Od mediów do Maneta

Marcin Maciejowski: Dla mojego wizerunku korzystne byłoby, gdybym zrobił wideo albo postawił jakiś obiekt na postumencie. Ale po co to robić, skoro w malarstwie znajduję wszystko, czego mi potrzeba? Jestem chory, jak nie maluję. Rozmawiali: Piotr Kosiewski i Agnieszka Sabor

06.04.2010

Czyta się kilka minut

Marcin Maciejowski / fot. Tomasz Wiech / Agencja Gazeta /
Marcin Maciejowski / fot. Tomasz Wiech / Agencja Gazeta /

Marcin Maciejowski: O czym będziemy rozmawiać? Oczywiście, mam świadomość, że jeśli zorganizowano wystawę, to muszę wypowiadać się publicznie. Nie lubię tego. Nie dysponuję odpowiednim arsenałem słów. Zawsze uważałem, że malarz mówi obrazem, a nie słowem. W mojej działalności artystycznej wykorzystuję świat mediów, ale nie chcę w nim uczestniczyć. Jeszcze niedawno, kiedy w TVP Kultura zaczynano mówić o sztuce, zmieniałem kanał albo ściszałem głos. Ale coś się niedawno zmieniło. Kiedyś powtarzałem sobie: maluję - i takie objaśnienie wystarczy. Teraz zorientowałem się, że artysta musi też mówić, tłumaczyć. W jednej z rozmów powiedziałem, że do malowania potrzebuję linoleum. Użyłem metafory, a uznano, że nie potrafię mówić o swoich obrazach! Zacząłem się więc uczyć nowego języka - od krytyków. Na okładce katalogu towarzyszącego mojej krakowskiej wystawie znalazła się reprodukcja obrazu, dla którego punktem wyjścia była muzealna sytuacja oglądania obrazu i komentowania go - przez przewodnika, muzealnika czy krytyka. Czytam teraz ten katalog i dowiaduję się z niego mnóstwa rzeczy o sobie. Teraz teksty krytyków mnie inspirują.

Agnieszka Sabor, Piotr Kosiewski: Wyciąga Pan tematy ze świata mediów, ale woli pozostawać na pozycji obserwatora.

To leży w mojej naturze. Unikam publicznego objawiania jakichś kategorycznych prawd i idei. Mojej pracy towarzyszy zbyt wiele niepewności i wątpliwości. Dlatego kilkakrotnie odmówiłem sędziowania w konkursach artystycznych. Sam się uczę, szukam odpowiedzi, jak więc mam oceniać innych?

Ale przecież flirtuje Pan z mediami nie tylko jako obserwator, który wprowadza do malarstwa medialne motywy. W jakimś stopniu współkreuje Pan świat mediów, np. za sprawą rysunków w "Przekroju".

Złożone pytanie. Jeśli chodzi o rysunki w "Przekroju", nigdy nie zależało mi, by wywoływać nimi śmiech, by być zabawnym. Bardziej chodziło mi o wyłapanie dla siebie realnych scen z polityki, życia publicznego, z których wychodzi absurd, które pozostają na granicy śmieszności i tragizmu, są zastanawiające. Taki sposób przyglądania się polityce i mediom kiedyś zajmował mnie bardziej, teraz mniej. Fakt, że publikowałem te rysunki w gazecie sprawił, że zaczęto mnie uważać za obserwatora-ironistę. Trudno. Dla mnie w tych rysunkach zawsze ważny był element artystyczny: kreska, światłocień, forma, kompozycja.

Wracając do mediów - wielu artystów z nich czerpie. Przecież świat mediów wszędzie i zawsze nas otacza. Dwieście lat temu może było inaczej: artysta żył w swojej pracowni i całym jego światem były sceny z Biblii, mitologii, historii. Nie śledzę bacznie mediów, wybieram to, co do mnie dociera i odbijam na płótnie. Może flirtuję z rzeczywistością mediów wprost, konsumuję go, doświadczam, potem cytuję. Może inni artyści są subtelniejsi, bardziej ukrywają swoje medialne zainteresowania. A może jest wręcz odwrotnie i to ja jestem bardziej subtelny?

