Inżynier marzeń

Dla jednych geniusz, dla innych szarlatan. Wybiera skostniałe branże i rewolucjonizuje je, łącząc dalekie od siebie technologie. Nikt przed Elonem Muskiem na to nie wpadł. A przynajmniej nie miał dość tupetu.

30.07.2019

Czyta się kilka minut

 / TONY AVELAR / BLOOMBERG / GETTY IMAGES
/ TONY AVELAR / BLOOMBERG / GETTY IMAGES

Konferencja Elona Muska w Kalifornijskiej Akademii Nauk była typowa. Jak na niego. Miliarder zapowiedział – bagatela – redefinicję człowieczeństwa. „Damy ludziom coś, co będzie rodzajem telepatii. Potencjalnie zupełnie nową formę komunikacji” – obiecał.

Ma tego dokonać najnowsze dziecko miliardera, firma Neuralink. Stworzyła ona elektrody cieńsze od ludzkiego włosa, które za pomocą superprecyzyjnego robota nawiercającego otworki w czaszce mają być umieszczane w mózgu. Tam, rejestrując aktywność neuronów, pozwolą na bezpośrednią, telepatyczną niemal komunikację z komputerami, protezami, elektronicznymi gadżetami czy – według Muska – z innymi ludźmi wyposażonymi w podobny interfejs. „Zamierzamy przeprowadzić pierwsze testy na pacjentach już w przyszłym roku” – zapewniał miliarder. Pierwszymi ochotnikami mają być osoby całkowicie sparaliżowane.

Obietnice

Naukowcy zajmujący się od lat budową interfejsów między ludzkim mózgiem a komputerami przyznają, że sprzęt zaprojektowany przez inżynierów Muska zapowiada się obiecująco, choć miliarder, ogłaszając kolejny krok w ewolucji naszego gatunku, nieco przerysowuje jego możliwości. Co nie dziwi nikogo, kto widział choćby jeden fragment którejś z jego prezentacji. Elon Musk uwodzi swoimi wizjami. Sprzedaje nie tyle produkty, ile całą przyszłość rodem z science fiction: z elektrycznymi, autonomicznymi samochodami, koloniami na Marsie i superszybkimi próżniowymi pociągami. Albo – jak tym razem – cyberpunkową wizję homo sapiens sprzężonego ze sztuczną inteligencją.

„Osiągniemy symbiozę z AI” – zapowiedział ten sam człowiek, który od lat publicznie wyraża obawy o to, że niekontrolowany rozwój sztucznych inteligencji jest dla nas zagrożeniem. „Nawet w scenariuszu, w którym mamy do czynienia z zupełnie nieagresywną AI, ludzie po prostu zostaną pozostawieni z tyłu. Dzięki takim interfejsom możemy załapać się na tę podróż i połączyć ze sztuczną inteligencją” – tłumaczy.

Elon Musk „bierze faktycznie imponujące osiągnięcia techniczne i... może nie tyle przereklamowuje je, ile, powiedzmy, przeskakuje do ostatniego rozdziału ich historii – komentował magazyn »Wired«. – Nie wystarczy elektryczny samochód, on koniecznie musi jeździć sam. Nie wystarczy rakieta, która zawiezie ludzi na Stację Kosmiczną, ona musi zabrać ludzi na Marsa. Jakie to ekscytujące!”.

Każdego biznesmena, który próbowałby budować firmy na tak fantastycznych wizjach, potraktowano by jak szarlatana lub wariata. I owszem, wielu uważa Muska za szarlatana. Jest tylko jeden problem: przedsiębiorca nie jest wyłącznie mistrzem gry marzeniami. Czasami zachowuje się tak, jakby sam miał w głowie interfejs połączony z przyszłością. Nawet wyszydzany, z determinacją próbuje wprowadzać w życie swoje obietnice. Bez stuprocentowej skuteczności. Ani nawet pięćdziesięcioprocentowej. Ale jego deklaracje są takiej wagi, że nawet jeśli spełni jedną na sto, nasz świat faktycznie będzie wyglądał inaczej.

Chyba że Elona Muska powstrzyma jego największy wróg: Elon Musk.

