Jak najdalej od tego zła

Gdy wybuchła wojna, opuścili swoje domy na wschodniej Ukrainie – tak jak półtora miliona innych ludzi. Ich ziemią obiecaną stało się Zakarpacie. Dziś wspominają: jak uciekali i jak zaczynali na nowo.

24.01.2022

Czyta się kilka minut

Przy granicy z Ukrainą Rosja zgromadziła ok. 130 tys. żołnierzy, gotowych w każdej chwili do nowej napaści na ten kraj. Na zdjęciu: rosyjskie czołgi w regionie rostowskim, blisko ukraińskiej granicy, 12 stycznia 2022 r. / SERGEY PIVOVAROV / REUTERS / FORUM
Przy granicy z Ukrainą Rosja zgromadziła ok. 130 tys. żołnierzy, gotowych w każdej chwili do nowej napaści na ten kraj. Na zdjęciu: rosyjskie czołgi w regionie rostowskim, blisko ukraińskiej granicy, 12 stycznia 2022 r. / SERGEY PIVOVAROV / REUTERS / FORUM

W marcu minie osiem lat od chwili, gdy Rosja zaanektowała Krym i rozpętała wojnę we wschodniej Ukrainie. Skutkowało to wielką wewnętrzną wędrówką: szacuje się, że z okupowanych Donbasu i Krymu wyjechało prawie 1,5 mln ludzi (w tym kilkadziesiąt tysięcy z Półwyspu Krymskiego). Nowe miejsca do życia znaleźli głównie w pobliżu starego: przesiedleńcy z Donbasu często zostawali po lewej stronie Dniepru, blisko frontu, w dużych miastach, jak Charków, Zaporoże i Dniepr. Ci z Krymu, w tym Tatarzy – w graniczącym z Półwyspem obwodzie chersońskim (choć nie tylko).

O nowy dom i pracę jednak nie jest łatwo. Państwo pomaga na miarę swych możliwości i ograniczeń – skromnie i chaotycznie. Jego rolę uzupełniają organizacje pozarządowe i wolontariusze, zachodnia pomoc, organizacje religijne. Ale poczucie rozczarowania jest ogromne. Wielu nie udało się zakorzenić na nowo, część wróciła.

W beczce dziegciu jest też łyżka miodu. Los wynagrodził tym, którzy pokonali najdłuższą odległość: z Łuhańska i Doniecka na wschodzie do Użhorodu na zachodzie, ponad 1600 km. Była to podróż między światami. Z przemysłowo-górniczego zagłębia do krainy połonin i źródeł termalnych. Z metropolii, jaką był Donieck, do dziesięciokrotnie mniejszego Użhorodu. Ze stepu – w góry. Od ­szachtiorskiego (górniczego) etosu do celebracji porannej kawy. Z miasta o raptem stuletniej historii do regionu, gdzie historia dogania na każdym kroku. Od prosowieckich sentymentów do nostalgii za Habsburgami.

W sumie na Zakarpaciu jest prawie 4 tys. uchodźców z okupowanych terytoriów; co trzeci z nich mieszka w Użhorodzie. Jak tu trafili, czy chcą wracać? Oto trzy pozytywne historie, tutaj będące raczej regułą niż wyjątkiem.

KATERYNA IRCHA, docentka na Wydziale Politologii i Stosunków Międzynarodowych na Wschodnioukraińskim Uniwersytecie im. Wołodymyra Dala w Siewierodoniecku (w obwodzie łuhańskim); żyjąc dziś na Zakarpaciu, wykłada tam zdalnie:

Mieszkałam w Łuhańsku. ­Widziałam uzbrojonych ludzi na moim uniwersytecie, nic nie wskazywało, by jutro mieli stąd odejść. Doszło do mnie, że znajdują się tu nie obywatele Ukrainy, przecież słyszeliśmy ich dialekt i to nie byli miejscowi. Sprowadzili sprzęt wojskowy na teren miasteczka studenckiego, gdzie mieszkałam. Panował okropny nastrój ciągłych plotek: będzie ofensywa, będzie ofensywa... [wojsk rosyjskich – red.].

Trzeba było uciekać. W takich okolicznościach to nie była trudna decyzja. Szukałam wariantów: w tamtych dniach w mojej rodzinnej miejscowości Swatowo, 160 km od Łuhańska, stały wojska ukraińskie. Dla separatystów wszyscy, którzy w paszporcie mieli wpisane to miasto, byli „pomocnikami kijowskiej junty”. I wysadzali ludzi na trasie, nie dawali im wyjechać poza tereny przez siebie kontrolowane. Wybrałam pociąg, udało się.