To tak, jak z zarzutem, że posługuję się zdjęciem. Przepraszam, ale który artysta studiuje dziś z natury? Pracownia, a w niej naga modelka to pieśń przeszłości, do której nie da się powrócić. To znaczy: niektórzy wracają. Ja też bym chętnie powrócił.

Długo przyglądał się Pan polityce. Dlaczego?

Na początku wydawało mi się, że polityka ma jakieś znaczenie. Czułem się demiurgiem, chciałem uczestniczyć w życiu politycznym, chociaż krótko wydawało mi się, że mój gest - gest artysty - może wpływać na zachowania ludzi. Potem w to zwątpliłem. Co mi zostało z tego zainteresowania polityką? Przyglądanie się zachowaniu czlowieka, który zostaje politykiem. Uwielbiałem oglądać Andrzeja Leppera! Bardzo mnie inspirował. Tak jak Jacek Kurski czy Jarosław Kaczyński. Oni też są ciekawi. Groźni. Teraz, gdy artystyczne zaangażowanie w politykę stało się oczywiste, a może nawet modne, ja uważam, że polityka to strata czasu. Kiedyś przyjechali do mnie dziennikarze TVN i poprosili o komentarz - dlaczego jestem przeciw PiS-owi. To dało mi do myślenia.

Nie jestem przeciw konkretnej partii, ale po prostu "nie wierzę politykom" - jak śpiewał Tilt. Jestem przeciw polityce rozumianej jako gra - od wyborów do wyborów, czyli przeciwko temu, co reprezentują polskie partie. Może to spłycam... Dziś jednak o wiele bardziej frapuje mnie przyglądanie się temu, co stanowi świat sztuki. Chociaż sztuka współczesna, rynek sztuki czasami przypominają politykę, zamiast przeglądać pierwsze strony gazet, wolę czytać zapowiedzi kulturalne albo książkę o jakimś artyście. Kiedy oglądam sztukę zaangażowaną, coraz częściej łapię się na tym, że nie interesuje mnie, czy artysta jest lewicowy, czy prawicowy, ani co z dzieła wynika dla społeczeństwa. Interesuje mnie pewna energia, ręka artysty zawarta w dziele.

Bohaterem Pana obrazów bywał ktoś nieobecny we współczesnej sztuce polskiej: "średniak", postać z serialu telewizyjnego.

Nie wykoncypowałem tych postaci. Same się pojawiały. Myślą Państwo zapewne o takich obrazach jak sceny ze szczęśliwymi matkami, młodymi bez zajęcia czy bokserami? "Bokserów" malowałem na zajęciach na ASP, gdzie obligatoryjny jest akt albo martwa natura. Pomyślałem, że rozebrany bokser to taki sam akt jak naga modelka. Miałem też przygodę z martwą naturą. Kiedy mieliś­my ją malować, stałem z tyłu, widziałem tylko plecy koleżanki. Na obrazie pojawiła się więc koleżanka i napis: "Ula maluje martwą naturę". Tylko umieszczając ten napis, mogłem wprowadzić do obrazu martwą naturę, której nie widziałem, stojąc za daleko. Do dziś ciągnie się za mną opinia, że maluję kibiców. Nigdy nie chodziłem na mecze, ale otoczenie sportu fascynowało mnie swoją malarskością, emocjami, agresją. Przeglądałem kibicowskie fanziny, zaglądałem na strony internetowe kibiców. Zestawiałem też na obrazach barwy klubów - czerwony, biały, niebieski. Malując dres, myślałem o abstrakcji, wzorze tego dresu.

Na wystawie w krakowskim Muzeum Narodowym dominują obrazy o tematyce związanej ze sztukami wizualnymi i kinem.