Horyzonty

„Jego siostra mawiała, że Elon może zrobić mnóstwo rzeczy ze swoim komputerem, ale nie każ mu złapać autobusu – opowiadał w wywiadzie dla południowoafrykańskiego radia ojciec Muska, Errol. – Elon zawsze był introwertykiem. Kiedy inni szli na imprezę, żeby się bawić, pić i rozmawiać o rugby czy innych sportach, Elon stał przy biblioteczce i przeglądał książki. To mu sprawiało frajdę”.

Musk wychowywał się na przedmieściach Pretorii. Po rozwodzie rodziców jego matka, modelka, wróciła do Kanady. Dziewięcioletni Elon postanowił zostać z ojcem. Dziś tego żałuje. Niemal nie utrzymuje z nim kontaktu. Jest za to zżyty z młodszym bratem i siostrą.

Jego życie zmieniło się, gdy w wieku lat 11 zapisał się na – przeznaczony dla dorosłych – kurs komputerowy. Rok później miał już na koncie pierwszą napisaną przez siebie grę, którą sprzedał lokalnemu magazynowi komputerowemu za 500 dolarów.

Tuż przed ukończeniem 18 lat opuścił RPA na zawsze. Twierdzi, że uciekł do Kanady przed poborem do wojska, bo brzydził się apartheidu. Ale równie prawdopodobne wydaje się, że uciekał przed ojcem i szukał dla siebie szerszych horyzontów. Początkowo jednak te sprowadzały się do przerzucania ziarna łopatą i rżnięcia desek w tartaku. W końcu trafił na studia. Najpierw kanadyjski Queens University, potem University of Pennsylvania. Dorabiał, skręcając dla innych studentów komputery i... zmieniając swój dom w nielegalny klub. Wejście kosztowało pięć dolarów, a miesięczny czynsz zwracał mu się w jeden dzień.

Został dyplomowanym fizykiem, ale inżynierem już nie. Rzucił doktorat na Stanfordzie w kilka dni po tym, jak zaczął nad nim pracować. Zamiast tego z bratem założyli pierwszy legalny biznes. Zip2 było jedną z pierwszych internetowych baz danych o lokalnym biznesie. Firma, założona dzięki pożyczonym od ojca 28 tys. dolarów, w cztery lata później została sprzedana za 300 mln, z czego 28-letni Musk zgarnął 22 mln. Połowę zainwestował w kolejną firmę, która świadczyła usługi finansowe online: PayPal.

Trzy lata później dzięki kolejnej sprzedaży miał już 200 milionów w kieszeni.

Sposób

I tu jego historia, dotąd bliźniaczo podobna do życiorysów setek innych złotych dzieci internetowej bańki lat 90., robi się naprawdę ciekawa.

Zaczęło się od szklarni.

Elon Musk, ze świeżo zarobionymi milionami, postanowił zająć się czymś ambitniejszym niż internetowe płatności: przyczynić się do powstania kolonii na innej planecie. Rozczarowany tym, że NASA nie miała realistycznych planów załogowych lotów międzyplanetarnych, postanowił zainwestować niewielki ułamek swojej fortuny w projekt, który miał jego zdaniem nakręcić zainteresowanie lotami w kosmos. Nazwał go Oazą na Marsie. Był to cylindryczny lądownik marsjański z niewielką szklarnią zawierającą zapasy wody, nawóz i nasiona. Musk wierzył, że zdjęcia kiełkujących, zielonych roślin na tle czerwonego marsjańskiego pyłu natchną i publikę, i decydentów. Rośliny miały być pierwsze, ludzie – następni.

Ale pomysł rozbił się o brutalną rzeczywistość. Najtańsza rakieta, którą Musk mógł wynająć do takiego lotu, pochłonęłaby trzecią część jego fortuny. A wizjoner zakładał, że na wszelki wypadek musi wysłać dwa lądowniki na osobnych rakietach. Na wysłanie Oazy na Marsa nie było go stać.

„Nie miałem racji, przygotowując ten projekt – wyznał potem w wywiadzie z Salmanem Khanem z Khan Academy. – Byłem przekonany, że brakuje nam woli. Okazało się, że woli mamy mnóstwo. Nie mamy sposobu, by lecieć. Postanowiłem więc: dobra, popracujmy nad sposobem”.

Tak narodziła się firma SpaceX.

