Inteligenci, "małpy" i mity

Opowieść o dziejach polskiej duszy w XX w. chciałoby się kontynuować. Co stało się z nami po 1989 r.? Dlaczego znaleźliśmy się dziś w obliczu najpoważniejszego kryzysu społecznego minionego dwudziestolecia?

08.05.2012

Czyta się kilka minut

20. rocznica czerwcowych wyborów parlamentarnych: pod bramą Stoczni Gdańskiej, 4 czerwca 2009 r. / Fot. Maciej Jeziorek, Napo Images
20. rocznica czerwcowych wyborów parlamentarnych: pod bramą Stoczni Gdańskiej, 4 czerwca 2009 r. / Fot. Maciej Jeziorek, Napo Images

Osobliwe jest dzisiejsze spotkanie z książką Andrzeja Wernera „Polskie, arcypolskie...”, która po blisko ćwierćwieczu od wydania w drugim obiegu została wznowiona w „Bibliotece Więzi”. Można bowiem uruchomić w sobie świadomość historycznoliteracką i umieścić tę książkę w oryginalnym kontekście, prostując ówczesne pogłoski, zastępujące wtedy nieraz kontakt z tekstem. A warto przypomnieć, że przyjęto ją z pomieszaniem: z jednej strony była Nagroda Solidarności za 1987 r., z drugiej narzekania, że uczony z IBL-u dokonał wolty ideowej i jakoby zaatakował najwybitniejsze postaci polskiej kultury anachronicznym argumentem, iż w głębokim PRL-u nie dość dobitnie przeciwstawiały się komunizmowi. Równocześnie narzuca się pytanie, co z eseju Wernera wynika dziś.

Otóż dziś przede wszystkim spada z „Polskiego, arcypolskiego...” tamto odium skandalu, uderzenia w wybitne postaci kultury. Owszem, autor dokonuje krytycznej reinterpretacji filmów „szkoły polskiej”, z „Popiołem i diamentem” Wajdy na czele – ale (choćby na tle zeszłorocznej dyskusji o Wajdzie na łamach „TP”) ileż w jego ataku zastrzeżeń, wprost czułości dla przedmiotu krytyki!

Owszem, zarzuca polskiej kulturze z lat 1956-80 kompromisy ze złem, brak odwagi, a czasem wprost serwilizm – a przecież nie odcina się od jej twórców w geście nietkniętego moralną słabością Katona. Wprowadzenie stanu wojennego definitywnie zlikwidowało możliwość meandrowania między tym, co przyzwoite, i tym, co legalne, postawiło przed ludźmi kultury czytelne albo–albo; Werner nie płaci jednak za zyskaną w tych warunkach wewnętrzną wolność niepamięcią o kształcie poprzednich dekad. Jeśli szacuje bez znieczulenia koszty tworzenia filmów czy publikowania w pierwszym obiegu książek, to nie przedstawia milczenia, emigracji lub zgoła walki zbrojnej jako jedynych wzorów godnych naśladowania. Zdaje się mówić: w epoce, zamkniętej zrywem Solidarności, niewinność była niedostępna; tyle że dodaje: ...z czego nie wynika, iż należy tę niewinność sobie i innym wmawiać z tego tylko tytułu, że nie było innego wyjścia. Krótko mówiąc: mądrzejszy jest niż dzisiejsi rewelatorzy „prawdziwego oblicza pseudoautorytetów”.

Przede wszystkim zaś autor „Polskiego, arcypolskiego...” opowiada pewną wersję dziejów polskiej inteligencji twórczej, inną od tych opowiadanych obecnie najczęściej.

NOWA WIARA

W słynnym fragmencie „Rodzinnej Europy” Miłosza mowa jest o przeżyciach młodego poety w niedzielę na wileńskim deptaku. „Oficerowie salutowali, mecenasowie i doktorzy rozdzielali ukłony, kobiety pokazywały swoje uśmiechy, futra i kapelusze. Posuwając się w tym tłumie albo stojąc na skwerku, byłem naładowany nienawiścią aż do pęknięcia. Człowiek, moim zdaniem, coś znaczył tylko przez swoją namiętność (...) Ale to były małpy”.

