Jak strażnik w muzeum

Thierry Bizot, producent telewizyjny i pisarz: W moim nawróceniu nie trzeba szukać niczego spektakularnego. Może poza tym, że wszystko w życiu wywróciło mi do góry nogami.

14.08.2017

Czyta się kilka minut

Thierry Bizot / SANDRINE ROUDEIX / LEEMAGE / EAST NEWS
Thierry Bizot / SANDRINE ROUDEIX / LEEMAGE / EAST NEWS

ANNA GARYCKA-BALMITGÈRE: Książka „Catholique anonyme” („Katolik anonimowy”), czyli autobiograficzny opis Pańskiego nawrócenia, szybko stała się bestsellerem i zapoczątkowała we Francji modę na nową kategorię literatury. W jaki sposób człowiek z branży mediów i marketingu staje się nagle figurą współczesnego chrześcijanina?

THIERRY BIZOT: Za każdym razem, kiedy daję świadectwo o moim spotkaniu z Jezusem, słyszę to pytanie, jakbym był jakimś mafioso lub zabójcą! Wizerunek producenta telewizyjnego jest bardzo niekorzystny – ludzie wyobrażają sobie, że w tym zawodzie pracują wyłącznie cynicy myślący tylko o pieniądzach. Producent telewizyjny, który odkrywa wiarę? To tak, jakbym powiedział, że jestem transwestytą w Lasku Bulońskim... Po prostu szok.

Ale czy ja jestem jakąś figurą? Chyba nie, jestem raczej dyżurnym katolikiem w środowisku mediów, w którym nie ma aż tak dużo osób wierzących, a przynajmniej niewiele takich, które się do tego przyznają.

Największy sukces telewizyjny odniósł Pan jako autor serialu komediowego na temat wychowania dzieci, którego adaptacja pod tytułem „Licencja na wychowanie” znana jest w Polsce.

Wpadłem na jego pomysł, kiedy zaczęły dorastać moje dzieci. Wcześniej nasze życie rodzinne przebiegało idealnie, jak w „Domku na prerii”, ale od chwili, kiedy nasza najstarsza córka weszła w okres dorastania, wkroczyliśmy w strefę turbulencji. Nasi znajomi też opowiadali nam o swoich różnych przejściach z nastolatkami, bo nagle odkrywali, że rodzic to bardzo trudny zawód.

To przez ten „zawód” rodzica wszystko się zaczyna – kiedy nauczyciel syna zaprasza Pana do „undergroundowej wspólnoty chrześcijańskiej”. Co takiego się wydarzyło ?

Było to zaproszenie na katechezy dla dorosłych. Żeby zrobić na wychowawcy syna dobre wrażenie, czułem się zobowiązany przyjść. Odbywało się to niedaleko ode mnie, w jakiejś nieprzewietrzonej sali gimnastycznej. Kiedy wszedłem, zobaczyłem ustawiony w głębi krzyż i dziewięć krzeseł dla wykładowców, pośród których był ksiądz. Dla publiczności było około 50 miejsc, a nas przyszło jakieś pięć, sześć osób. Spojrzałem na pozostałych uczestników i od razu ich osądziłem jako wielkich nieudaczników życiowych. Bo któż może z własnej woli wybrać się na tak żałosną imprezę? Ja znalazłem się tam przez przypadek, żeby podlizać się nauczycielowi mojego syna – ale oni? Pomyślałem, że muszą to być naprawdę jacyś biedni ludzie, którym nic już nie pozostało, pewnie nie mają rodziny, a może nawet nie mają w domu telewizora. O mało co stamtąd nie wyszedłem.

Co Pana zatrzymało?

Wszystko zaczęło się okropnie. Wstał jeden z wykładowców katechistów o wyglądzie psychopaty i powiedział coś w stylu: „Jezus mnie ocalił”. Dostałem gęsiej skórki ze wstydu za niego. Kiedy go zobaczyłem, powiedziałem sobie, „O la la, ci katolicy to naprawdę katastrofa!”.

