Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Najnowszy film Małgorzaty Szumowskiej ogląda się jak kolejny z odcinków serialu „Dekalog” Krzysztofa Kieślowskiego. Kiedy w ostatniej scenie kamera opuszcza bohaterów, panoramując zamieszkiwany przez nich warszawski blok, raz jeszcze mamy wrażenie, że w każdym z tych zasłoniętych okien toczy się dramat godzien filmowego scenariusza. Podobna wydaje się też metoda, jaką przyjęła reżyserka, poszukując w zwyczajności odprysków spraw ostatecznych. Czy sceptyczny prokurator grany przez Janusza Gajosa nie przypomina trochę uzbrojonego w szkiełko i oko ojca w „Dekalogu 1”? A może ma w sobie coś z bohatera czwartej części serialu (również zagranego przez Gajosa), który musi na nowo zdefiniować swoją relację z córką? Te podobieństwa okazują się jednak czysto zewnętrzne.
Szumowska już w pierwszej scenie ustawia tonację filmu. W trakcie spisywania protokołu z oględzin prokurator i jego ekipa nie zauważają, jak powieszony denat nagle urywa się ze sznura i czmycha w niewiadomym kierunku. Naznaczona zbrodnią i śmiercią codzienność głównego bohatera co i raz zostaje rozbrojona: po ekspertyzie szczątków noworodka w dworcowej toalecie prokurator jak gdyby nigdy nic udaje się do bufetu i pałaszuje michę flaczków. Widać tu, jaką drogę przeszła twórczyni od czasów fabularnego debiutu pt. „Szczęśliwy człowiek” w 2000 r.: najpierw ślepo zapatrzona w swoich mistrzów, później na gwałt poszukująca formuły trafiającej w kosmopolityczne gusta festiwalowe. Najautentyczniej wypadła w „33 scenach z życia” (2008), filmie wyrosłym z własnych najbardziej intymnych doświadczeń – choć wielu odebrało ten anarchistyczny gest pożegnania ze zmarłymi rodzicami jako zbyt radykalny.
Tym razem Szumowska zrezygnowała z prowokacji czy artystowskiej maniery – i wygrała najwięcej. Srebrny Niedźwiedź na ostatnim Festiwalu w Berlinie (czyli nagroda za najlepszą reżyserię) potwierdził, że podąża w dobrym kierunku. To w końcu wcale nie jest łatwa sztuka – opowiedzieć o śmierci i więzi z umarłymi bez zadęcia, a zarazem bez trywializacji tematu.
W „Body/Ciele” wszystko balansuje na cieniutkiej granicy. Tragikomiczny jest owdowiały, zapijaczony prokurator, jak i jego nastoletnia córka Olga (debiutująca na ekranie Justyna Suwała), która na skutek zaburzeń odżywiania trafia w ręce psychoterapeutki Anny (Maja Ostaszewska). Trudno powstrzymać się od śmiechu, oglądając staropanieńską codzienność tej kobiety, jak i jej mocno alternatywne metody terapeutyczne. Ten śmiech nie potrzebuje jednak głośnego wybrzmienia – nawet kiedy w życie trójki bohaterów wkraczają duchy. Szumowska odcina się od metafizycznej tradycji polskiego kina spod znaku Kieślowskiego czy Zanussiego, a zarazem jej nie kompromituje. Odrzuca jedynie nadęty ton, coraz mniej przystający do doświadczeń zanurzonego w ironii współczesnego człowieka. Kiedy w życiu bohaterów „Ciała” pojawiają się znaki wysyłane z innego świata, widzowi zostaje wybór: może w nie wierzyć lub nie. Szkoda tylko, że finał filmu przynosi w tej kwestii tak jednoznaczne rozstrzygnięcie.
Przełamany na dwa tytuł sugeruje, że nasza cielesność, podobnie jak i duchowość, niejedno ma imię. U Szumowskiej zostaje wprawiony w ruch cały złożony paradygmat ciała. W rutynowych czynnościach szeregowego prokuratora zostaje ono sprowadzone do roli zwłok czy niezidentyfikowanych szczątków. Ciało postrzegane jako źródło cierpień (ale także ich bolesny wyraz) reprezentuje jego anorektyczna córka. Ciało odarte z cielesności, będące jedynie powłoką dla spraw duchowych, posiada nawiedzona terapeutka, która pod wpływem traumy dokonała swoistego aktu sublimacji – choć przecież cielesnych potrzeb nie udało jej się wyprzeć do końca. Pewnie dlatego tak wyzwalającą moc ma scena, w której przyjaciółka prokuratora zagrana przez Ewę Dałkowską wykonuje przed nim rozebrany wariacki taniec do piosenki „Śmierć w bikini” zespołu Republika – nawet jeśli ten gest nazbyt wylewnej akceptacji dla ciała został suto podlany alkoholem.
Gdzieś pomiędzy lekką parodią kina spirytystycznego a filmem o naszych metafizycznych tęsknotach, wierzącym przede wszystkim w duchowość na poziomie międzyludzkim, udało się Szumowskiej wykroić przekonywający kawałek współczesnej Polski. I nie mam tu na myśli nachalnych „pocztówek z rzeczywistości” typu aluzje do ustawy antyaborcyjnej, rodzimego antysemityzmu i homofobii czy do pedofilii wśród kleru. W filmie „Body/Ciało” nasz kraj wreszcie nie przypomina katalogu Ikei ani postkomunistycznego barłogu. Jest rozpoznawalny i swojski w najbardziej przyziemnych szczegółach. Najwyraźniej dał tu znać o sobie dokumentalny nerw reżyserki i to on wraz ze znakomitym wyciszonym aktorstwem tchnął najwięcej życia w intelektualną konstrukcję. ©
BODY/CIAŁO reż. Małgorzata Szumowska, scen. Małgorzata Szumowska i Michał Englert, zdj. Michał Englert, prod. Polska 2015.