Chciałam pojechać jak najdalej na zachód, aż za Dniepr. Aby zyskać jak najwięcej czasu w razie ofensywy. Nie chciałam drugi raz przechodzić przez ten koszmar, te wystrzały. Zresztą u mnie reakcja obronna była absurdalna: słyszałam artylerię i śmiałam się. I dopiero jak wyjechałam, to zrozumiałam, że mogłam tam zginąć.

Punktem zwrotnym dla mnie było zestrzelenie nad Łuhańskiem ukraińskiego samolotu wojskowego w czerwcu 2014 r. Uświadomiłam sobie, że te wystrzały nie tylko zastraszają, ale zabijają. Włącza się instynkt samozachowawczy i podejmujesz decyzję o wyjeździe.

Nie sądziłam, że wyląduję aż tak daleko (śmiech), nad Cisą. Dla mnie to, jak daleko pojechałeś, jest wskaźnikiem świadomości, że jedziesz na długo, może na zawsze, a nie tylko przechować się jakiś czas. Poza tym o nas, ludziach z Donbasu, tam na lewym brzegu Dniepru funkcjonowały różne stereotypy. I odmawiano nam, gdy chcieliśmy wynająć mieszkanie. Zameldowanie mieliśmy na terytoriach niekontrolowanych [przez Ukrainę], więc byliśmy „stamtąd” i w każdej chwili mogliśmy zniknąć, nie zapłacić, a jeszcze jakieś rzeczy wynieść z lokalu. To był duży problem w Charkowie czy Dniepropietrowsku, dokąd wyjechało najwięcej naszych ludzi. Ale ja tam nie mieszkałam, więc nie wiem, czy tym ludziom się udało. Czy ta fala nieufności minęła.

Tu, w Użhorodzie, w ogóle się z tym nie spotkałam. Znalazłam mieszkanie z pierwszego ogłoszenia. I nikt mnie nie pytał, gdzie mam zameldowanie. Interesowało ich tylko, czy mam źródło dochodów, które pozwoli mi opłacić czynsz.

Myślę, że tolerancyjność Zakarpacia wynika z doświadczenia wspólnego życia różnych ludzi, zmiany granic państwowych – nie zmieniając miejsca zamieszkania, ludzie zmieniali państwa. To się odbija na genotypie, jakoś ruguje taki ostry podział swój–obcy. Tu nikt nie odnosił się do mnie podejrzliwie. Mam wielkie poczucie wdzięczności wobec Zakarpacia. Nikt mnie tu nie dyskryminował.

IHOR TODOROW, dziś profesor i dyrektor Centrum Informacyjnego Unii Europejskiej na Narodowym Uniwersytecie w Użhorodzie:

Tak zwana Ruska Wiosna zastała mnie w Doniecku. Jako rdzenny mieszkaniec Donbasu uważam, że to była operacja rosyjskich służb specjalnych. Nie było żadnych podstaw dla separatyzmu. Ludzie, którzy potem objęli funkcje w tzw. Donieckiej Republice Ludowej, wcześniej mieli organizację pozarządową, z taką symboliką i flagą, co teraz DRL, ale patrzono na nich jak na lokalnych wariatów. To było 30-40 osób bez żadnego poparcia. Sytuacja zmieniła się 1 marca, gdy najechali tzw. rusoturyści z obwodu rostowskiego [sąsiedni rosyjski region]. Nigdy wcześniej w moim mieście nie widziałem tylu rosyjskich flag. To oni organizowali pierwsze manifestacje. Był nawet taki test: pytano ich, która godzina, a oni podawali późniejszą, czyli czas moskiewski.

Na początku maja 2014 r. przyjechałem do Użhorodu jako członek ministerialnej komisji. Było wspaniale, spokojnie, w porównaniu z Donieckiem, gdzie po ulicach chodzili uzbrojeni ludzie. Po powrocie zobaczyłem, że sytuacja jest coraz gorsza. Napisałem do kolegów ze Lwowa, Iwano-Frankowska, Łucka, Czerniowiec, Tarnopola i niedawno odwiedzonego Użhorodu maila z jednym pytaniem: czy pomożecie z pracą, jeśli przyjdzie uciekać? Wszyscy odpisali: znamy, lubimy, coś znajdziemy. Tylko z Użhorodu przyszła konkretna propozycja: pełnego profesorskiego etatu dla mnie i żony od następnego roku akademickiego.

To zdecydowało. Ale wtedy jeszcze nie pojechaliśmy. Najpierw wybraliśmy się na okupowany Krym, gdzie mieliśmy daczę. Chcieliśmy przeczekać, aż nasza armia uwolni Donieck. Gdzieś trzeba było mieszkać, a w Doniecku byłem znany, byłem już na listach do piwnicy [tzw. separatyści więzili ludzi w aresztach urządzonych w piwnicach, stąd w języku potocznym zwrot „do piwnicy” jako synonim „do aresztu”]. A na Krymie byłem anonimowy.