Jako producent zawsze zwracam uwagę na organizację. Pomyślałem: wynajęli salę, musieli rozdać jakieś 500 ulotek ze skutkiem 5 marnych klientów, ustawili 50 krzeseł, przynieśli nawet krzyż, jest dwóch gości z gitarami, ksiądz... Jakby nie było, produkcja nie najgorsza – wykonali kawał dobrej roboty. Oczywiście wszystko to jedna wielka porażka, bo nie ma publiczności; studentów jest mniej niż wykładowców.

Czym jeszcze zaskoczyli Pana ci wykładowcy katechiści?

Jako następna wstała pani o bardzo surowym wyglądzie, w stylu nauczycielki od matematyki w złym humorze. Powiedziała: „Wysłuchałam tych katechez 20 lat temu i zmieniło to moje życie”. Pomyślałem wtedy: „Może lepiej było nie słuchać, bo skoro taki ma być efekt?” – kobieta ta sprawiała bowiem wrażenie wiecznie niezadowolonej. W końcu podniósł się trzeci katechista i wygłosił wykład o Adamie i Ewie. Okazał się on bardzo interesujący – pomyślałem sobie, że ten wieczór nie jest jednak do końca stracony.

Ale przede wszystkim zdałem sobie z czegoś sprawę. Miałem wtedy 45 lat, żonę, dzieci, byłem szefem firmy producenckiej i nagle uświadomiłem sobie, że w kwestii religii pozostałem na poziomie 12-letniego dziecka, kiedy to przestałem uczęszczać na lekcje religii.

Dorastał Pan w rodzinie katolickiej?

Zostałem ochrzczony, moi rodzice byli katolikami, co niedzielę chodziliśmy do kościoła. Przez wszystkie niedziele mojego dzieciństwa nudziłem się podczas mszy. Doszedłem nawet do wniosku, że być katolikiem to znaczy nudzić się wspólnie raz na tydzień. W wieku 18 lat powiedziałem rodzicom, że przestaję chodzić do kościoła.

To tak, jakbym przestał czytać powieści jako nastolatek i wyrobił sobie opinię o literaturze jedynie na podstawie książek dla dzieci, mówiąc sobie: literatura to dobre dla dzieci, ale nie dla dorosłych. Aż tu pewnego dnia ktoś pożycza mi do przeczytania, Dostojewskiego i nagle odkrywam, że to jest całkiem niezłe. Kiedy ktoś bierze znany tekst biblijny i mówi mi o nim, jak rozmawia się między dorosłymi, uważam to za bardzo interesujące.

Poszedł więc Pan na pozostałe katechezy już nie z obowiązku rodzicielskiego, ale z ciekawości, wziął Pan nawet udział w dwudniowych rekolekcjach kończących cykl.

I wtedy wydarzyło się coś ważnego. Uderzyła mnie prawda. To tak, jakbym nagle z wielkim hałasem wywrócił się wraz z krzesłem do tyłu. Wtedy człowiek zwykle podnosi się bardzo powoli, wszyscy się na niego gapią, jest czerwony jak burak...

Otóż zrozumiałem jedną rzecz: uważałem pozostałych uczestników katechez za wielkich nieudaczników, naprawdę żałosne typy, i to od pierwszego dnia, w ogóle ich nie znając. Nagle zrozumiałem, że ja byłem jednym z nich. Zajęło mi to dwa i pół miesiąca, by zrozumieć tak prostą rzecz – że ja, w całym moim zajętym tygodniu, też nie miałem nic lepszego niż te dwa wieczory katechez. I że być może potrzebowałem ich nawet bardziej niż oni, być może byłem nawet gorszy od nich, bo ja ich od razu potraktowałem z pogardą, z wyższością, podczas gdy oni wcale mnie nie osądzali. Dostałem lekcję pokory. Wszystko odbyło się w absolutnym milczeniu i do głębi mnie zbulwersowało, całkowicie wywróciło moje myślenie.