Przypominam sobie zgryźliwą uwagę jakiegoś prawicowego publicysty, że być może większość z owych „małp” skończyła w łagrach, czego jakoby Miłosz nie chciał zauważyć. A przecież następne akapity w eseju Miłosza rozpoczynają się od zdań: „Można się obawiać, że byłem potencjalnym oprawcą” oraz „Jeżeli z czegoś powinienem się był spowiadać, to z tego”. Poeta nie broni bynajmniej punktu widzenia gniewnego gimnazjalisty, rekonstruuje tylko ważny konflikt, napędzający polską kulturę co najmniej od połowy XIX w. Po jednej stronie występowali w nim „ludzie namiętni”, „wrażliwcy”, „forpoczty ewolucji psychicznej”, „inteligencja radykalna”, „awangardyści” czy „niepokorni” – po drugiej, odpowiednio: „mydlarze” i „filistrzy”, „ludzie-drewna”, „ludzie-świnie”, „ludzie-byki”, „drobnomieszczanie”, „wstecznicy”... i „małpy” wreszcie.

Z dzisiejszej perspektywy warto podkreślić, że rozróżnienia te w ogóle nie opierały się na stosunku do tradycji narodowej, lecz co najwyżej kreśliły odmienny użytek, jaki robili z niej adwersarze. Inteligencja twórcza domagała się podjęcia kulturowego dziedzictwa wraz z nieuniknionym jego przekształceniem, domagała się aktywizmu; jej antagoniści mniej lub bardziej świadomie chcieli ochrony przed zmianą, przyjmowali postawę antykwariuszy lub wręcz biernych „akcjonariuszy” dorobku minionych wieków. Nie bez powodu Stanisław Brzozowski w „Legendzie Młodej Polski” stwierdzał gorzko, że „nowoczesny kulturalny umysł – to w tej lub innej formie rezultat dziejowej pracy, zamieniony w bezwyjściową przygodę indywidualną”. Bezwyjściowa przygoda indywidualna – kres jednostkowej i zbiorowej twórczości, czyli (to decydujące dla „radykałów” utożsamienie) człowieczeństwa.

Cofam się daleko przed początek opowieści Andrzeja Wernera, ponieważ Miłosz w „Rodzinnej Europie” uświadomił mi źródło flirtu polskiej inteligencji z komunizmem, które chyba wciąż pozostaje nie dość widoczne. Oto po katastrofie wojny, która zdawała się ostatecznie kompromitować państwo „małp” (trzymajmy się tego nietaktownego określenia gimnazjalisty Miłosza), ze Wschodu nadeszli może niechciani, ale straszliwi w swej skuteczności sojusznicy „wrażliwców” (sojusznicy pozorni, rzecz jasna, ale to się okazało dopiero za moment). Nie od „wrażliwców” zależało, że się pojawili, ale skoro już, to ich zadecydowana w Jałcie obecność mogła być absurdalna lub przynieść, niejako mimochodem, pozytywny skutek: ostateczne zwycięstwo aktywizmu.

Przedwojenna niechęć inteligenta – nie do tradycji polskiej (to mistyfikacja narodowców), lecz do filistra, pasożyta na tej tradycji, dominującego w przedwrześniowej epoce, podniecona „gniewem na to, co przegrało”, dyktowała ostrożną aprobatę dla nowych władców kraju. Zwłaszcza że ich Nowa Wiara podchwyciła przecież, na poziomie deklaracji, wiele z celów formułowanych przez polskich radykałów poprzedniego półwiecza. Że przy okazji władcy ci planują „pierekowkę dusz”, po której nie ocaleją również wartości ważne dla „wrażliwców”, to odsłaniało się stopniowo; tak jak stopniowo kolejni inteligenci zdawali sobie sprawę, że właśnie podpisali pakt z diabłem. Dla niektórych ta świadomość była śmiertelna, jak dla Borowskiego, do którego w swojej książce powraca na początku Werner.

Wkrótce Nowa Wiara uległa kompromitacji, co w inteligenckim świecie doprowadziło do szczególnej przemiany. Jeszcze przed wojną irytujące było dla radykałów wykorzystywanie mitów narodowych do przyozdabiania państwa, w którym królowała „małpa”, czy też – by użyć nowej terminologii – „syty, zadowolony z siebie burżuj”. Teraz kolejnym mitem, utopią, za pomocą której szminkowało się odrażającą rzeczywistość polityczną, okazała się sama Nowa Wiara. Tego jednak – mimo znacznego poluzowania cenzury – nie sposób było właściwie powiedzieć wprost („Matka Królów” Brandysa należy do wyjątków). W tej sytuacji, pisze trzeźwo Werner, twórcy zgodzili się na ograniczenie swoich krytycznych działań do... mitologii narodowej. Stąd takie dzieła jak „Zezowate szczęście”, przyjmowane z początkiem lat 60. z entuzjazmem, a przecież drażniące dziś powinowactwem z komunistyczną propagandą.