Kiedy niedawno pojechałem do Paryża, by przygotować się do tamtejszej prezentacji, po raz pierwszy na żywo zobaczyłem obrazy Maneta i Musée d’Orsay, które dotąd wydawało mi się miejscem, gdzie turyści chodzą powzdychać w ramach obowiązkowego programu wycieczki. Zamurowało mnie. Uświadomiłem sobie, jakie to malarstwo Maneta jest wielkie, pomysłowe, swobodne - i współczesne. Przyglądając się Manetowi zacząłem na nowo, od początku przyglądać się tradycji malarstwa, jego tematom i pierwszy raz namalowałem akt, martwą naturę, co prawda nie klasyczną: zabałaganioną, z krzesłem na stole, jakimś mattiss’owskim dywanem, nokturn, scenę w barze, scenę rozstrzelania, portret pisarza...

Polskie malarstwo współczesne (np. Gruppa) odnosiło się do tego, co powstawało na Wschodzie. A ja chciałem zwrócić uwagę na malarstwo Zachodu. W historii sztuki interesuje mnie też to, co niemodne we współczesnym świecie artystycznym albo spauperyzowane - a więc w mniejszym stopniu awangarda, która uchodzi dziś za bardzo cool, zaś o wiele bardziej np. Wyspiański czy Klimt. Staram się wycisnąć coś z ich osiągnięć, które zostały dziś zredukowane do sympatycznych pocztówek. Czytam np. książkę o zapomnianym dziś Włodzimierzu Tetmajerze i znajduję coś, co mnie zastanawia, coś, co mogę użyć w obrazie. Choćby tytuły: "Umizgi" albo "Zaloty". Co obecnie znaczą te słowa? Albo: jak wygląda dziś głowa wiejskiej dziewczyny? Mam w planie obraz, który nazwę "W Bronowicach". W tym obrazie tytuł będzie najważniejszy - bo od razu odsyła do pamięci, do pewnej epoki w malarstwie krakowskim. Ale nie namaluję współczesnych bloków z Bronowic Nowych - to byłoby za łatwe.

Ostatnio odkryłem też Davida, Delacroix - jakaż to energia! Na studiach w ogóle się nimi nie interesowałem. Cóż - gusta, smaki się zmieniają. Zresztą, oglądanie malarstwa kojarzy mi się trochę z wizytą w restauracji. Ważne, by wystawa, pojedynczy obraz - tak jak serwowane nam danie - było świeże. Żadnych zepsutych składników, odgrzewanych kotletów (które zdarza mi się widywać w galeriach). Sztuka to dla mnie rozmaite smaki. I tak np.  klasycyzm, twórczość Davida przypomina mi upieczoną w całości rybę. Picasso to ser z grzankami, porwaną sałatą i sosem czosnkowym. Wyspiański - słodkie, faliste bezy, makowce, rolady. Pollock - gorący, chiński półmisek. Surrealizm - zamącona zupa zabielana śmietaną. Awangarda - świeża bułka i kefir spożywane na ławce w parku. Wilhelm Sasnal powiedział mi ostatnio, że nie jada mięsa. Rzeczywiście, jego obrazy smakują zdrowo jak warzywa, kiełki, szczypiorek - z nutą bazylii i sosem winegret. Dzieła Rafała Bujnowskiego kojarzą mi się z chlebem, który kupujemy w piekarni już pokrojony (chodzi o powtarzalność u Rafała) - konceptualnie zapakowany w worek z datą przydatności do spożycia. Marek Firek tworzy zaś tak, jakby od razu z krzaków zjadał maliny i winogrona. Ich sok zawsze plami mu palce.

A jak smakują Pana dania?

Powiedzmy, że przyrządzam pieczeń w sosie i do tego młode ziemniaczki posypane koperkiem. Tak lubię i chciałbym, aby tak smakowały moje obrazy.

Na wystawie oglądamy obrazy inspirowane filmem. Czym jest dla Pana kino?

W mojej pracowni leci czasem film ze ściszonym głosem. Nie śledzę go. Przypadkiem zauważam jakąś scenę w telewizorze. Tak, jakby rozgrywała się za oknem. Film to cząstka rzeczywistości, jakby to dziwnie nie brzmiało. Już zmontowaną, ujętą przez operatora, ale wciąż nadającą się do odkrycia, przetworzenia. Czasami patrzę na film jak na komiks, śledzę zmieniające się kadry. Odwracam kolejność, w jakiej powstawał film, wracam do "storyboard’u", do wcześniej prawdopodobnie rozrysowanych, pojedynczych ujęć.