Dziś tę nazwę znają doskonale nie tylko pasjonaci kos­mosu. Inżynierowie Elona Muska regularnie dokonują rzeczy, które jeszcze dziesięć lat temu wydawałyby się mrzonką. Budują największe rakiety świata. Lądują ogromnymi segmentami rakiet na pokładach maleńkich barek pośrodku oceanu. Konstruują największy na świecie pojazd kosmiczny, który – według zwyczajowo ambitnych deklaracji Muska – już za dwa lata ma wylądować na Księżycu.


Czytaj także: Wojciech Brzeziński: Kosmos tanio sprzedam


Ale jeszcze w 2008 r. przyszłość firmy była tak niepewna, że sam Musk odmawiał przyjmowania pieniędzy od znajomych, którzy chcieli w jego pomysł inwestować. Trzy pierwsze starty rakiety Falcon 1 kończyły się katastrofami. Czwartą rakietę poskładano z pozostałych w fabryce części zamiennych. Gdyby i ona zawiodła, SpaceX poszłaby na dno.

Jednocześnie na dnie znalazła się w tym samym roku Tesla – drugie ukochane dziecko miliardera, firma produkująca elektryczne samochody. To nie on ją założył, zrobili to inżynierowie Martin Eberhard i Marc Tarpenning. Z Eberhardem Elon Musk wciąż procesuje się o prawo do nazywania się „twórcą” Tesli – bo to on był jej głównym inwestorem i szybko został też głównym projektantem.

Założenie: stworzyć pierwszy samochód elektryczny, którego klienci będą pożądać. Luksusową maszynę, a nie przerośnięty wózek na zakupy. Tak powstała Tesla Roadster. Zarobione na niej pieniądze pozwoliły stworzyć limuzynę, Model S. Ale zanim ta wyjechała na drogi, Tesla stanęła na krawędzi bankructwa. Niemal jednocześnie ze SpaceX.

„Mogłem zainwestować wszystkie pieniądze, jakie mi zostały, około 40 mln, w jedną z firm i pozostawić drugą na pewną śmierć, albo podzielić tę kwotę i liczyć się z tym, że umrzeć mogą obie – opowiadał Musk w ubiegłym roku. – Ale kiedy inwestujesz tyle energii w coś, co budujesz, staje się to twoim dzieckiem. Nie mogłem wybrać. Zainwestowałem w obie firmy. I na szczęście obie przetrwały”.

Sam musiał wtedy pożyczać od znajomych pieniądze na czynsz – i na pokrycie kosztów rozwodu z pierwszą żoną. Dwa lata później, gdy Tesla trafiła na giełdę, z dnia na dzień miał w kieszeni 2 miliardy. Dziś – około 20 miliardów, choć plotki o rychłym bankructwie obu jego flagowych projektów pojawiają się bezustannie.

Pomysły

Tesla i SpaceX doskonale ilustrują modus operandi Muska. Miliarder wybiera branże skostniałe, zastygłe w przyzwyczajeniach sprzed dziesięcioleci. Zanim zabrał się za branżę kosmiczną, niewiele się ona w zasadzie różniła od tej z czasów Sputnika. Wciąż była zdominowana przez molochy budujące w nieskończoność te same rakiety, co w latach 60. Podobnie motoryzacja, przynajmniej od czasu wielkiego kryzysu paliwowego lat 70. nie doświadczyła istotnej rewolucji.

Obie branże dawały szanse nowemu, ambitnemu, pozbawionemu zahamowań graczowi na zrobienie dużego zamieszania za sprawą technologii, nad którymi inni pracowali od dziesięcioleci, choć z myślą o zupełnie innych dziedzinach. Samochody elektryczne Muska zobaczyły światło dzienne dzięki rewolucji, którą przyniosły baterie litowo-jonowe napędzające świat elektronicznych gadżetów. Jego lądujące rakiety korzystają z technologii opracowywanych jeszcze w latach 90. dla NASA oraz z czujników i algorytmów zbliżonych do tych, które stanowią też podstawę... autonomicznych samochodów. Nikt wcześniej nie wpadł na pomysł łączenia technologii z tak odległych światów. Albo przynajmniej nie miał na to dość tupetu.

To samo modus operandi miliarder próbuje teraz wykorzystać w kolejnych dziedzinach. Ze zmiennym szczęściem.

