Jak ulżyć Unii i uchodźcom

Z profesorem Alexanderem Bettsem, dyrektorem Refugee Studies Centre w Oksfordzie rozmawia Marcin Żyła.

12.03.2016

Czyta się kilka minut

Na granicy grecko-macedońskiej, 10 marca 2016 r.  / Fot. Dimitar Dilkoff / AFP / EAST NEWS
Na granicy grecko-macedońskiej, 10 marca 2016 r. / Fot. Dimitar Dilkoff / AFP / EAST NEWS

W minionym tygodniu Unia Europejska porozumiała się z Turcją w sprawie uchodźców. Państwa położone na tzw. szlaku bałkańskim zamknęły granice, a okręty NATO zaczęły patrolować Morze Egejskie. Nową strategię wymusił ciągnący się od miesięcy paraliż Unii. Nie mogąc wypracować zgody między państwami członkowskimi, postawiła ona w końcu na porozumienie zewnętrzne. Zgodnie z nim Turcja ma z powrotem przyjąć uchodźców znajdujących się dziś w Grecji i uszczelnić swą granicę. Pewna liczba uchodźców, ale tylko Syryjczyków, ma zostać przesiedlona z Turcji do Europy. W zamian Ankara otrzyma 6 mld euro pomocy i ułatwienia wizowe dla swych obywateli.

„To ryzykowny plan” – uważa prof. Alexander Betts, dyrektor Refugee Studies Centre przy Uniwersytecie Oksfordzkim, jednego z najważniejszych ośrodków badających zjawisko uchodźstwa. Betts był doradcą Rady Europy i kilku agencji ONZ, zajmuje się oceną skuteczności i wpływu polityki migracyjnej na sytuację uchodźców. Opowiada się za koncepcją bezpiecznej podróży (safe passage), tj. zapewnienia uciekinierom legalnej możliwości dotarcia do tzw. krajów bezpiecznych.

MARCIN ŻYŁA: Czy porozumienie z Turcją to dobry pomysł?

ALEXANDER BETTS: Na pewno ryzykowny. Są wątpliwości, czy układ jest zgodny z prawem międzynarodowym. Wątpliwa jest teza, że Turcja to „bezpieczny kraj trzeci”, do którego można odsyłać ludzi. Nie wiemy, jak Ankara będzie traktować uchodźców z innych krajów niż Syria. Prezydent Erdoğan raczej nie słynie z przywiązania do praw człowieka czy demokracji.

Z kolei Europa ma kiepskie doświadczenia ze współpracy w tych kwestiach z władzą autorytarną. Zwykle takie porozumienia, jak osławiony układ włosko-libijski, odbijają się jej potem etyczną czkawką.

Miesiąc temu, podczas konferencji TED w Vancouver, zaproponował Pan własny plan złagodzenia kryzysu uchodźczego. Na czym polega?

Uważam, że rozwiązań trzeba szukać tam, gdzie przebywają uchodźcy. A większość z nich żyje poza Europą, najczęściej w krajach, które sąsiadują ze strefami wojen. Syryjczycy uchodzą do Jordanii, Libanu i Turcji; Somalijczycy do Kenii i Etiopii; uchodźcy z Birmy do Tajlandii. W tych państwach należy umożliwiać im podejmowanie pracy i nauki. Same koce i żywność nie wystarczą. Np. na Bliskim Wschodzie uchodźcy mają dziś do wyboru trzy możliwości. Mogą na wiele lat zamieszkać w obozach, gdzie nie będzie wolno im pracować. Mogą żyć poza obozami, ryzykując, że popadną w nędzę, ponieważ mają utrudnione możliwości zarobku. Mogą też podjąć podróż do Europy.

Tę ostatnią opcję Unia właśnie im ograniczyła.

I tu zaczyna się kłopot. Sygnatariusze konwencji genewskiej z 1951 r. zgodzili się, że uciekinierzy wojenni i osoby prześladowane mają prawo nie tylko do azylu, ale też do jego poszukiwania. Tymczasem, aby szukać azylu, uchodźcy są zmuszeni nielegalne przekraczać granicę Unii. Czym to się kończy, pokazał miniony rok, gdy w Morzu Śródziemnym utonęło 4 tys. ludzi, a na granicach południowo-wschodniej Europy powstał chaos. Uniemożliwienie uchodźcom wnoszenia podań o azyl jest sprzeczne z naszymi zobowiązaniami międzynarodowymi i rodzi dodatkowe ryzyko. Inne państwa, które przemierzają uciekinierzy – np. Turcja, Etiopia, Pakistan czy Tajlandia – mogą zamknąć swoje granice w ślad za Unią.

