Kochające się, zgodne małżeństwo: on w pokoju pisze na maszynie, ona w kuchni gotuje obiad, on przynosi do domu pensję, ona ją rozdziela.

Najwięcej czasu mały Marcin spędza w ogrodzie za domem. Trochę dzikim, trochę strasznym. Jest w nim stara, zagracona komórka; kiedy któregoś dnia udaje mu się wejść na jej stryszek, znajduje na podłodze kilka kocich szkieletów. Wróci do tego obrazu w wierszu: „Powiedziałem: znam takie miejsce, / gdzie przychodzą umierać koty. / Zapytałem: chcesz je zobaczyć? / Odpowiedziała: nie chcę” („Świerszcze”). Będzie też pisać o świerszczach, które łączy w pary, żeby patrzeć na ich miłość, o czerwonych porzeczkach, zostawiających na ustach ślad podobny do zakrzepłej krwi, o wróblu, jak koliber krążącym nad kwiatem i trącającym go dziobem.

W domu najbardziej lubi dwa miejsca: strych, na którym suszą się sztywne od krochmalu pachnące prześcieradła, a przez dziurę w dachu widać błękit, i piwnicę, w której czuć zgniliznę, a przez okienko można czasem zobaczyć buty dorosłych. Przychodzi tam, żeby być sam. Żeby w ciszy myśleć, żeby w ukryciu płakać.

Litery poznaje jako pięciolatek, rozszyfrowując sklepowe szyldy. Rozumuje, że w „Warzywniaku” sprzedaje się warzywa, a w „Księgarni” książki; długo będzie myśleć, że „Rarytas” to słowo określające sklep z flakami. Od tej pory jego największą przyjemnością i powinnością jest pisanie i czytanie. Ze szkolnej biblioteki pożycza nawet po kilka książek dziennie; potem opowiada zapamiętane historie niedowierzającym bibliotekarkom i kolegom z podwórka. Kiedy ma 10 lat i leży w szpitalu chory na żółtaczkę, ze szpitalnej biblioteki pożycza „Stację nigdy w życiu” Joanny Kulmowej. Zakochuje się w oszczędnych i pomysłowych ilustracjach Bohdana Butenki; zostaje wypisany, zanim zdąży doczytać do końca. Po latach obudzi się z myślą o tej książce, niepewny, czy w ogóle istniała. Odnajdzie ją w internecie, kupi i przez kilka dni będzie ostrożnie przeglądał, bojąc się, że okaże się nie tak wspaniała, jak ją zapamiętał.

Szczególnie lubi książki opowiadające o świecie innym, fantastycznym – „35 maja, albo jak Konrad pojechał do mórz” Ericha Kästnera, w której bohater wędruje ze stryjem Rabarbarem przez Świat na Opak, i „Szwambranię” Lwa Kassila, o chłopcu, który w czasie rewolucji październikowej żyje w wymyślonej krainie. Obydwie z ilustracjami Butenki. Ucieka w nie od nudy ciasnego miasteczka.

Jako piętnastolatek korzysta z pierwszej okazji, by uciec naprawdę: wyjeżdża uczyć się w Lublinie. Mieszka sam, pilnując mieszkania kuzynostwa. Dokładnie przegląda ich dużą bibliotekę, odkrywając, że literatura służy nie tylko do rozrywki. Po raz pierwszy czyta książkę swojego życia: „Pod wulkanem” Lowry’ego, opowieść o zostawionym przez żonę alkoholiku, o jego miłości smutnej i niemożliwej. Poznaje klasykę prozy (największego szacunku nabiera do Dickensa) i dramatu, sztuki Grochowiaka, „Iwonę, księżniczkę Burgunda” w wydaniu z ilustracjami Kantora, poezję Nowej Fali. Trochę później stanie się nałogowym czytelnikiem powieści detektywistycznych – bez nieprzeczytanego kryminału w domu będzie czuć się jak bez papierosów. Zapragnie być jak chandlerowski Philip Marlowe – „mężczyzna interesujący, przegrany w pewnym sensie i samotny; z wielkim poczuciem humoru, wielką inteligencją”.

Chodzi do liceum im. Unii Lubelskiej, które wśród absolwentów ma Julię Hartwig, Annę Kamieńską, Hannę Malewską. Klasę wyżej uczy się Beata Kozidrak: Świetlicki zapamiętuje, jak śpiewa radzieckie piosenki na akademiach. Sam na akademiach nie występuje; unika też czynów społecznych, czuwań i apeli na terenie obozu w Majdanku. Za bramą jest jedynie raz: kiedy statystuje w roli więźnia w radzieckim filmie „Komuniści”. Zgłasza się, bo jedynym wymogiem jest zgolenie głowy – a on i tak strzyże się na zero.