Jak Pan mówi, coś się wydarzyło. Czy chrześcijaństwo to wydarzenie?

To spotkanie. Rzeczywiście wydarzyło się coś, o czym warto opowiadać. Sześć miesięcy po zakończeniu katechez jadłem obiad z przyjacielem, który jest niewierzący, i nie wiem dlaczego, zaczęliśmy nagle mówić o Bogu, jak nigdy dotąd. W moim środowisku nie rozmawia się nigdy o Bogu, jest to temat tabu. I wtedy po raz pierwszy opowiedziałem temu przyjacielowi o moim uczestnictwie w katechezach. Zaczynam opowiadać, a opowiadanie wychodzi ze mnie z wielką mocą i wzruszeniem. Na końcu obydwaj mieliśmy łzy w oczach.

Wtedy zadałem sobie pytanie: co się właściwie stało? Odkryłem, że ta historia katechez, którą już dawno wyrzuciłem z mojej głowy jak jakiś niepotrzebny świstek papieru, teraz zakiełkowała oto w moim wnętrzu i wyrosła jak olbrzymie drzewo. Za każdym razem, kiedy znów to opowiadałem, odkrywałem coś nowego, jakiś nieznany detal. Za każdym razem ci, którzy słuchali, byli bardzo wzruszeni. Opowiedziałem wszystko także mojemu wydawcy, który zlecił mi napisanie o tym książki.

Co takiego wydawca odkrył w Pańskim nawróceniu?

W moim nawróceniu nie trzeba szukać niczego spektakularnego. Może poza tym, że wszystko w moim życiu wywróciło do góry nogami. Rok po katechezach zauważyłem, że Jezus jest po prostu w moim życiu i nie mogę już dalej żyć tak, jakby go nie było. To wszystko zmieniło. Ale nie mogę pani powiedzieć: tego i tego dnia nagle upadłem i zobaczyłem światłość.

Znalazł Pan wiarę w Kościele katolickim, który w dzieciństwie wydawał się Panu śmiertelnie nudny. Pisze Pan nawet: „Liturgia równa się letargia”...

Ludzie, którzy się nudzą, mówią, że liturgia to ciągle to samo, a interesujące jest przecież to, co się zmienia. Myślę, że z liturgią jest tak jak z salą muzealną, w której wisi pełno obrazów, a my chrześcijanie jesteśmy jak ten strażnik muzealny – ciągle w tej samej sali, z tymi wszystkimi obrazami i z małym krzesełkiem, na którym sobie siadamy. I tak samo jak ten strażnik, kiedy się nudzimy, patrzymy na to, co się zmienia, to znaczy na turystów, a zapominamy zupełnie o arcydziełach, które wiszą na ścianach. Mamy wrażenie, że nie są interesujące, bo co niedzielę są takie same.

Czy zatem coś się zmieniło w Kościele, że teraz wydaje się Panu atrakcyjny?

Według mnie Kościół nie zmienia się nigdy. Wydaje nam się, że jest przestarzały, że przeżywa kryzys, ale ja w ogóle się o niego nie martwię. Dlatego, że Kościół posiada dwa nigdy nie starzejące się skarby. Pierwszy z nich to Ewangelia, czyli Słowo, które zmienia świat i życie ludzi, którzy je znają. Samo to jest już czymś nieocenionym. Można przekształcić wszystkie kościoły we Francji w muzea, to nic nie zmieni, bo zawsze pozostanie Ewangelia.

Drugim nieoszacowanym skarbem Kościoła są ci, którzy go tworzą, czyli chrześcijanie, i nie tyle nawet papież czy biskupi. To jest tak jak z zapalaniem świeczek: żaden ksiądz ani siostra zakonna, ani nawet sam papież nie są w stanie rozpalić osobiście świeczek wszystkich chrześcijan na całym świecie – musimy przekazywać sobie ogień jedni drugim. Zresztą ja sam zostałem ewangelizowany przez katolików, to fakt, ale nie było to w ogóle w miejscu kultu, ale w zwykłej sali sportowej bez żadnego szczególnego symbolu religijnego.

