Jak nasi zdobywali parlament

Gorzej wyglądają niż tamci, ale za to mniej piją - tak o nowych posłach miał się wyrazić jeden z sejmowych strażników latem 1989 r. Wraz z parlamentarzystami na Wiejskiej znalazło się kilkadziesiąt osób obsługi. Oni również musieli szybko nauczyć się nowego Sejmu.

13.06.2004

Czyta się kilka minut

 /
/

Zbysław Rykowski, zastępca rzecznika prasowego rządu, wszedł do sali Interpressu wściekły i spocony. To była pierwsza konferencja prasowa po wyborach do Sejmu w dniu 4 czerwca 1989. Choć wyniki już znano, Rykowski wyciągnął z nich wnioski odmienne niż wszyscy obecni na sali dziennikarze. “PZPR wcale nie przegrała wyborów - powiedział - bowiem suma indywidualnych decyzji wyborczych nie jest wyrazem rzeczywistej woli zbiorowej społeczeństwa". Słowa te sala skwitowała salwą śmiechu. Także dlatego, że nieobecny tego dnia szef Rykowskiego Jerzy Urban był jednym z przegranych: przepadł w okręgu Warszawa Śródmieście jako kandydat “niezależny".

Kiedy Rykowski prowadził konferencję, znana była już skala zwycięstwa: kandydaci solidarnościowi uzyskali 160 ze 161 możliwych do zdobycia miejsc w Sejmie, do absolutnego zwycięstwa brakowało jednego mandatu (Andrzej Wybrański, kandydat z okręgu Inowrocław, zdobędzie go w drugiej turze). W wyborach do Senatu kandydaci Solidarności uzyskali 92 ze 100 mandatów (siedem pozostałych zdobędą w drugiej turze - jedynie Piotr Baumgart z województwa pilskiego przegra z miejscowym przedsiębiorcą Henrykiem Stokłosą; Stokłosa będzie jedynym nie-solidarnościowym senatorem w pierwszej po wojnie wyższej izbie parlamentu).

Niemal całkowicie przepadła też lista krajowa, która miała wprowadzić do Sejmu wielu partyjnych działaczy. Wbrew apelowi Lecha Wałęsy, wygłoszonemu w przeddzień wyborów w TVP, wyborcy skreślili 33 z 35 znajdujących się na niej nazwisk. Te 33 mandaty zostaną obsadzone w II turze wyborów 19 czerwca, po dokonanej przez Radę Państwa zmianie ordynacji wyborczej. Nigdy potem kompromis w sprawie zmiany ordynacji między jedną a drugą turą wyborów nie byłby już możliwy.

2 lipca do warszawskiej archikatedry św. Jana na Mszę za ojczyznę, którą koncelebrował prymas Józef Glemp, przybyli niemal w komplecie członkowie Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego. Kiedy wchodzili, warszawiacy witali ich gromkimi brawami, kiedy wychodzili, skandowano: “powodzenia". Coś takiego również nie zdarzyło się nigdy później.

Wtorek 4 lipca, wiatr umiarkowany

4 lipca 1989 przypadał we wtorek. Instytut Meteorologii trafnie przewidział pogodę: od 20 stopni na zachodzie do 27 na południowym wschodzie. Wiatr słaby i umiarkowany z kierunku północno-wschodniego. W Warszawie w południe było 25 stopni Celsjusza.

Choć pierwsze posiedzenie nowego Sejmu zaplanowano na godzinę 12, niektórzy posłowie zasiedli w ławach już godzinę wcześniej. Ci z PZPR, ZSL i SD, dla których nie była to pierwsza wizyta na Wiejskiej, patrzyli na zmiany, jakie zaszły w sali obrad: w miejscu, w którym dotychczas znajdowały się ławy Rady Państwa, stanął fotel prezydencki, jeszcze pusty (drugi stanął w dawnej loży prasowej). Kiedy kilka minut przed południem do gmachu weszli posłowie OKP, na korytarze wylegli chyba wszyscy zatrudnieni w Sejmie pracownicy: administracja, sprzątaczki, straż marszałkowska, kucharki. Chcieli zobaczyć, jak wyglądają ich prawdziwi reprezentanci; ci, których naprawdę wybrali. Po raz drugi taka sytuacja powtórzy się w 2001 r., kiedy do Sejmu wkroczą ludzie Leppera.