Firma The Boring Company (gry słów i zwracające uwagę nazwy to kolejny talent Muska: w tym wypadku nazwa oznacza zarazem „firma od wierceń”, jak i „nudna firma”) ma zrewolucjonizować kopanie tuneli. Zaczęło się od tweeta wysłanego przez znudzonego Muska stojącego w korku, w którym spekulował, że najprostszym sposobem na rozładowanie korków byłoby stworzenie sieci tuneli, w których samochody poruszałyby się na szybkich, elektrycznych platformach. Tu sukcesu jednak nie było. Co prawda przedsiębiorstwo zdobyło kontrakty m.in. na budowę tunelu łączącego Chicago z lotniskiem O’Hare, ale jego pierwszy projekt – testowy tunel pod Los Angeles – został wyśmiany. Bo zamiast superszybkich platform, w tunelu po szynach jeździła jedna Tesla z doczepianymi kółkami. Później szyny zniknęły i zastąpił je asfalt. Pozostało coś, co szef transportu publicznego stanu Virginia nazwał „samochodem w bardzo małym tunelu”.

Trudno też nazwać sukcesem Hyperloop – pomysł na superszybki, spersonalizowany transport publiczny w postaci napędzanych elektromagnesami kapsuł pędzących w próżniowej rurze. Na razie ani sam Elon Musk, ani żadna z dziesiątek ekip inżynierskich z całego świata (bo miliarder udostępnił pomysł każdemu, kto chciałby się nim zająć, tłumacząc, że nie ma na niego czasu) nie stworzyli pojazdu, który działałby choć w przybliżeniu tak dobrze jak w obietnicach, a najdłuższe tory testowe liczą zaledwie kilka kilometrów.

Lepiej idzie mu w dziedzinie, której sam się lęka: w badaniach nad sztuczną inteligencją. Powołana przez niego organizacja OpenAI tworzy jej zaawansowane algorytmy, choć w innym celu niż konkurencja. Musk obawia się, że niekontrolowane prace nad AI zagrażają ludzkości. Pracując nad nią samemu, chce trzymać rękę na pulsie i wpływać na kierunek jej rozwoju.

A to tylko ułamek pomysłów Muska. Równolegle buduje też konstelację 11 tys. satelitów rozsiewających na całym świecie internet czy zapowiada elektryczny samolot pionowego startu. Kolejne projekty ogłasza w morderczym tempie, często na Twitterze. Zainspirowało to absurdalny twitterowy profil pt. „znudzony Elon Musk”, którego podszywający się pod wizjonera autor dzieli się takimi pomysłami jak „aplikacja, która sprawia, że ludzie zachowują się, jakby byli starsi” czy „auto- korekta dobierająca słowa w e-mailu do poziomu inteligencji odbiorcy”.

Obsesje

Ale jeszcze bardziej mordercze jest tempo pracy prawdziwego Muska. Jego biograf Ashlee Vance tak opisuje jego typowy tydzień:

„W poniedziałek cały dzień pracuje w SpaceX. Wtorek rozpoczyna w SpaceX, potem wskakuje w swój odrzutowiec i leci do Doliny Krzemowej. Kilka dni spędza w Tesli, która ma swoje biura w Palo Alto i fabryki we Fremont. Musk nie ma domu w Kalifornii Północnej, więc nocuje w luksusowym hotelu Rosewood albo u przyjaciół. (...) Zazwyczaj jest podejmowany w pokoju gościnnym, ale zdarzało mu się nocować także na kanapie po chwilach relaksu z grami wideo. W czwartek Musk wraca do Los Angeles i SpaceX. Wspólnie z byłą żoną Justine opiekuje się pięcioma chłopcami: bliźniakami i trojaczkami, którzy przebywają u niego cztery dni w tygodniu”.

Gorzej, że ten obsesjonat i pracoholik oczekuje podobnego zaangażowania od swoich pracowników. Vance przytacza mail wysłany rzekomo do pracownika, który nie przyszedł do pracy, bo jego żona rodziła: „To żadna wymówka. Jestem ekstremalnie rozczarowany. Musisz ustalić, gdzie leżą priorytety. Zmieniamy świat i zmieniamy historię. Albo jesteś temu oddany, albo nie”.

Musk zaprzeczył, jakoby kiedykolwiek wysłał podobny mail. Ale pewne jest, że narzuca pracownikom warunki co najmniej trudne. Gdy Tesla miała problem z osiągnięciem wystarczającego tempa produkcji pierwszego, stosunkowo taniego auta – Modelu 3, pracownicy dostali mnóstwo redbulla i musieli przepracować dodatkowo mordercze nadgodziny przy linii produkcyjnej zainstalowanej w namiocie ustawionym na zewnątrz fabryki.

