Irlandia nad Wisłą

Nawet jeśli koalicja PO-PSL bez większych zgrzytów przetrwa całe cztery lata, "drugiej Irlandii przez ten czas nie zbudujemy. Mamy jednak szansę położyć pod nią solidne podwaliny. Tyle że od rządzących wymaga to odwagi irozsądku. Atakże konsekwencji iwytrwałości.

27.11.2007

Czyta się kilka minut

Na czym miałoby polegać to kładzenie podwalin? Na budowaniu dróg, linii kolejowych, wodociągów i oczyszczalni, słowem - gospodarczej i cywilizacyjnej infrastruktury, tak by wykorzystać co do eurocenta środki, jakie daje na to Unia. Na zapewnieniu warunków sprzyjających ludzkiej inicjatywie i przedsiębiorczości. Na uporządkowaniu finansów publicznych, co oznacza zarówno zmianę struktury wydatków na bardziej prorozwojową, jak i ich zmniejszenie, choćby po to, żeby zapobiec zadłużaniu się państwa. Na prywatyzacji, bo państwo nie musi być właścicielem, żeby prowadzić sprzyjającą rozwojowi politykę gospodarczą. Wreszcie - na dokończeniu integracji z Unią Europejską, czyli wejściu do strefy euro.

Kolejność, w jakiej wymieniam te zamierzenia, nie jest istotna: żeby naprawdę stworzyć warunki do trwałego rozwoju w przyszłości, trzeba je realizować jednocześnie.

Łatwo nie będzie

Rząd Donalda Tuska ma szanse na spełnienie dużej ich części, ale nie pójdzie mu lekko. Choćby dlatego, że ważne zmiany, zwłaszcza wiążące się ze zmniejszeniem świadczeń państwa wobec obywateli, najlepiej wprowadzać tuż po wyborach, gdy poparcie społeczne dla zwycięzcy jest duże. Z tym jednak mogą być kłopoty. Nawet jeśli PO rzeczywiście dokładnie wie, co chce zrobić w gospodarce, teraz swoje projekty musi przerobić tak, żeby były do strawienia przez PSL. To potrwa, nawet przy najlepszej woli obu partnerów.

Uzgodnione przez nich kierunki działań poznamy w tym tygodniu, w exposé premiera. Od ogólnych ustaleń do konkretnych projektów ustaw droga jednak daleka, a do ich akceptacji przez parlament - jeszcze dalsza, zwłaszcza że opozycja nie będzie ich traktować łagodnie. Niektóre potrzebne zmiany zapewne uda się wprowadzić z początkiem 2009 r., ale nie sposób oczekiwać, że wszystkie. Łatwo wyobrazić sobie np. sejmowe spory o finansowanie budowy autostrad, a na samą myśl o tym, co będzie się działo w parlamencie, gdy rząd przedstawi - jak można oczekiwać - projekt prywatyzacji zakładów opieki zdrowotnej, włosy stają dęba.

Kolejne ograniczenie stanowi moment startu nowego rządu. Cieszymy się wprawdzie najszybszym od dziesięciu lat tempem wzrostu, ale większość ekonomistów - krajowych i zagranicznych - uważa, że w tym roku gospodarka rozpędziła się do kresu swoich możliwości i już w przyszłym nieco zwolni. Niektórzy sądzą nawet, że w 2009 r. można się spodziewać wyraźnych napięć finansowych, a rok później możemy się znaleźć w sytuacji takiej, jak na początku dekady, gdy gospodarka otarła się o recesję, a w budżecie pojawiła się "dziura Bauca". Nie musi być aż tak źle, trudno jednak oczekiwać, że tempo wzrostu ciągle będzie tak szybkie jak dziś. Polska jest przecież częścią gospodarki światowej, a w niej pojawiły się ostatnio niekorzystne zjawiska. Kryzys na rynkach kredytowych, notowania ropy sięgające prawie stu dolarów za baryłkę, ogólnoświatowy wzrost cen żywności - wszystko to skłania do obniżenia prognoz wzrostu gospodarczego w skali globalnej w najbliższym czasie. Jeśli te przewidywania się sprawdzą, skutki słabszej koniunktury na świecie dotkną i nas. Zamiast 6 proc. wzrostu możemy więc mieć 5 czy 4 proc. - albo i trochę mniej.