“Żywiej biją serca Polaków od Chicago po Kazachstan" - słowa marszałka seniora Zbigniewa Rudnickiego zacytowała nazajutrz agencja AP. Korespondent agencji TASS zauważył, że na sali obecni byli generał Jaruzelski i Lech Wałęsa. “W Polsce trwa i przybiera realną formę proces ewolucyjnego przejścia do parlamentarnej demokracji" - informowała agencja. Na początku tego procesu, w dniu 4 lipca 1989 r., średnia pensja w “gospodarce uspołecznionej" wynosiła 107 tys. zł. Kilogram wołowiny (ciągle na kartki!) kosztował na targu 8 tys., bilet do teatru - 2 tys., kotlet schabowy na bazarze Różyckiego - 2,5, samochód marki Polonez - 14 milionów 800 tysięcy, traktor Ursus - 8 milionów. Za pół litra wódki w lipcu 1989 r. trzeba było zapłacić 6 tys. zł. Mniej więcej tyle wynosił ówczesny kurs dolara.

W lipcu 1989 wraz 161 posłami i 99 senatorami opozycji na Wiejską przyszło kilkadziesiąt osób, które stanowiły ich zaplecze. Pracownicy komitetów wyborczych z ul. Fredry (centralny) i Niespodzianki (warszawski), działacze KIK i podziemia. Ktoś przecież musiał protokołować narady, odbierać telefony, redagować wypowiedzi. Zostawali pracownikami sekretariatu OKP, komisji sejmowych i senackich, Kancelarii. Na równi z posłami i senatorami tworzyli nowy obraz Sejmu.

W krótkich spodenkach

Weszli do Sejmu jeszcze zanim jego próg przestąpili nowi parlamentarzyści. Pewnie gdzieś w połowie czerwca, na pewno przed pierwszym posiedzeniem OKP. Maja Borejsza (dziś w ambasadzie RP w Rzymie), Michał Radlicki (dziś ambasador RP w Rzymie), Jacek Pająk (dziś prywatny przedsiębiorca). - Kiedy weszliśmy, czułem, jak wszyscy truchleli przed nami - wspomina ten ostatni. Poszli do kancelarii ustalić terminy, sale, telefony. Dostali wszystko, czego zażądali. - Ale salę dali nam na samym końcu korytarza, choć byliśmy największym klubem - opowiada Pająk. Mówi “my", bo, choć formalnie był tylko pracownikiem sekretariatu OKP, miał poczucie, że robi to samo, co posłowie.

Marszałek Sejmu Mikołaj Kozakiewicz w wywiadzie-rzece udzielonym Janinie Paradowskiej skarżył się potem, że ustępstwa wobec OKP ze strony szefa Kancelarii Sejmu były stanowczo zbyt duże: klub zachował wszystkie sale nawet wtedy, kiedy po rozpadzie zmniejszył się o połowę.

Pierwsze posiedzenie OKP w Sejmie w dniu 23 czerwca obsługiwali harcerze jednej z warszawskich drużyn (w krótkich spodenkach): stało się tak na wyraźne życzenie nowo wybranych posłów, którzy nie mieli zaufania do straży marszałkowskiej z czasów ancien régime’u.

W przeciwieństwie do Sejmu, w Senacie ancien régime’u nie było. - Nie było też od kogo uczyć się zasad prac komisji, regulaminu. Wszystko trzeba było robić z marszu - opowiada Bogumiła Cichońska, która pracę w Senacie zaczęła jako jedna z pierwszych, na przełomie lipca i sierpnia. Senat był zresztą wówczas pojęciem raczej wirtualnym: jego działalność polegała na pozyskiwaniu od Kancelarii Sejmu kolejnych pomieszczeń i remoncie pomieszczeń już otrzymanych. Wszystkie sprawy związane z przyjęciem do pracy nowo zatrudniani załatwiali w Kancelarii Sejmu: Sejm też płacił im pierwsze pensje. Wiele osób zapamiętało, że dużą pomocą w poruszaniu się po parlamencie i załatwianiu rozmaitych spraw służyła woźna, pani Janina Kotowska.