Odbić Doniecka naszej armii się nie udało. Napisałem do Użhorodu: a jeśli naprawdę do was przyjedziemy? Odpisali: przyjeżdżajcie. I tak zamiast na północny wschód do starego domu pojechaliśmy autem na zachód, do nowego domu. Przyjechaliśmy 31 sierpnia, a już 1 września poszliśmy do pracy.

Żona pojechała jeszcze do Doniecka, by zabrać nasze papiery z uczelni. Gdy w radiu usłyszałem, że separatyści zajmują uniwersytet, zadzwoniłem do niej i powiedziałem: nie idź. A ona, że akurat jest w kadrach – na szczęście w innym budynku. Potem poszła do naszego mieszkania. Akurat przed wojną skończyliśmy remont. I pojawiła jej się w głowie taka myśl: a może tu zostanę, sama, a mąż będzie pracować w Użhorodzie? Pomysł ten został błyskawicznie zweryfikowany: poszła wyrzucić śmieci i spotkała sąsiadkę. I ona mówi tak: „A... to wy, po coście tu przyjechali? Twój mąż w telewizji występował za niepodzielną Ukrainą. Zaraz zadzwonię, gdzie trzeba”. Bardzo nam to pomogło w podjęciu decyzji.

Na Zakarpaciu przyjęto nas wspaniale. Większość spraw biurokratycznych poszła sprawnie. I bez pieniędzy – w Doniecku byliśmy przyzwyczajeni do drobnej korupcji. Nie tylko na uczelni, także w urzędach wszystko szło szybko, spotkaliśmy się z otwartością, chęcią pomocy i tolerancją. Nigdy nie spotkałem się z brakiem akceptacji czy dyskryminacją. Raz tylko, jak ktoś zobaczył doniecką rejestrację naszego auta, mina mu się jakoś zmieniła. Organizacja społeczna Zakarpacie-Donbas, zrzeszająca przesiedleńców, ma siedzibę w budynku związków zawodowych i nie płaci za wynajem.

Otwartość Zakarpacia jest szczególna, np. w odróżnieniu od Galicji. Lubię Galicję, ale tam ludzie są tak dumni, że aż widać pychę. Znam kilka przykładów moich kolegów i byłych studentów, którzy pojechali z Donbasu do Lwowa. Nie zostali zaakceptowani, szybko opuścili Galicję. Tu, na Zakarpaciu, prawie wszyscy z nas zostali. Znam może dwa przypadki, gdy ludzie wyjechali, ale nie z braku akceptacji, lecz z faktu, że nie mogli znaleźć pracy.

Zakarpacie to do pewnego stopnia termin polityczny. Zaczęto go używać, gdy ten region został przyłączony do Związku Sowieckiego w 1945 r. Bo z punktu widzenia Moskwy czy Kijowa leżał za Karpatami. Tymczasem za czasów Czechosłowacji nazywał się Ruś Podkarpacka, czyli pod Karpatami. Gdy przez wieki wchodził w skład Królestwa Węgier, które gnębiło lokalną ludność rusińską, wypracowała ona pewną umiejętność przystosowania się, ­niekonfliktowości. Mieszkańcy pozostawali sobą, rywalizowali w swoim środowisku – jak wiadomo, na Zakarpaciu każdy gospodarz chce zbudować dom trochę większy niż sąsiad (śmiech) – ale nie było tu jakiejś zapiekłości. Np. nie powstały oddziały OUN-UPA, może gdzieś w okolicach Rachowa, ale zasadniczo emisariusze nacjonalistów niewiele tu wskórali.

I chyba właśnie ta od wieków budowana tolerancja sprzyjała temu, że ludzie, którzy tu przejeżdżają z Donbasu i Krymu, adaptują się szybciej niż w innych regionach zachodniej Ukrainy. Co więcej, wszyscy mówią, że nawet w razie odwojowania Donbasu nie wrócą. Bo im tu dobrze. I mnie też. Mojego kręgu znajomych i ludzi o podobnych poglądach już dawno w Doniecku nie ma, a kolaboranci zostaną.

DMYTRO KOTICHIN, dziś dyrektor autoryzowanego punktu dealerskiego BMW na Zakarpaciu:

Pochodzę z Krymu, a w Doniecku mieliśmy rodzinny biznes. Współpracowaliśmy z międzynarodowymi koncernami paliwowymi oraz z BMW, a potem już tylko z BMW. Od 1999 r. mieliśmy autoryzowany, oficjalny dealerski punkt sprzedaży: mini, motocykle i samochody, w sumie 3,5 tys. metrów kwadratowych powierzchni.