PRZECIW MIAZDZE

Wówczas, być może, czytelne było, że destrukcja polskich mitów zbiorowych jest, na zasadzie pars pro toto, destrukcją wszelkich mitów zbiorowych – i z tej okrutnej operacji wyłonić się ma wolny człowiek, odzyskujący swoją osobistą suwerenność, niepodatny zarówno na nacjonalistyczne, jak komunistyczne szaleństwa epoki. Dziś wszakże widać, a Werner widział to już w połowie lat 80., że dokonana w ten sposób operacja przyniosła zarówno wiele estetycznych profitów (wielkości artystycznej dzieł Munka czy ówczesnego Wajdy nie da się podważyć bez popadnięcia w rolę egzaltowanego inkwizytora), jak etycznych dwuznaczności czy zgoła łgarstw. Stało się to co najmniej z trzech powodów.

Powód pierwszy już wymieniłem: demitologizacja, jakkolwiek intencjonalnie skierowana nie tylko przeciw „małpom”, ale i nowej zwierzynie, jak się zdaje do nierogacizny należącej, którą przyniósł komunizm, była demitologizacją reglamentowaną. Powód drugi to centralna dla Andrzeja Wernera kwestia z zakresu antropologii społecznej. Jeszcze w okresie Młodej Polski artysta, walcząc z filistrem, który się „narodowo bałamucił”, niby to kultywując polską tradycję, a w istocie się jej sprzeniewierzając, przeciwstawiał mu nową, prowokacyjnie odmienioną, ale przecież równie sugestywną mitologię zbiorową.

Po Październiku natomiast, pod wpływem mody z Zachodu, zaczęło iść o odarcie człowieka z wszelkich wmówień, przywrócenie mu nagiej egzystencji, fundującej jego „ja” świadomość absurdu – a w stosunku do tego zadania wszystko, co by go jednoczyło z innymi ludźmi, stawało się przeszkodą. Tymczasem, powiada Werner (wyciągając wnioski z doświadczenia pierwszej Solidarności), społeczeństwo nie może istnieć bez mitów, które organizują zbiorową wyobraźnię, zbiorową tożsamość. Twórcy, w poczuciu odzyskanej po stalinizmie swobody (choć „swobodnie” oznaczało wówczas wyłącznie „swobodniej”), bezwiednie – i w formach nieraz artystycznie zniewalających – wspierali dzieło atomizacji społeczeństwa, do czasu zbieżne z intencjami komunistów.

Powód trzeci był zaś taki, że – również do czasu – Miłoszowe „małpy” nie były problemem. Wojna i terror lat 50. naprawdę rozbiły w Polsce formację, która chroniła swój syty, święty spokój narodowymi ołtarzykami. „Ile razy trafisz Polskę posiadającą w rentę, ona odkrzyknie, jak widmo spod Maciejowic” – pisał w 1910 r. Brzozowski. Lecz pół wieku później słowo „renta” stało się już tylko synonimem „emerytury”, a „Polska posiadająca” mogła w najlepszym razie pochwalić się odkurzaczem, telewizorem i samochodem Syrena 105. Unikając społecznej miazgi, chroniono się niekiedy, owszem, w resztki ocalałych tradycji narodowych czy religijnych, jako groźny przeciwnik wolnej jednostki było to wszystko jednak iluzją artysty, który nie widział realnego świata wokół albo dlatego że nie był dość uważny, albo dlatego – co gorsza – że zdawał sobie sprawę z cenzuralnych ograniczeń, na co więc był mu widok, którego i tak nie mógł wykorzystać w dziele?

KREACJE WSPÓLNOTY

Tymczasem nadszedł rok 1968, a z nim ofensywa moczarowców, której z dzisiejszej perspektywy należy przydawać chyba większe znaczenie, niż przypisane jest jej w „Polskim, arcypolskim...”. Nie twierdzę – byłoby to fałszem – że jej tam nie ma, jednak wydaje się, że to niedoceniony przez Wernera moment, gdy na miejsce po filistrze intronizowana zostaje nowa figura, która przeżyje bez trudu kres komunizmu. Dochodzi mianowicie do zadziwiającej odmiany sytuacji: komuniści, sprzyjający dotąd destrukcji narodowych mitów, czerpiący korzyść z atomizacji społecznej, postanawiają nagle wykorzystać w walce z inteligentami, których krytycyzm nie mieścił się w wyznaczonym po Październiku obszarze, dziedzictwo endecji. Komunizm staje się nacjonalkomunizmem (w wersji drastycznej reprezentował go generał Moczar, w wersji cywilizowanej – Gierek) i znajduje dla tej manipulacji odbiorców.