W OKP decyzję o zatrudnianiu pracowników podejmował sekretarz klubu Henryk Wujec. Droga do Senatu wiodła bardzo często przez warszawski KIK, organizowaniem obsługi izby wyższej zajmował się bowiem Jarosław Śleszyński, szef sekcji kultury Klubu. - Nie mieliśmy pomieszczeń, komputerów było tak mało, że trzeba było czekać, aż ktoś skończy pracę. Dlatego większość protokołów przepisywałam wieczorem lub w nocy. To nie była praca, to była działalność - mówi dziś Cichońska; w senackiej Komisji Praw Człowieka i Praworządności znalazła się dzięki Zbigniewowi Romaszewskiemu, z którym pracowała w podziemnej jeszcze Komisji Interwencji.

W pierwszych tygodniach pracy w Kancelarii Senatu były jedynie dwa komputery, dopiero później pojawiło się nieco sprzętu z amerykańskiego Kongresu. Jeszcze przez długi czas większość pracowników bała się do nich podejść. Zresztą obsługa Senatu miała problemy ze zwykłym pisaniem na maszynie: po kilku wpadkach, kiedy na senackich drukach ze słowa ustawa zrobiła się “usrawa", marszałek Stelmachowski zarządził obowiązkowe kursy pisania na maszynie. Zdarzały się zresztą gorsze rzeczy: a to projekt ustawy zawieruszył się w szufladzie, bo nikt nie wiedział, że trzeba go przesłać do komisji lub Sejmu. A to poprawki Senatu nie zostały przez Sejm ani przyjęte, ani odrzucone. Zresztą tymczasowy regulamin Senatu uchwalono dopiero po roku pracy izby wyższej, statut Kancelarii - jeszcze później.

Henryk Wujec wychodzi spod biurka

Andrzej Morozowski, dziś szef dziennikarzy politycznych w TVN 24, 15 lat temu absolwent PWST bez stałego zatrudnienia, opowiada o swoim pierwszym dniu pracy w OKP. - Wchodzę do pokoju, pytam o Henryka Wujca, który jako sekretarz OKP mnie zatrudniał i był moim przełożonym. “Tu jestem" - słyszę spod stołu. Najpierw widzę wypięty tyłek, a dopiero po chwili wychodzi sekretarz największego klubu parlamentarnego, który osobiście podłączał telefony.

- Do OKP ściągnął mnie, jak większość innych osób, Henryk Wujec - opowiada Jacek Żakowski, dziś publicysta “Polityki", 15 lat temu dziennikarz “Powściągliwości i Pracy". - Pewnego dnia zadzwonił do mnie i powiedział, że poszukują rzecznika prasowego klubu, że kilka osób już odmówiło i właściwie postawił mnie pod ścianą. Poszedłem do Geremka, żeby grzecznie, ale stanowczo odmówić, a on na powitanie mówi mi: “Panie Jacku, bardzo się cieszę, że pan się zgodził". Na początku października poprowadziłem swoją pierwszą konferencję prasową.

Biuro prasowe OKP dostało dwa pokoje. W jednym urzędował Żakowski, jego zastępca Rafał Zakrzewski (dziś szef działu krajowego “Gazety Wyborczej") i kilkoro pracujących w biurze fotoreporterów, w drugim przesiadywali dziennikarze. - Na początku podłączyli nam nawet telefon rządowy, ale poprosiłem, żeby zabrali. Strasznie baliśmy się podsłuchów, zresztą bardzo zasadnie - mówi Żakowski.

Sekretarz Henryka Wujca, Jakub Wygnański (dziś działacz ruchu pozarządowego), który również większą część dnia spędzał w OKP, był posiadaczem pierwszego w tym miejscu laptopa. To od niego większość osób pracujących w OKP nauczyła się obsługi komputera.