Ma złe oceny, ale zajmuje wysokie miejsce w olimpiadzie z polskiego. W nagrodę dostaje indeks na polonistykę; wybiera Uniwersytet Jagielloński. Wakacje po maturze spędza na praktykach studencko-robotnicznych w Dwikozach. Jest sierpień 1980: gdańska stocznia strajkuje, zaczyna się „karnawał Solidarności”, a on sumiennie pracuje przy produkcji dżemów i win owocowych. Od taśmy odchodzi tylko na papierosa. Pali od niedawna: wychował się w dymie, ostatnio brakowało mu czegoś w powietrzu. Jego ojciec właśnie rzucił; on rzucać nigdy nie będzie, pozbawiony „abstynenckich ciągot”.


ŻOŁNIERZ INNEJ ARMII


Kraków lubi, polonistyki nie znosi. Rzadko pojawia się na Gołębiej. Nie interesuje go staro-cerkiewno-słowiański, gramatyka opisowa ani literatura staropolska. Woli pisać sam, niż czytać klasyków. Zamiast przygotowywać się do egzaminów, chodzi na randki z narzeczoną i prowadzi nocne audycje w radiu studenckim. Dzień po wprowadzeniu stanu wojennego zostaje wyrzucony ze studiów. Wiosną zdaje ponownie: mimo wszystko sale wykładowe są lepsze niż koszary.

Nie staje się jednak obowiązkowym studentem. Ciągle ma z uczelnią problemy, pisze podania tak bezczelne, że nie powinny być rozpatrywane. W roku 1984, po ponownym skreśleniu z listy, dostaje wezwanie do odbycia służby wojskowej. Jest wściekły na rodziców, że podali władzom jego adres. Ale nie zamierza kombinować: nie chce nawet myśleć o udawaniu chorego psychicznie przed komisją wojskową. „No i zafundowałem sobie dwa lata piekła” – podsumuje po latach.

Trafia do jednostki w Słupsku. Wrażliwy anarchista, zawsze osobny i wyjątkowy, staje się „nogą stonogi”. Musi wykonywać rozkazy ludzi niższych duchem, wyższych stopniem: salutować, czyścić karabin, strzelać, maszerować nocą, biegać w masce przeciwgazowej, czołgać się. Widzi tyle zła – w kolegach, przełożonych, wreszcie w sobie – że starcza mu na całe życie.

Zostaje mianowany bombardierem. Kiedy po którychś ćwiczeniach z udarem słonecznym trafia do szpitala, postanawia starać się o niższą kategorię. Zostaje przeniesiony do straży pożarnej. Całymi dniami odbiera telefony o płonących śmietnikach i kotach uwięzionych na drzewach.

Pod koniec służby oficer polityczny wzywa go na rozmowę. Częstuje kawą i koniakiem, a potem proponuje, żeby spożytkował swój talent literacki na pisanie donosów. Świetlicki odmawia, odpuszcza okazję do zemsty na znienawidzonych oficerach. Czuje się już wolny.

Ma zeszyt wierszy, pisanych na pryczy w tajemnicy przed kolegami. Są dziwnie jasne. Kiedy tylko przechodzi do cywila, jego poezja ciemnieje: „Na papierze wyraźnie napisano: WOLNY, / ostrożnie, bez radości wychodzę w powietrze / dnia, w którym skamienieje moja wyobraźnia” („Celebracja wyjazdu”). Opowiada o zimnym kraju, któremu jest obojętny, o groźnym dzieciństwie, o niszczeniu, spadaniu, odchodzeniu. Jest przekonany, że nikt, w żadnym obiegu, nie będzie chciał go wydać. A jest zbyt dumny, żeby narazić się na odrzucenie.


PLACÓWKA LIRYCZNA


Zatrudnia się w Lublinie jako wychowawca w technikum górniczym dla trudnej młodzieży. Jakiś czas później przeczyta w gazecie, że dwóch jego ulubionych wychowanków zadźgało kogoś nożem. Po paru miesiącach rzuca pracę i wraca do Krakowa, chociaż wracać nie ma do czego: nie musi już studiować, narzeczona go zostawiła. Pracuje jako dozorca kamienicy i sprzątacz w Pałacu Sztuki: „Zamiatam schody prowadzące do / Pałacu Sztuki. Żadna metafora: / autentyczna historia. Dodatkowe pieniądze. / Poezja musi jakoś żyć. Poezja / musi jeść” („Etos pracy”). Wreszcie dostaje etat korektora w „Tygodniku Powszechnym”. Najpierw w drukarni, później w pokoiku z oknem na Wiślną przepracuje kilkanaście lat, zapełniając ściany przy biurku cytatami z kolegów, a redakcyjną papeterię rysunkami (tytuły: „Pan Bóg bez brody, który konstruuje Wszechświat Alternatywny”, „Rosół Opatrzności”, „Cierpiący nagi biskup”). Napisze o tej pracy: „Kolaboruję z pismem katolickim, / nie mając nawet kościelnego ślubu, / nawet nie będąc bierzmowany! / Jakaż perwersja! Zawsze zdradzam, w tym / szczególnie pozostaję sobie wierny” („Pogo”). I opisze ją w powieści „Katecheci i frustraci”, wśród bohaterów umieszczając redaktora Muchomorskiego, księdza Bombonieckiego, felietonistę Pilchera.