Budżet w gorsecie

Przedsiębiorstwom byłoby wówczas trudniej znaleźć nowych kupców na swoje towary, mniej by inwestowały, mniej zatrudniały, bardziej wstrzemięźliwie podwyższały pensje. Do budżetu wpływałoby mniej pieniędzy, trudniejsze stałoby się więc ograniczanie deficytu i zadłużania się państwa. Tymczasem pod tym względem dwa ostatnie lata zostały zmarnowane. Wprawdzie i w 2006, i w tym roku luka między dochodami a wydatkami państwa jest mniejsza, niż planowano, ale wyłącznie na skutek nadspodziewanie dobrego stanu gospodarki. Wydatki nie zmalały, lecz wzrosły. Zwiększył się także, o prawie 50 mld złotych, dług publiczny (wynosi około 500 mld zł, czyli 13 tys. zł na statystycznego Polaka). Co gorsze, wprowadzone w tym czasie zmiany ustawowe bardzo skomplikowały przyszłą sytuację budżetu.

Rzecz w tym, że w Polsce około dwóch trzecich wydatków państwa to kwoty "sztywne", wynikające z ustaw, i nawet najbardziej oszczędny minister finansów nic z nimi zrobić nie może. Większość tych pieniędzy pochłaniają wydatki społeczne, przede wszystkim renty i emerytury. Jak trudno coś tu uciąć, przekonał się parę lat temu wicepremier Jerzy Hausner. Z jego planu - według ówczesnej opinii Platformy Obywatelskiej zbyt skromnego - przyjęto tylko część ustaw, a przewidywane na kolejne lata oszczędności stopniały więcej niż o połowę. Z najważniejszej ustawy - ograniczenia częstotliwości inflacyjnych podwyżek rent i emerytur - rząd PiS się zresztą wycofał, wprowadzając zasady waloryzacji bardziej szczodre od tych, które w 2005 r. zmieniono.

Za kadencji poprzedniego Sejmu przedłużono też możliwość wcześniejszego przechodzenia na emeryturę, co oznacza, że w każdym następnym budżecie trzeba będzie wyłożyć więcej pieniędzy na dopłaty do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych.

Na przyszłą sytuację państwowej kasy wpłyną także ulgi podatkowe na dzieci oraz obniżka składki rentowej. Jej pierwszy etap, wprowadzony od 1 lipca, był w istocie sfinansowaną przez państwo generalną podwyżką płac. W drugim, planowanym od 1 stycznia, mają po równo (po 2 pkt proc.) zmaleć obciążenia pracownika i firmy, byłaby to więc rzeczywista obniżka kosztów pracy. Ekonomiczni doradcy PO zalecali jednak rezygnację z drugiej obniżki, bo kosztuje ona budżet około 10 mld złotych, a to kwota odpowiadająca ponad jednej trzeciej przewidywanego na przyszły rok deficytu (28,6 mld zł). Ale przygotowany przez rząd PiS projekt budżetu, który tę obniżkę uwzględnia, ponownie trafił do Sejmu i wygląda na to, że zostanie przyjęty.

Jak tu ciąć?

Wprawdzie projekt może być zmieniony w Sejmie, ale - choćby ze względu na obligatoryjny termin przyjęcia budżetu - nie będą to zmiany duże. Z własnymi propozycjami rząd musi więc zaczekać do przyszłego roku. I będzie to prawdziwa ekwilibrystyka.

Platforma chce ograniczyć wydatki. Musi to zrobić, żeby zahamować zadłużanie się państwa i spełnić kryteria wejścia do strefy euro. Doradcy proponują zastosowanie czegoś w rodzaju "kotwicy Belki" (wydatki rosną nie więcej, niż wynosi prognozowana stopa inflacji plus np. 1 punkt procentowy). To rozwiązanie skuteczne, pod warunkiem, że konsekwentnie stosowane. Rządowi trudno będzie ruszyć najbardziej kosztowne ustawy emerytalne: zmienianie ich co roku byłoby niepoważne, nie wiadomo zresztą, czy Sejm by się na to zgodził. Z obniżenia składki rentowej rząd się też nie wycofa. Uda mu się zapewne spowodować, żeby rolnicy-przedsiębiorcy płacili większą składkę na KRUS, ale to nie będą duże pieniądze.