- Do Sejmu bardzo łatwo było się dostać. Co więcej, bez problemu mogliśmy wchodzić na salę posiedzeń. Wielokrotnie zdarzało mi się śledzić obrady Sejmu z ławy poselskiej. Nie można było być bliżej tego, co się w tym Sejmie działo. Może dlatego było to tak fascynujące? - zastanawia się Rafał Zakrzewski, który pracę w parlamencie III RP rozpoczął w Senacie i stamtąd po kilku miesiąca przeszedł do sejmowego OKP. - W Sejmie po prostu znacznie więcej się działo - kwituje po latach.

Wszyscy zatrudnieni dostali legitymacje z napisem: “pracownik Sejmu PRL". - W miejscu PRL nakleiliśmy napis “Solidarność". I potem dumnie się z tym obnosiliśmy, bo to nas odróżniało od tamtych - śmieje się Andrzej Morozowski. - Miałem w OKP pół etatu. Moim zadaniem było między innymi robienie gazetki, żeby tak zwana “baza" z Komitetów Obywatelskich wiedziała, co się tu dzieje. W związku z tym siedziałem na trwających w nieskończoność konwentyklach i nasiadówkach, często zamkniętych, i robiłem z nich stenogramy - wspomina. - Geremek prowadził obrady w sposób dyktatorski. Miał przed sobą regulamin przyjęty przez OKP na pierwszym posiedzeniu i kiedy ktoś chciał coś powiedzieć, nie zauważał go albo mówił: “taki a taki punkt przewiduje, że wnioski dopiero na końcu". Chyba nikt oprócz niego nie wiedział, co tam tak naprawdę jest napisane. A uchwała była podjęta zawsze według jego myśli, pod koniec, kiedy na sali zostali już tylko najwytrwalsi: ci, którzy nie poszli spać.

Morozowski, choć w OKP miał tylko pół etatu, podkreśla, że jego praca wiązała się z ogromnym prestiżem. - Sąsiedzi zatrzymywali mnie na schodach, kiedy szedłem rano do Sejmu i mówili: “panie Andrzeju, niech pan im powie to albo tamto, niech uważają, niech się nie dadzą".

Niech pan kupi buty

“Gorzej wyglądają niż tamci, ale za to mniej piją" - tak w pierwszych tygodniach ocenił nowych posłów jeden ze strażników. Najpierw w klubie panował styl koszulowo-dżinsowy. Potem szef klubu zaczął z tym walczyć.

- Miałem takie buty na słoninie, jedyne zresztą, i Profesor pewnego razu powiedział mi: “Panie Jacku, niech pan kupi porządne buty". A porządne buty to była cała moja pensja - opowiada Żakowski. Morozowski: - Wtedy nikt nie mówił o pieniądzach! Na początku w OKP kłębiły się tłumy ludzi, podejrzewam, że połowa z nich nie miała żadnych umów i pracowała społecznie.

Na szczęście w Sejmie można było tanio się najeść. W pierwszych miesiącach obiad w restauracji (żeby go kupić, trzeba było mieć talon) kosztował tyle, ile w barze mlecznym. - I podobnie smakował - mówi Andrzej Morozowski. - Pamiętam, jak zrealizowaliśmy w restauracji na Wiejskiej kartki przed Bożym Narodzeniem. To był pierwszy przywilej, z którego skorzystałem. Jacek Pająk: - W tej restauracji obiad kosztował połowę tego, co w pierwszej knajpie naprzeciwko Sejmu. Najpierw nam się to podobało, ale potem pomyśleliśmy, że to nie fair, że jemy taniej niż zwykli ludzie. Powiedzieliśmy to gdzieś w administracji i podniesiono cenę.

Rafał Zakrzewski zapamiętał, że w sejmowej restauracji nie piło się alkoholu. - To był obyczaj, którego nasi posłowie przestrzegali bezwzględnie, przynajmniej na początku. Pamiętam, jak mieliśmy gościa przy stoliku, który zamówił do obiadu 50 gramów wódki. Kelner spojrzał na siedzącego obok parlamentarzystę i zapytał, czy może podać alkohol.