Na początku lat 90. rozpoczyna się jego literacka kariera. Drukuje pierwsze wiersze w „bruLionie”, dostaje prestiżową Nagrodę Trakla. Na przyjęciu wydanym przezeń w „Tygodnikowej” korekcie jest białe wino i zielone oliwki. Zaczyna się lepszy świat. Już nie taki zimny.

W 1992 r. rodzi mu się syn Maciej (matką jest dziennikarka Monika Góralewska, z którą związał się po rozstaniu z żoną Renatą). Kiedy rytm jego dnia zaczyna wyznaczać karmienie i przewijanie, czuje się na właściwym miejscu; rzeczywistość przestaje być „wielkim pochodem widm”. Jego wiersze znowu jaśnieją. Pisze o synu. Jeszcze w czerwcu zanotował trzy wersy: „Oczywiście sentymentalnych wynurzeń nie będzie. / Za oknem Bestia, tramwaje jak czołgi. / W Twoim brzuchu pod moją ręką poruszyło się” („Pierwsze kopnięcie”).

W tym samym roku wychodzi jego pierwszy tomik, „Zimne kraje”. Dumny, długo gładzi fioletową okładkę. Krytycy obwołują go głosem pokolenia, ale też zarzucają mu nihilizm; odpowiada, że kontestuje słowa i zachowania, nie wartości.

Przez następne 20 lat wyda 17 tomów: w każdym będzie zderzać liryzm z brutalnością, od melancholii przechodzić do prowokacji, grać wątkami autobiograficznymi. „Wszystkie moje tajemnice wychodzą w wierszach, z tym że są to najczęściej tajemnice wykreowane – powie. – Jestem całkowicie ubrany, a udaję, że jestem nagi”. Często będzie używać w wierszach cytatów zasłyszanych przy kawiarnianym stoliku. Niektóre wersy oderwą się od kontekstu, zaczną być używane przez ludzi, którzy poezji wcale nie czytają: „nie idź do pracy, to szatan daje ci urlop”, „niczego o mnie nie ma w Konstytucji”, „robisz mi nieporządek w chaosie”, „jestem w nastroju nieprzysiadalnym”, „w moim domu nie ma problemu z alkoholem, albowiem piję na mieście”.

Ostentacyjnie odcinający się od tradycji literackiej, kanonów i panteonów, wyśmiewający Zagajewskiego, Szymborską, Miłosza i Turnaua, będzie wielokrotnie nagradzany i nominowany. Paszportu „Polityki” nie odbierze, twierdząc, że to obciach; Nagrodę Literacką „Gdynia” przyjmie ze słowami: „Chciałem pogratulować wydawnictwu, że sobie takiego autora znalazło” (i przeznaczy ją na księgarnię swojej kolejnej dziewczyny). Nie doceni go tylko Kraków; z satysfakcją będzie podkreślać, że na oficjalnej stronie internetowej miasta nic o nim nie ma i że prezydent Majchrowski „nie objął go żadnym honorowym patronatem”.

Równolegle z debiutem książkowym zakłada zespół Świetliki. „Założyłem ten zespół, żeby parę osób zaczęło milczeć na mój temat” – stwierdzi. Jego wiersze świetnie nadają się na rockowe piosenki: rytmiczne, z refrenowymi powtórzeniami, pisane według „wewnętrznej linii basu”. Pierwszy koncert Świetliki dają w Pałacu Pugetów na spotkaniu „NaGłosu” z udziałem Miłosza. Świetlicki będzie wspominać ten występ jako skandal, ale niektórzy z publiczności zapamiętają go inaczej: jako miłą, dobrze przyjętą niespodziankę. Czesław Miłosz powie: „Nie takie rzeczy widziałem w latach 60. w Ameryce”.

W wywiadzie przed premierą debiutanckiego albumu Świetlicki zaznacza: „Ta kaseta jest dla ludzi inteligentnych, i to trzeba podkreślić, bo strasznie by mnie zabolało, gdyby kupił ją jakiś matoł”. Jako wokalista staje się popularniejszy niż jako poeta, albumy rozchodzą się w nakładach kilkukrotnie większych niż tomiki. Cieszy go to spełnienie chłopięcych marzeń, irytuje ignorancja mediów. Śmieje się, że Tadeusz Nyczek pisze o jego muzyce „rap”, a „Wprost” porównuje jego sceniczny wizerunek do Axela Rose’a. Kiedy nominowany do Fryderyków w kategorii „najlepszy tekst” przegra z Kayah, stwierdzi z przekąsem: „Widocznie nie piszę aż tak dobrze jak Kayah”.