Czy można ulżyć Unii i uchodźcom równocześnie?

Są na to sposoby. Jeden to wizy humanitarne, które mogłyby wydawać europejskie konsulaty na Bliskim Wschodzie. Umożliwiłyby one legalną podróż do Europy, za którą uchodźcy płaciliby sami. Dziś skorzystanie z usług przemytników na trasie z Turcji do Niemiec kosztuje ok. tysiąc euro od osoby. Bilet na bezpośredni lot z Bodrum do Frankfurtu to wydatek pięciokrotnie mniejszy. Opinia publiczna mogłaby mieć kłopot z zaakceptowaniem takiego pomysłu. Ale gdy zważymy jego koszty i zyski, okaże się, że wizy humanitarne chroniłyby życie uchodźców, a przemytnikom odbierałyby zarobek. Taki system zastosowała Brazylia, przyjmując 2 tys. Syryjczyków.

A mechanizm relokacji po krajach Unii nie wystarczy?

On w praktyce nie zadziałał. Trudno wysłać kogoś do konkretnego miejsca w strefie Schengen i potem upilnować, aby nie przeniósł się np. do Niemiec. Ale w skali mikro przyczyną jego porażki jest też pewna przypadkowość. Zdarza się np., że uchodźcy-inżynierowie trafiają w Europie na wieś, a rolnicy do dużych miast. Rozwiązaniem byłoby tzw. łączenie preferencyjne: system, który z powodzeniem sprawdza się w medycynie, gdzie pomaga w kojarzeniu ze sobą dawców i biorców przeszczepianych organów. Wystarczyłoby lepiej orientować się, gdzie chcieliby trafiać uchodźcy i jakich pracowników potrzebują poszczególne regiony Unii. Taka „inteligentna” relokacja przysłużyłaby się wszystkim.

Czy jednak w sytuacji, gdy europejska opinia publiczna kieruje się w dużej mierze emocjami, można w ogóle prowadzić skuteczną politykę wobec uchodźców?

Dziś w Europie mamy do czynienia z nieliczną mniejszością, która chce bezwarunkowo przyjmować uchodźców, oraz z drugą nieliczną mniejszością, która jest zdecydowanie przeciw. Pomiędzy nimi znajduje się większość, w kwestii uchodźców czasem wprowadzana w błąd przez media i polityków. Nie wierzę, aby tej większości los uchodźców był obojętny. To politykom brakuje wizji.

Przypomnę taką sytuację: dzień przed tym, gdy we wrześniu 2015 r. morze wyrzuciło na turecki brzeg ciało trzylatka Alana Kurdiego, brytyjski premier ogłosił, że przesiedlanie uchodźców z Bliskiego Wschodu do Europy nie jest dobrym rozwiązaniem. Ale już dzień po śmierci chłopca powiedział w parlamencie, że Wielka Brytania przyjmie 20 tys. uchodźców syryjskich z obozów na w Jordanii, Libanie i Turcji. Niemniej przypadek Kurdiego nie spowodował zmiany polityki: od tego czasu w Morzu Egejskim utonęło ponad 200 dzieci. Dodajmy, że ta sama „środkowa” część opinii publicznej była w równym stopniu poruszona zamachami w Paryżu, jak też sylwestrowymi wydarzeniami w Kolonii.

Kilka tygodni temu renomowane czasopismo „Foreign Affairs” opublikowało Pana artykuł z tezą, że u źródeł paraliżu Europy w kwestii uchodźców leży strach przed islamem. I że politycy wspomnianego „środka” pomijają ten problem.

W przeszłości Europa świetnie sobie radziła z napływem uchodźców, także muzułmańskich. Ale po atakach Al-Kaidy na USA z 11 września 2001 r. zmieniło się ich postrzeganie. Dziś opinia publiczna kojarzy ich czasem z zagrożeniem terroryzmem, przestępczością czy właśnie ze skrajną wersją islamu. Jedynymi politykami, którzy mówią o tym otwarcie, są ci ze skrajnej prawicy. Islamofobię przekuli oni na skuteczne narzędzie do zdobywania głosów. Lewica ani nawet partie centrowe nie chcą angażować się w tę debatę. Jak długo utrzyma się taki stan rzeczy, tak długo islam pozostanie dla Europejczyków powodem niepokoju. Dlatego umiarkowani politycy powinni uczciwie przyznać, że w świecie islamu są praktyki, które stanowią olbrzymie wyzwanie dla liberalnych wartości europejskich, dla naszego stylu życia. Ale również – że większość muzułmanów żyje w sposób, który pokrywa się z europejskimi wartościami. Religia jest dla nich tylko jednym z wielu elementów tożsamości.

