Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W zakończonym wczoraj referendum Irlandczycy poparli traktat lizboński. Zrobili to, chociaż ich pierwszy wybór na "nie" został uznany przez własny rząd, a także większość partnerów z UE za niewłaściwy. W takiej sytuacji trudno przekonywać, że zwycięstwo Lizbony jest ostatecznym zwycięstwem projektu politycznego, którego najpierw nie chcieli Holendrzy a następnie Francuzi. Raczej dowodzi, że instytucja referendum - trafniej zwana plebiscytem - ma własną logikę i dynamikę. A ta w niewielkim stopniu odnosi się do meritum spraw poddanych pod ocenę ogółu obywateli.
Ale z wyboru Irlandczyków trzeba się cieszyć. Irlandia uwolniła nas wreszcie od zapoczątkowanego w 2003 r. konwentem europejskim najnudniejszego spektaklu w historii integracji europejskiej pt. "O reformie instytucjonalnej UE." Jego kolejna odsłona byłaby już po prostu katuszą nie do zniesienia. Poza tym zmiany w Europie i jej otoczeniu, kryzys finansowy i gospodarczy, a także niedojrzałość politycznych kontestatorów post-lizbońskiej Unii, w rodzaju Declana Ganleya, uczyniły opór bezsensownym.
Wbrew bowiem tym, którzy w zapisach traktatu widzą wcielenie Wielkiego Brata, a także tym którzy widzą w nich Wielką Szansę, wynik referendum w Irlandii nie ma przełomowego znaczenia. Ba, można nawet zaryzykować tezę, iż ze względu na upływ czasu znaczenia tego po prostu w ogóle nie ma. Prawdziwa polityka poszła bokiem, porzucając ramy, w których chciał ją zamknąć w 2003 r. tandem francusko-niemiecki pracujący nad traktatem konstytucyjnym - tandem, który dzisiaj w niczym nie przypomina "motoru integracji". Sama zaś Europa jest dzisiaj pod każdym względem w defensywie. To Rosja, a nie USA stawia warunki i beszta za niesubordynację, osłabiając odwagę na budowę wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa. Z kolei recesja gospodarcza na tyle głęboko przeorała świadomość społeczeństw i elit politycznych, że wreszcie postanowiono rozprawić się z globalizacją ujmując ją w ramy narodowych regulacji. Przy okazji zadano bolesny cios Komisji Europejskiej - strażniczce wspólnego rynku i "ducha integracji" - po którym nigdy się już ona nie podniesie.
Logika twórców a następnie obrońców eurokonstytucji w niewielkim zatem stopniu przystaje do obecnej sytuacji politycznej, w której przyjdzie nam żyć z Lizboną w ręku. Po prostu żyjemy w Europie, w której instytucje i traktaty w niebezpieczny sposób oddalają się od znanej nam rzeczywistości.
Co dalej? Traktat lizboński trzeba jeszcze implementować, co o kolejne miesiące przedłuży okres zajmowania się Unii samą sobą. Gdy wreszcie uda się przełożyć język prawa na język instytucji, przyjdzie czas, aby zająć się prawdziwą polityką. Tylko czy świat i sami członkowie ekskluzywnego klubu Europy nie są już znużeni tak długim oczekiwaniem?
OLAF OSICA jest analitykiem, ekspertem w tematyce europejskiej. Stale współpracuje z "Tygodnikiem Powszechnym".