ŻYCIE, ONA MI JE ROBI


Jeździ w trasy koncertowe i promocyjne, pojawia się w telewizji. W 2000 r. – razem z kolegą z zespołu Grzegorzem Dyduchem – dostaje zaproszenie do prowadzenia „Pegaza”. Występowanie przed kamerą irytuje go i nudzi, zdarza mu się zasnąć podczas nagrania. Mówi, że praca w telewizji jest gorsza niż wojsko.

Jego nazwisko jest tak mocne, że może zdecydować się na wyłączną współpracę z małym zaprzyjaźnionym wydawnictwem EMG. To tam wydaje trzy powieści kryminalne: odpowiednio „Dwanaście”, „Trzynaście” i „Jedenaście”. Ich główny bohater, Mistrz, jest wypadkową Konsula z „Pod wulkanem”, Marlowe’a i jego samego.

Długo określany mianem „poety młodego pokolenia”, teraz – gdy jak Mistrz „utył, posiwiał i spuchł” – staje się klasykiem, omawianym na lekcjach polskiego. Na swoje 50. urodziny wydaje 600-stronicowe „Wiersze”. Krytycy piszą o nich odruchowo: „Wiersze zebrane”.

Wkrótce, po zakończeniu wieloletniego związku, wyprowadza się z centrum na Kazimierz. Pierwszy raz od dawna mieszka sam. Całe dnie spędza w łóżku: wpatruje się w sufit, pali papierosy, nasłuchuje tramwajów. A potem się zakochuje. Nieprzytomnie. W maju 2013 r. publikuje nowy tomik: biała okładka z tęczowym tytułem „Jeden”. 88 wierszy ułożonych jest tak, by opowiedzieć przejście od depresji do euforii. Są wśród nich piękne erotyki, chociażby „O”: „Tę wąską, czarną gumkę, którą ściąga włosy, / w nocy nosi na ręce, żeby nie zginęła, / jej nocne obyczaje są zaskakujące, / długo by można na ten temat”.

Przez osiem lat zwlekał z nagraniem płyty. Muzyka była gotowa, brakowało tekstów. Teraz wchodzi do studia i rejestruje 36 piosenek. Na albumie „Sromota” dzieli je na trzy płyty, według kategorii: „dół”, „euforia”, „wygłupy” (tu umieszcza parodię Jacka Kaczmarskiego). Na początku października Świetliki przygotowują przesyłkę dla dziennikarzy. Do płyty w białym kartoniku z odręcznym napisem: „8 piosenek do ostrego lansowania w mediach”, dołączona jest kartka z informacjami w 13 punktach. Punkt 4: „Najkrótszy utwór trwa 40 sekund, najdłuższy 8 minut. Wszystkie trwają tyle, ile trzeba”. Punkt 10: „Nie reklamujemy nikogo ani niczego. Nie mamy żadnych sponsorów ani wsparcia jakiegokolwiek ministerstwa. I nikt nam medialnie nie patronuje. Nagranie / wydanie »Sromoty« nie obciąża polskiego podatnika”. Punkt 11: „»Sromota« to nie projekt, produkt ani tym podobne. To DZIEŁO sześciu umysłów i dwunastu rąk”.


***


Zaczyna się trasa koncertowa. Świetlicki znowu stoi w półmroku na scenie, recytuje do mikrofonu głosem jeszcze niższym, pociemniałym i ochrypłym, wykonuje zestaw przerysowanych gestów: drżącymi dłońmi zapala papierosa, poprawia ciemne okulary. Posiwiały chłopiec naprzeciw młodej i zbuntowanej publiczności. 


Śródtytuły pochodzą z wierszy Marcina Świetlickiego. Poeta i jego przyjaciele nie zgodzili się na udzielenie wypowiedzi do tekstu. Korzystałam głównie z wywiadów prasowych, przeprowadzonych przez: A. Bartosiaka i Ł. Klinkego, P. Bratkowskiego, J. Ćwielucha, L. Gnoińskiego, K. Kachel, M. Korycińskiego, P. Kowalczyka i P. Jaskulskiego, K. Kubisiowską, M. Larę, R. Sankowskiego, J. Sosnowskiego oraz D. Wodecką.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa, autorka nominowanej do Nagrody Literackiej Gryfia biografii Haliny Poświatowskiej „Uparte serce” (Znak 2014). Laureatka Grand Prix Nagrody Dziennikarzy Małopolski i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2013