Inteligentowi w tym momencie wyrasta przed nosem, w miejsce filistra czy burżuja, ktoś, kto imienia aż do dziś nie ma, wszelkie bowiem jego nazwy ciągną za sobą nieporozumienia (jak wymyślone przez Grossa miano „kato-endek”, obrażające pospołu katolików i pamięć o wielu szlachetnych działaczach Narodowej Demokracji; należy bowiem pamiętać, że nacjonalkomunizm tak się ma do endecji jak do PPS-u – za każdym razem jest to znieprawione dziedzictwo). Obawiam się, że niepiękny i staroświecki termin „kołtun” opisuje najlepiej tę sylwetkę. Otóż festynem kołtunerii jest naturalnie okres pomarcowy, kołtun jednak trwa potem, przyczajony, próbuje bezskutecznie zakazić ruch Solidarności, a potem objawia się, nareszcie wolny, po 1989 r.

Po drodze jednak była Solidarność... I ona to z perspektywy roku 1987 zdaje się zniesieniem przeciwieństw, finalnym krokiem polskiego inteligenta, który przezwycięża zarówno miazmaty stalinowskiej Nowej Wiary (jako utopii świata bez „małp”), jak mielizny szyderczej demitologizacji. Odkrywa istnienie wspólnoty, ufundowanej nie na zbiorowych wmówieniach, ale na wspólnej woli, by wartości moralne w tej mierze, w jakiej to możliwe, urzeczywistnić.

Marzenie „forpoczt ewolucji psychicznej” z przełomu XIX i XX wieku się spełnia: w ruchu Solidarności nie ma „ludzi-drewien”, „ludzi-świń” ani „ludzi-byków”, jest zbiorowa kreacja świata, w którym żyć chcemy jako wspólnota narodowa (w sensie kulturowym, nie: etnicznym). Werner w 1987 r. nie zapomina oczywiście o nagiej przemocy stanu wojennego. Ale – zdaje się sugerować – twórcy nie mogą już teraz, jak gdyby nigdy nic, oddawać się demitologizacyjnym praktykom. Ich zadaniem jest tworzyć wolność, nie zaś tę wolność wywalczać w konflikcie ze zbiorowymi wmówieniami. A pierwszym dziełem wolnego człowieka – choćby na razie miała to być tylko wolność wewnętrzna – jest uczciwy rachunek sumienia i uświadomienie sobie przebytej drogi, bez zapominania o jej niepięknych fragmentach.

Diabeł (figura przejęta przez Wernera, rzecz jasna, z powieści Dostojewskiego i Manna) traci moc. Do tej pory kusił, by niszczyć to wszystko, co spaja ludzi w grupę i otwiera na metafizykę (na co przystawano, gdyż w XX w. to, co grupowe, i to, co metafizyczne, motywowało nieraz zbrodnie): jego ideałem była ogołocona jednostka oddająca się grom estetycznym bez względu na koszty. Teraz grupą nie jest tłum, lecz wspólnota, a metafizyka wyswobodzona z autorytarnych instytucji może być na nowo odkryta przez wspólnotę ludzi wolnych.

CO NAS NISZCZY

Tę spójną opowieść o dziejach kultury (a może duszy?) polskiej XX w. chciałoby się za pomocą narzędzi podsuniętych przez Wernera kontynuować. Co stało się z nami po roku 1989? Dlaczego znaleźliśmy się w obliczu najpoważniejszego kryzysu społecznego minionego dwudziestolecia?

Wydaje mi się, że w ciągu ostatnich dwudziestu lat pojawiły się trzy kolejne reakcje na przemiany, których doświadczyła Polska.