Pański przypadek wydaje się potwierdzać intuicję Soboru Watykańskiego II, który dostrzegł potrzebę tzw. nowej ewangelizacji i katechez dla dorosłych.

Kiedy pisałem książkę, mówiłem sobie: przydarzyło mi się coś wspaniałego, w wieku 45 lat odkryłem, że wiara chrześcijańska to historia miłości z Bogiem. Któż nie chciałby kochać i być kochanym? Miałem ochotę opowiedzieć o tym całemu światu i miałem nadzieję, że książkę przeczytają głównie nie katolicy, nie chrześcijanie, ale ludzie niewierzący. A tymczasem okazało się, że 95 proc. czytelników to ­katolicy! Kiedy odkryłem, że to katolicy czytają moją książkę, uświadomiłem sobie, że nawrócenie to tak naprawdę sprawa każdego dnia. Potrzebuję nawracać się codziennie.

W jaki sposób?

Z żywym słowem Jezusa jest jak z płomieniem, który przekazuje się od osoby do osoby. Nie dzieje się to w sposób akademicki, ale właśnie między ludźmi, i działa tak samo nawet dla tych, którzy grzecznie chodzą co niedzielę do kościoła. Mnie najbardziej porusza zawsze Ewangelia, nigdy nie jestem nią znudzony. Codziennie czytam Ewangelię z danego dnia.

Dzisiaj też?

Oczywiście.

I co Pana poruszyło w dzisiejszej Ewangelii?

O czym to dzisiaj bylo? Niech sobie przypomnę... Cudowny połów nad Morzem Tyberiadzkim... Najbardziej zaskakujące jest dla mnie to, że je rybę. Zachwyca mnie ta myśl, że zmartwychwstały Jezus zjada rybę.

Dlaczego?

Bo to jest bardzo zwyczajne. Jezus jest częścią naszego życia, jest w naszym życiu codziennym jak posiłek... To tak samo jak w Ewangelii o uczniach idących do Emaus: kiedy w drodze Jezus robi im dogłębny wykład z teologii, żaden z uczniów Go nie rozpoznaje. Słuchali z ciekawością, ale rozpoznali Go dopiero wtedy, gdy przełamał chleb, kiedy zasiedli razem do stołu. Uświadamiamy sobie Jego obecność dopiero, kiedy konkretnie doświadczymy miłości, kiedy spożyjemy wspólny posiłek. Jezus nakazuje uczniom zarzucić sieci, to znaczy powrócić do swojego życia, bo tam wszystko się odbywa. Ewangelia nie jest wielką teorią. Jeśli miałbym porównać katechezy, w których wziąłem udział, do Ewangelii, to właśnie w tym punkcie, że uczniowie Jezusa są zazwyczaj przedstawieni we wszystkich kościołach jako wielcy apostołowie i święci, tymczasem kiedy się zna Ewangelię, to się wie, że to zupełnie zwyczajne typy, zwykli nieudacznicy, którzy niczego nie rozumieją, dokładnie tak samo jak my.

Zjawisko katechizacji osób dorosłych, o którym daje Pan świadectwo, zostało też nazwane „kościelną wiosną”.

Wiara dodaje polotu naszemu życiu, jest jak dopływ świeżego powietrza właśnie na wiosnę. Pejzaż pozostaje ten sam, jedynie wszystko nagle zakwitło. Nie trzeba jechać na Martynikę, wystarczy pozostać we własnym ogrodzie: wszędzie pełno kwiatów, ćwierkają ptaki... Jest to ten sam ogród, tyle tylko, że do tej pory była zima, teraz jest wiosna.©

THIERRY BIZOT jest producentem telewizyjnym, scenarzystą i pisarzem. Opis jego nawrócenia „Catholique anonyme” (2008) jest jego czwartą powieścią, która otrzymała nagrodę Renaudot i została zekranizowana pod tytułem „Qui a envie d’être aimé” (Kto chce być kochanym?).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 34/2017