Czy w Wielkiej Brytanii debata o migracji ekonomicznej z krajów Unii – główny chyba element kampanii przed referendum w sprawie dalszego członkostwa we Wspólnocie – wpływa na postrzeganie kryzysu uchodźczego w Europie?

Premier David Cameron to polityk zmyślny. W ostatnich miesiącach połączył w jeden pakiet dwie kwestie luźno ze sobą związane: Europę i emigrację. Odniósł się tak do obaw brytyjskiej skrajnej prawicy, np. Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP), oraz niektórych członków własnego ugrupowania, Partii Konserwatywnej. Ustępstwa, które premier uzyskał podczas negocjacji z Brukselą, odnoszą się nie do uchodźców, lecz do imigrantów z innych państw Unii. Jednak z punktu widzenia brytyjskiej opinii publicznej to już niemal jedno i to samo. Cameron przedstawia siebie jako polityka twardego w obu tych kwestiach. Problem w tym, że to tylko show, które ma umocnić jego pozycję jako premiera. Efekt może być inny. Niezależnie od wyniku czerwcowego referendum u Brytyjczyków na długo pozostanie strach przed imigracją – i przed Europą.

Już dziś wielu z nich nazywa „dżunglą” obóz w Calais, z którego uchodźcy i imigranci usiłowali przedostać się na Wyspy, a który ostatnio demontują władze francuskie. 

Ta nazwa ma oczywiste konotacje rasistowskie, implikuje chaos i anarchię. Przeciwstawia im nasze społeczeństwo, w domyśle: cywilizowane. Martwi mnie ten język. W styczniu Cameron mówił o mieszkańcach obozu w Calais jako o „roju migrantów”. Wcześniej szef brytyjskiej dyplomacji opowiadał o „plądrujących” tę okolicę migrantach ekonomicznych, choć wielu z nich kwalifikuje się do otrzymania statusu uchodźcy. Ale język to nie jedyny problem. Podczas niedawnej konferencji w Londynie o pomocy dla Syrii nasz rząd uznał kwestę nieletnich uchodźców za priorytet. Tymczasem efektem europejskiej polityki wobec uchodźców była do tej pory m.in. śmierć wielu dzieci.

Nie przesadza Pan?

Ani trochę. Utonięcia dzieci w Morzu Egejskim i Śródziemnym to bezpośredni skutek naszych działań. Liczba nieletnich uchodźców zaginionych w Europie – według ogłoszonych przed miesiącem danych Europolu, aż 10 tys. dzieci – jest nie do zaakceptowania. Wygląda to tak, jakby Unia posługiwała się w kwestii ich ochrony podwójnymi standardami: inaczej chroniła życie syryjskich dzieci w obozach w Jordanii, Libanie i Turcji, gdzie dostarcza im pomoc, a inaczej tych, które już są w Europie. Tu często pozostawiane są one bez opieki.

Niemniej ostatecznie konferencja londyńska okazała się sukcesem. Udało się zebrać obietnicę pomocy dla Syrii na kwotę 7 mld dolarów, dyskutowano o ciekawych pomysłach dotyczących możliwości podejmowania pracy i nauki przez uchodźców w Jordanii, Libanie i Turcji. Jeden z nich, wniesiony przez Camerona i króla Jordanii Abdullaha II, zakłada powstanie w tym kraju specjalnych stref ekonomicznych dla Syryjczyków. Ale nie zmienia to faktu, że podejście Unii do uchodźców musi się zmienić. W 2015 r. do Europy dotarło ich nieco ponad milion. To mniej, niż żyje ich dzisiaj w maleńkim Libanie. Nie traćmy z oczu tej perspektywy. ©℗


CZYTAJ TAKŻE:

Paweł Marczewski z Wiednia: Kolejne kraje na szlaku bałkańskim zamknęły granice dla uchodźców i imigrantów. Również austriacki rząd dołączył do tej nowej europejskiej większości.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2016