Minister Jacek Rostowski może pójść w ślady jednego ze swoich poprzedników, Mirosława Gronickiego, i starać się racjonalizować wydatki. Tą drogą nie oszczędzi jednak tyle, żeby obniżyć deficyt, a jednocześnie mieć pieniądze na wydatki prorozwojowe. I jeszcze żeby starczyło na podwyżki dla sfery budżetowej.

Po raz pierwszy od lat rząd styka się bowiem z koniecznością zatrzymywania pracowników w szkołach, szpitalach i urzędach państwowych, zwłaszcza w aparacie skarbowym. Szybki wzrost gospodarczy spowodował, że od stycznia 2006 do października tego roku średnie wynagrodzenie w przedsiębiorstwach zwiększyło się o prawie 20 proc., a jego siła nabywcza - o około 15 proc. Budżetówka pozostaje wyraźnie w tyle i grozi jej odpływ co lepszych pracowników. To m.in. oznacza, że sprawność administracji, i tak już przecież niewysoko oceniana, może się jeszcze pogorszyć.

Sztandarowe hasło PO sprzed dwóch lat - liniowy podatek od dochodów osobistych plus obniżka stawek VAT i CIT - w tej sytuacji trzeba będzie raczej odłożyć na bliżej nieokreśloną przyszłość. Od 2009 r. mamy zresztą płacić podatek osobisty nie według trzech, lecz tylko dwóch stawek. Może się okazać, że już to "przybliżenie" do jednolitej stawki i wynikający stąd ubytek dochodów budżetu sprawią kłopot ministrowi finansów, który - dążąc do spełnienia wymogów unii walutowej - będzie chciał zmniejszyć deficyt sektora finansów publicznych do równowartości niespełna 3 proc. produktu krajowego brutto. Dziś wynosi on niewiele więcej (prognoza na 2007 rok to 3,0-3,2 proc. PKB), ale to wyłącznie zasługa szybkiego rozwoju gospodarki. Za dwa lata może się rozwijać wolniej.

Sprawy na zaraz

Są problemy, którymi nowy rząd powinien zająć się bardzo szybko. Po pierwsze - służbą zdrowia. Sytuacja w niej już jest fatalna, a po Nowym Roku, gdy miesięczny czas pracy lekarza nie będzie mógł przekraczać 160 godzin, może dojść do prawdziwego paraliżu. Dyrektorzy szpitali liczą, ilu lekarzy zabraknie im tylko z tego powodu, o emigracji nie wspominając. Jeśli rząd nie będzie działać szybko, może nam grozić "zawał" taki jak w Finlandii, gdzie płacowy konflikt z pielęgniarkami doprowadził do wywożenia szpitalnych pacjentów za granicę, w strachu, że nie będzie miał kto się nimi opiekować. Szpitale nadal są publiczne, aby uniknąć paraliżu, należy zatem wyłożyć pieniądze na podwyżki dla lekarzy i pielęgniarek.

Po drugie - emeryturami. Dotychczas nie wiadomo przez kogo będą wypłacane emerytury z nowego systemu, choć pierwsi uprawnieni pojawią się już w 2009 r. To operacja wymagająca skomplikowanych przygotowań instytucjonalnych, więc zacząć trzeba już - a i tak nie wiadomo, czy zdąży się w terminie.

Po trzecie - zasadami prowadzenia i finansowania inwestycji w infrastrukturę transportową. Wołający o pomstę do nieba stan większości dróg i linii kolejowych wyraźnie przeszkadza w rozwoju gospodarki. Pewne ułatwienie stanowi tu konieczność przygotowania się do EURO 2012: groźba kompromitacji w razie zawalenia terminów może być skuteczną zachętą do akceptacji zmian.

Po czwarte - energetyką. Przede wszystkim potrzebna jest wolna od emocji, do bólu rzeczowa analiza projektów przygotowanych pod hasłem "bezpieczeństwo energetyczne" (port do odbioru gazu skroplonego, gazociąg z Norwegii, ropociąg Odessa-Brody, podejście do rurociągu północnego) prowadzona ze świadomością, że nasza polityka energetyczna musi być zbieżna z unijną. Poza tym - zapewnienie (najlepiej przez prywatyzację) konkurencji na krajowym rynku energii.