Kiedy zaczęły się te wszystkie wydarzenia – w Kijowie rewolucja wybuchła, potem Rosjanie Krym zabrali i zaczęły się jakieś niezrozumiałe napięcia w Doniecku – wyjechaliśmy do Włoch, na kilku­miesięczny rejs. Mieliśmy nadzieję, że to wszystko się jakoś przewali i wrócimy. A wyglądało to jak kiepski film, święto absurdu.

Wróciliśmy. Widziałem wojskowe samoloty i myślałem: co się dzieje? Druga Czeczenia? Więc znów wyjechaliśmy – na Krym, do rodziców. Znów myśleliśmy, że tam przeczekamy. Wzięliśmy dzieci, dokumenty i stroje kąpielowe. I już nie wróciliśmy. W tym czasie separatyści zajęli nasz dom, firmę, auta z salonu. Przyjechali z bronią – to był koniec maja. Jeszcze dzwonili do nas – gdzie kluczyki? (śmiech)

Z Krymu pojechaliśmy do Kijowa, do partnerów z BMW, z pytaniem: co robić? Zaczęli szukać obwodu, gdzie nie było oficjalnego dealera, i zaproponowali Zakarpacie. Byłem tam dawno temu, w latach 90., i tyle. Pomyślałem: tam są cztery granice z Unią, ciężko przez nie jechać, podobnie jak ciężko jechać do Lwowa przez Karpaty, a więc pewien potencjał na miejscu jest, nawet jeśli potencjały ekonomiczne Zakarpacia i Doniecka są zupełnie inne.

W maju 2015 r. przejechaliśmy do Użhorodu. Zaczęliśmy budować i w kolejnym roku otworzyliśmy salon. Obroty oczywiście nie są tu takie jak w Doniecku. Ale działamy, rozwijamy się. Chcieliśmy jak najdalej od tego zła, od wojny. Została mi tylko rodzina. Tamten dom i biznes zabrali, w ciągu jednego dnia staliśmy się innymi ludźmi.

A tu? Że ludzie inni, inna kultura? Wszyscy zadają mi to pytanie. Nie rozumiem, w czym problem. Przecież nie przyjechaliśmy z Afryki! Od początku nie było żadnych sytuacji konfliktowych. To nam wkładali do głowy w Donbasie: że tam to jacyś zachodniacy, ludożercy prawie. A tu – że Donbas to sami bandyci. Były takie stereotypy.

Ale okazało się, że to wszystko nieprawda. Tak, jest tu jakaś szczególna mentalność, no ale... Jest takie przysłowie: z własnym samowarem w gości się nie chodzi. I jak myśmy tu przyjechali, to staraliśmy się dostroić: poznać historię i sztukę regionu, różne jego zakątki. A potem zaczęliśmy rozszerzać tę geografię: Lwów, Koszyce, Nyíregyháza, Eger po wino – Europa Środkowa! Staliśmy się turystami samochodowymi. Wcześniej za granicę tylko lataliśmy. Kraków, Budapeszt, Praga, Czarnogóra – wszystko było bliżej niż Kijów.

Ukraińskiego się nie nauczyłem, ale się przyzwyczaiłem. Jak słucham, to już nie odróżniam, który to język. Ale z rosyjskim nie ma tu problemów, wszyscy rozumieją i nikt nie ma pretensji, że mówię po rosyjsku.

Mentalność mieszkańców Zakarpacia jest zróżnicowana, to jakaś taka mieszkanka różnych narodowości. W porównaniu z Donbasem życie płynie wolniej i spokojniej – jak w Jałcie, gdzie spędziłem dzieciństwo. Może dlatego tak mi się podoba? W Doniecku wszyscy byli punktualni, a tu... no, mniej (śmiech). Jak tu się może nie podobać? Jedzenie smaczne, ekologiczne, różnorodne. Wprawdzie morza nie ma, ale są góry, termy i baseny.

Jeśli można byłoby wrócić do Doniecka takiego, jakim był przed wojną, może byśmy to rozważyli. Ale Donieck już jest inny. I najlepsi z niego wyjechali. A tu bezpieczniej, piękna przyroda. I ta inna mentalność... Do pracy – jakiej pracy? Do pracy potem, najpierw trzeba kawki rano popić. Ci, co przyjechali z obwodu donieckiego i łuhańskiego, mówią, że tu wszystko dzieje się powoli. A tam – wszystko szybko. No i czym to się tam skończyło?©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 5/2022