Tak zrobił Pan z filmami, w których występował Al Pacino.

Ten aktor na ekranie jest bardzo rysunkowy, szczupły, z czarnymi wlosami, mocnym konturem. Na obrazy wybierałem zaś sceny, w których on występował z kobietami, gdzie kłócił się z kobietą, zaczepiał, przytulał, albo pouczał żonę, żeby "nigdy nie pytała go o interesy". Kiedy ogląda się cały film, te sceny mogą umknąć uwadze, odbite na obrazie nabierają nowego, egzystencjalnego znaczenia. Wyglądają już jak wzór relacji mężczyzna-kobieta, instrukcja postępowania mężczyzn z kobietami, czy też jak to sobie ktoś na własny sposób wytłumaczy. Inspirują mnie też kolory taśmy filmowej. Na jeden z dłuższych wyjazdów zagranicznych zabrałem ze sobą polskie filmy z lat 70. i 80. Oglądałem je, bo tęskniłem za krajem. A te filmy robiono na dziwnej taśmie, na której kolory nabierają odcieni fioletu, żółci, pomarańczy. Namalowałem wtedy obrazy według "Austerii", "Déja vu" i "Człowieka z żelaza". Kadr z "Austerii" przypomniał mi ciemne, XIX-wieczne malarstwo pejzażowe. Bardzo lubię "Życie Kamila Kuranta" (ten film miał wpływ na tytuł wystawy w MNK: "Tak jest"), a także serialową ekranizację "Lalki". Namalowałem Wokulskiego, który całuje w rękę Łęcką.

Otwieram teraz katalog krakowskiej wystawy i czytam w nim opis tego obrazu napisany przez krytyka. Ileż to możliwych interpretacji ukryłem w przedstawieniu tego gestu. "Obraz jest mądrzejszy od malarza" - powiedział chyba Gerhard Richter. To prawda. O tym, co i dlaczego chcę przedstawić, myślę, zanim zacznę malować. Gdy staję przed płótnem, interesują mnie głównie kwestie techniczne, sposób kładzenia farby itp. Kiedy po raz pierwszy spotkałem się z Edwardem Dwurnikiem, zwrócił mi uwagę, dlaczego nie usuwam papierem ściernym grudek, które pozostały na obrazie po gruntowaniu. Bardzo mi się spodobała ta konkretna rada starszego, uznanego kolegi. To, że nie pytał, jak w moim malarstwie wykorzystuję przestrzeń, jak przenikam, przesycam, przeplatam, itp.

"Spójrz, moje oczy są rozmarzone. - To tylko rozwiązanie formalne", by przypomnieć dialog, który pojawił się w jednej z moich prac. Sztukę można oglądać na obydwa sposoby.

Traktuje Pan malowanie jako profesję, zawód?

Malarstwo po prostu jest w moim życiu. Nie umiem inaczej spędzać dnia. Myślę o malowaniu w czasie obiadu, czasem nie mogę zasnąć, bo w łóżku myślę o tym, co jutro mam malować. Najchętniej bym nie spał. Zamiast iść na własny wernisaż do Muzeum, wolałbym zostać w domu i malować. Jestem chory, jak nie maluję. Na jednym z moich rysunków artysta stoi przed obrazem. Ktoś pyta: "Malujesz?". Malarz odpowiada: "Zapełniam pustkę. Szukam najistotniejszego. Poznaję niepoznawalne. Rozprawiam się z ideami". Do tego rysunku zainspirował mnie Włodzimierz Pawlak, którego twórczość bardzo cenię. Kiedyś wstydziłbym się tak wysokiego tonu. Dziś w pełni się pod tym podpisuję.

Jak wspomina Pan czasy Grupy Ładnie?