Po piąte - wywikłaniem się ze sporów z inwestorami i Unią, czyli głównie z procesu w sprawie PZU-Eureko, z konfliktu dotyczącego budowy odcinka autostrady A1 czy z "wojny dorszowej" z Komisją Europejską.

Tych pilnych spraw jest oczywiście znacznie więcej, ale od czegoś trzeba zacząć.

Wątpliwy pakt społeczny

Te wszystkie bardzo trudne kwestie łatwiej byłoby rozwiązać, gdyby w Polsce - jak w Irlandii, na którą niemal wszyscy dziś się powołują - dało się zawrzeć pakt społeczny. I to nie tradycyjny, gdy celem jest zachowanie spokoju społecznego, ale nowoczesny, wybiegający daleko w przyszłość.

Szanse na to są moim zdaniem nikłe. Żeby taki pakt zaistniał, potrzeba wspólnej woli trzech ufających sobie partnerów: pracodawców, związków zawodowych i rządu. O ile porozumienie pracodawców z rządem zdominowanym przez PO łatwo sobie wyobrazić (choć nie wiadomo, jak się w tych kontaktach sprawdzi odpowiedzialny za gospodarkę wicepremier Waldemar Pawlak), to związki zawodowe mogą stanąć okoniem. Wszystkie trzy duże centrale związkowe do PO odnosiły się dotychczas co najmniej z niechęcią i wszystkie są nastawione podejrzliwie wobec gospodarczych zamierzeń tej partii.

W dodatku budowany przez lata dialog społeczny w Komisji Trójstronnej doznał poważnego uszczerbku latem tego roku, gdy "Solidarność" uzgodniła z rządem "na boku" podwyżkę płacy minimalnej. Pozostałe centrale samą podwyżkę powitały wprawdzie z zadowoleniem, ale czuły się urażone pominięciem w negocjacjach, a pracodawcy jej wysokości nie akceptowali.

Trudno więc oczekiwać, żeby wszyscy partnerzy społeczni chętnie usiedli dziś przy stole i zaczęli rozmawiać w atmosferze wzajemnego zaufania. Jego odtworzenie pewnie potrwa. Do tego czasu rządowi trudno będzie liczyć na akceptację w Komisji cięć wydatków społecznych, nie mówiąc już np. o podniesieniu wieku emerytalnego kobiet (do czego moim zdaniem będzie musiał powrócić, jeśli chce serio reformować finanse publiczne), a także na unowocześnienie kodeksu pracy.

Zawarcie natomiast paktu społecznego byłoby moim zdaniem trudne dziś także z innych powodów: dobra sytuacja gospodarcza i spadek obaw przed bezrobociem sprawiły, że związki zawodowe nie są skłonne do ustępstw w imię przyszłości. Pracodawcy z kolei mają uzasadnione nadzieje, że ten rząd będzie im bardziej przyjazny niż poprzedni i nie muszą szukać sojuszników wśród związkowców.

Najpierw przedsiębiorcy

Na początek rządowi potrzebny jest sukces. Sądzę, że mógłby go osiągnąć, wprowadzając ułatwienia dla przedsiębiorców, zwłaszcza że wiele z nich nie wiąże się z dużymi kosztami. Gdyby na przykład w ciągu dwóch-trzech miesięcy w całym kraju pojawiło się słynne "jedno okienko", w którym można załatwić wszystkie formalności związane z rejestracją firmy, byłby to doskonały dowód skuteczności rządu. Stwarzałby nadzieję, że zadanie "odbiurokratyzowania gospodarki" - podejmowane bez skutku przez wszystkich "ekonomicznych" wicepremierów, od Leszka Balcerowicza poczynając - jest jednak wykonalne.

HALINA BIŃCZAK jest publicystką zajmującą się problematyką gospodarczą. Publikowała w "Gazecie Bankowej" i "Rzeczpospolitej", komentuje wydarzenia gospodarcze w Polskim Radiu i Radiu TOK FM.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2007