Byli pracownicy zarzucali też firmie, że warunki przy taśmie produkcyjnej zagrażają ich bezpieczeństwu, a same fabryki odnotowują więcej wypadków niż inne zakłady z branży motoryzacyjnej. Miało brakować żółtych oznaczeń stref zagrożenia, a wózki widłowe nie były wyposażone w głośniki emitujące podczas pracy ostrzegawcze dźwięki. Dlaczego? Bo, jak twierdzą byli pracownicy, Elon nie lubi pisków ani koloru żółtego.

Nie lubi też krytyki. I bardzo chętnie daje temu wyraz na Twitterze, gdzie wysyła 400 wiadomości miesięcznie. Wdaje się w utarczki z dziennikarzami, nazywa ekspertów krytykujących jego plany idiotami, drwi z prezesów konkurencyjnych firm. Zwykle to wględnie nieszkodliwe – nawet jeśli szczeniackie – pyskówki. Ale dwa razy wpakował się w poważne tarapaty.

Pierwszy raz, kiedy oskarżył o pedofilię Vernona Unswortha, jednego z nurków ratujących uwięzione w tajlandzkiej jaskini dzieci z drużyny piłkarskiej. Akcję śledził cały świat. Musk zaproponował użycie miniłodzi podwodnej swojego projektu. Ratownik go wyśmiał. Musk odpowiedział pomówieniem. Unsworth pozwał go i domaga się 75 tys. dolarów odszkodowania.

Drugi raz, kiedy napisał, że jest bliski zdjęcia Tesli z giełdy i ma już „zapewnione finansowanie” potrzebne do odkupienia akcji. Okazało się, że żadnego finansowania nie było, a amerykańska Komisja Papierów Wartościowych uznała, iż Musk dopuścił się tym tweetem nielegalnej manipulacji kursem akcji firmy. W ramach ugody miał ustąpić ze stanowiska prezesa rady nadzorczej Tesli i zapłacić 20 mln dolarów grzywny. Miał też odtąd konsultować treść wszystkich dotyczących firmy tweetów. Ale stare nawyki trudno przezwyciężyć i kolejny tweet, w lutym tego roku, został przez Komisję uznany za złamanie ugody.

Hucpa przysporzyła też Muskowi problemów w branży kosmicznej. Po tym, jak podczas nagrywania podcastu Joe Rogan Experience zaciągnął się marihuanowym skrętem, US Air Force postanowiło cofnąć mu dostęp do poufnych danych. Marihuana jest legalna w wielu stanach USA, ale wewnętrzne przepisy Pentagonu zabraniają jej używania osobom posiadającym taki dostęp.

Miliardy

Podobno rodzina Elona Muska boi się, że miliardera chcą wyeliminować rosyjskie służby, bo jego firma odbiera chleb ich inżynierom rakietowym. Na pewno, poza talentami inżynierskimi, marketingowymi i darem sprzedawania marzeń, ma też ogromny talent do robienia sobie wrogów. Czasami – nieoczekiwanych.

14 lipca Roberto Escobar, brat nieżyjącego narkotykowego bossa Pabla Escobara, oskarżył Muska o kradzież jego pomysłu. Plagiatem miał być... miotacz ognia, który był gadżetem sprzedawanym przez internetowy sklepik The Boring Company. Escobar twierdził, że jego firma chciała sprzedawać taki sam, żeby „pozwolić ludziom dosłownie palić pieniądze tak, jak robiliśmy to wiele razy z Pablem. Spaliliśmy miliardy dolarów”. Projekty miotacza miały być według niego zaprezentowane przedstawicielowi jednej z firm Muska. Escobar chciał od miliardera 100 mln dolarów w akcjach Tesli, choć później zmienił zdanie i zaproponował mu w zamian spółkę w produkcji... marihuany.

Musk nie odniósł się jeszcze do propozycji. Ale kto wie? Tej branży też od dawna nikt nie rewolucjonizował. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz naukowy, reporter telewizyjny, twórca programu popularnonaukowego „Horyzont zdarzeń”. Współautor (z Agatą Kaźmierską) książki „Strefy cyberwojny”. Stypendysta Fundacji Knighta na MIT, laureat Prix CIRCOM i Halabardy rektora AON. Zdobywca… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 31/2019