Początkowo mało kto zdawał sobie sprawę z przysługujących mu przywilejów. Kiedy Henryk Wujec rozbił swoją starą ładę, okazało się, że jako poseł może otrzymać w specjalnym trybie przednią maskę, na którą normalnie musiałby czekać pół roku. Mógł też korzystać ze służbowego samochodu (służbowy polonez przysługiwał szefowi klubu).

Pracowali non stop, bez przerw, często w weekendy. - Właściwie nie mieliśmy kontaktu z nikim poza sobą - mówi Morozowski. - Czas pracy w ogóle nie istniał. Zresztą nikomu nie chciało się wychodzić, bo wszystkim wydawało się, że tkwimy w czymś, co jest strasznie ważne.

Dopiero gdzieś po półtora roku zespół trochę się zbuntował i pojawiły się skargi na uciążliwość pracy. Odbyło się nawet zebranie w tej sprawie z przewodniczącym klubu Bronisławem Geremkiem.

Jednak z czasem pojawiły się pewne urozmaicenia, na przykład praktyki w Kongresie USA. Powrót na Wiejską był szokiem, bo w Stanach okazywało się, że każdy kongresmen zatrudnia kilkanaście osób do własnej obsługi, a w OKP wszyscy zajmują się wszystkim. Zresztą wizyty zagranicznych dziennikarzy i dyplomatów w klubie były na porządku dziennym. - Pamiętam pierwszą wizytę kongresmenów - opowiada Pająk. - Spotkanie z OKP odbywało się w sali kolumnowej Sejmu. Oni wchodzą wszyscy jak od krawca: uśmiechnięci, pachnący, zadbani. Popatrzyłem na naszych i dopiero zobaczyłem, na czym polega różnica.

Mosiężna tabliczka na pamiątkę

- To było bardziej pospolite ruszenie niż klub i z czasem kierowanie nim, a nawet godzenie różnych stanowisk i przeprowadzenie jakiejkolwiek decyzji, zaczęło być niesłychanie skomplikowane - mówi Zakrzewski. - Pod koniec straciłem poczucie, że jest to coś ważnego. Właściwie mało pamiętam z ostatnich miesięcy - opowiada Pająk. Pamięta za to dobrze dalekopis, który przyszedł na adres sekretariatu głównego OKP i trzy słowa, które były na nim napisane: “Czuj się odwołany". - Zaniosłem go Heniowi Wujcowi, bo to było do niego, a on zrobił taką dziwną minę - opowiada. Jesienią 1991 r., pod koniec kadencji, OKP liczył 105 członków. Miał za sobą: wojnę na górze, wybory prezydenckie, pierwsze konflikty z Belwederem. Andrzej Morozowski: - Dla mnie przełomem było spotkanie Wałęsy z klubem, jakoś późno w nocy, bo kilka godzin czekaliśmy aż przyjedzie z Gdańska. Na tym posiedzeniu doszło do karczemnej awantury pomiędzy Wałęsą a Michnikiem. “To koniec" - pomyślałem.

Wybory prezydenckie relacjonował już jako dziennikarz Radia Zet.

- To, że się podzielili, to jeszcze nie tragedia, bo pewnie tak być musiało - mówi Bogumiła Cichońska, jedna z kilku osób, które do dziś pracują w Senacie. - Ale najgorsze, że zginęła pamięć o tym, co ich łączyło przedtem, zanim się pokłócili.

Część pracowników odeszła z OKP po jego rozpadzie, kiedy szefem klubu został Mieczysław Gil. Inni zostali do końca.

Jacek Pająk ostatniego dnia pracy zdjął z drzwi mosiężną tabliczkę z napisem Obywatelski Klub Parlamentarny. Do dziś trzyma ją w domu na pamiątkę.

Dziękuję Pani Dorocie Mycielskiej za udostępnienie materiałów z domowego archiwum.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2004