Po pierwsze, ponowiono, wbrew intuicjom Wernera, działania demitologizacyjne. Motywował je lęk przed mentalnym cofnięciem się Polaków w ostatnią fazę dwudziestolecia międzywojennego, zgodnie z koncepcją „zamrażarki” (którą jakoby był komunizm). Ideałem etycznym stał się w tym nurcie ironista, zdystansowany zarówno wobec najdawniejszych, jak najnowszych pokładów tradycji, które chciano uczynić mitem założycielskim nowej Polski. Jako przykład przychodzi mi zwłaszcza do głowy film Konrada Szołajskiego „Człowiek z...”, niszczący mniej lub bardziej zasłużoną dumę zbiorową z powodu zwycięstwa nad komunizmem. Zabawne, że przelotnie ulegając jego diabelskiemu urokowi, broniłem kiedyś tego filmu przed... Adamem Michnikiem, pomawianym dziś nieraz o sprzyjanie nowym „szydercom”.

Po drugie, pod piórem młodych wówczas, w latach 90., pisarzy, pojawiła się próba czegoś, co określiłbym jako sprywatyzowanie doświadczenia historycznego. Mam na myśli oczywiście pierwsze tomiki Marcina Świetlickiego i jego kolegów, które odczytywałbym jako chęć osobistego skonsumowania otwierającej się wolności. Komunizm, właśnie z racji przepoczwarzenia się w 1968 r. (czyli w czasach przez nas niepamiętanych) w nacjonalkomunizm, zdawał się sprzyjać nie tyle atomizacji, ile właśnie narzuconej jedności polityczno-moralnej narodu. A i w środowiskach opozycyjnych narastała przez lata 80. niechęć do jednostkowych odrębności. Spełniały się do końca (naszym ówczesnym zdaniem) „Mury” Jacka Kaczmarskiego, ostatnia strofka, mówiąca, że maszerujący tłum ryczy: „kto sam, ten nasz największy wróg – a śpiewak właśnie był sam”. Toteż opowiadaliśmy się po stronie śpiewaka, a pisarze, jak to bywa, werbalizowali nasze niejasne intuicje.

Po trzecie wreszcie – wobec nieskuteczności wskrzeszenia wspólnoty Solidarności i coraz głębszego zróżnicowania ekonomicznego, społecznego czy wreszcie politycznego Polaków pojawiło się wołanie o nowy mit założycielski. Okazało się wszakże, iż żywe w społecznym odbiorze pozostały tylko mity regresywne: ofiary i męczeństwa (to teza Wernera z dopisanego po latach wstępu do książki). To po nie sięgają ludzie, nie bez słuszności przecież zaniepokojeni o żywotność kultury i tożsamość narodu, wyzwolonego przed 23 laty, lecz przez wojnę, komunizm, a potem bolesną i niepozbawioną błędów transformację ogołoconego z dziedzictwa.

Próbuje się im przeciwstawić narastające powoli wartości etyczne społeczeństwa demokratycznego, ale niszczy je mechanizm, który opisuje Werner: „świadomość absolutnie bezkompromisowa, kwestionująca w imieniu własnego doświadczenia wszelkie mity, wszelkie stałe punkty oparcia – choćby tylko nadziei...”. To, co było błędem polskich inteligentów sprzed pół wieku, ponawiane jest w środowiskach, które inteligencji, zwłaszcza lewicowej proweniencji, bynajmniej nie cenią.

W pragnieniu uzyskania mentalnego bezpieczeństwa i brakującej im jakoby wolności podważają one te słabe jeszcze zawiązki nowej demokratycznej wspólnoty, relatywizują autorytety i dorobek najwybitniejszych polskich twórców ostatniego półwiecza, a przy okazji – atomizują nas i przeciwstawiają jednych drugim.

Czy zatem diabeł, o którym pisze Werner, że znieprawiał wielu znakomitych twórców lat powojennych, nie działa bez przeszkód dalej, choć kogo innego już kusi?  


Andrzej Werner „Polskie, arcypolskie...”, Wydawnictwo „Więź”, Warszawa 2012 r.


JERZY SOSNOWSKI jest dziennikarzem Programu Trzeciego Polskiego Radia. Pisarz, autor m.in. powieści: „Tak to ten”, „Instalacja Idziego”, „Apokryf Agłai”, „Ach”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
JERZY SOSNOWSKI (ur. 1962) jest historykiem literatury, pisarzem, publicystą i dziennikarzem telewizyjnym i radiowym. Jest autorem kilkunastu książek, m.in. "Ach", "Apokryf Agłai", "Instalacja Idziego", "Wielościan", "Sen sów". Za esej "Co Bóg zrobił… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2012