Proszę napisać, że część galerii, z którymi jesteśmy związani, z jakichś powodów zabrania nam rozmawiać na ten temat. Ale ta nazwa pojawia się na krakowskiej wystawie: w obrazie "Grupa Ładnie. Oświęcim. 1999", który - jak kilka innych - widzowie mogą oglądać przez otwór w ścianie. A raczej muszą się ich domyślić, widzą jedynie powidoki. Podobnie jak w przypadku pamięci czy wspomnień, są to niepełne obrazy.

Elementem obecnej wystawy jest pracownia artysty.

Muszę podkreślić, że nie jest to instalacja. Po prostu: pomyślałem, jak wiele krąży wyobrażeń o pracowni. Niektórzy artyści wpuszczają do niej gości, inni chronią to miejsce, jeszcze innym galerie zakazują podobnych prywatnych wizyt. A ja chciałem zasugerować wygląd mojej pracowni, która nie jest magiczna. Pracuję trochę jak didżej: stół, komputer, fotel, linoleum, zamiast sztalug jakieś kartonowe pudła. W pokoju postawiłem ściankę, na której ustawiam namalowane obrazy. Długo miałem wstręt do tego, co artystowskie. Z drugiej strony, ta wystawa ma miejsce w Muzeum. A w takich instytucjach dużą rolę odgrywają "pamiątki", rzeczy należące do artysty. Z wystawy Zofii Stryjeńskiej najmocniej zapamiętałem ołówki, których - jak się dowiedziałem z podpisu - używała przez pięć lat i nimi zarabiała na życie. W tym kontekście zabieg "odtworzenia" mojej pracowni miał wymiar trochę sentymentalny, a trochę humorystyczny.

Czym dla Pana jest malarstwo? Nigdy nie czuł Pan buntu wobec dyscypliny o tak długiej tradycji?

Zbyszek Libera powiedział w "Przekroju", że dobry malarz widzi kolorami. To mnie zawstydza: ja widzę sytuacją. Kolor nie jest u mnie najważniejszy. Raczej koncept, kompozycja, ekspresja, impresja pociągnięć, także materia farby. Nie chodzi wyłącznie o narrację. Studiowałem grafikę, ale na Akademii okazało się, że interesuje mnie malarstwo. Ono sprawia, że mogę temat zrealizować natychmiast, szybko. Obraz powstaje na mokro, często w jedno nocne posiedzenie, dopóki farba nie wyschnie. Potem staram się już nic nie zmieniać, nie poprawiam. Wolę zerwać płótno i zacząć wszystko od nowa.

Niezwykłym, czysto fizycznym doświadczeniem jest sama farba (naprawdę!) - kiedy się ją miesza, kładzie na płótno, rodzą się niewiarygodne emocje. Coś podobnego czuje chyba ktoś, kto uwielbia jeździć samochodem, a przy okazji spędzać z nim mnóstwo czasu w warsztacie. Niektórzy mówią, że moja twórczość się nie zmienia. OK. Jedni muszą się rozwijać, może błądzą, inni są już rozwinięci na początku. Nie potrzebują gwałtownych zmian, by zwrócić na siebie uwagę. Dla mojego wizerunku dobrze byłoby, gdybym zrobił wideo albo postawił jakiś obiekt na postumencie. Ale po co to robić, skoro w malarstwie znajduję wszystko, czego mi potrzeba? Wierzę w to, co namalowane. Teraz powinni Państwo zapytać, czy lubię rozstawać się z obrazami. Wszyscy o to pytają.

A lubi Pan?

Nie zdarza mi się poczucie, że jakiś obraz koniecznie chciałbym sobie zostawić. Wystarcza reprodukcja. Dzięki niej potrafię sobie przypomnieć, jak powstawał: jak łatwo poradziłem sobie z tą główką, a ile kłopotów sprawił mi wyraz twarzy tamtej postaci. A jak widzę obraz na wystawie - powieszony, oświetlony - przychodzi zdumienie: jak on to namalował?!

Marcin Maciejowski (ur. 1974) jest malarzem i rysownikiem, laureatem Paszportu Polityki. Współpracuje z "Przekrojem", a także z galeriami Raster w Warszawie, Meyer Keiner w Wiedniu, Wilkinson Gallery w Londynie, Leo Koenig Inc. w Nowym Jorku.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2010