Ile waży bezrobocie

I ty możesz stracić pracę – z taką świadomością żyje coraz więcej Polaków: od budowlańców, przez nauczycieli, po dziennikarzy. Jak to jest – zostać bezrobotnym? Czy można się podnieść po traumie? Są ludzie, którzy znaleźli sposób.

17.09.2012

Czyta się kilka minut

 / Fot. Tomasz Wiech
/ Fot. Tomasz Wiech

Polska gospodarka dostała zadyszki, to już pewne. Przestajemy być zieloną wyspą wzrostu ekonomicznego na mapie pogrążonej w regresie Europy. I nawet jeśli nie staniemy się Atlantydą, która w ciągu najbliższych kilkunastu miesięcy pogrąży się w odmętach chaosu społecznego na wzór grecki – co nieustannie wieszczy opozycja – zapłacimy za bessę cenę nie do oszacowania. Według prognoz tylko do końca roku pracę stracić ma ok. dwustu pięćdziesięciu tysięcy osób. Ucierpią nie tylko masowo zwalniani finansiści, nauczyciele, budowlańcy z firm, pogrzebanych przez kontrakty przy inwestycjach związanych z EURO czy dziennikarze (po prasowych gremialnie tracą posady telewizyjni), ale także ich rodziny. Lekko licząc: zimą 2013 r. ze skutkami bezrobocia pośrednio może się zetknąć ok. miliona kolejnych osób.

Jak opisać ten czarny scenariusz? Jak zmierzyć i wycenić indywidualne dramaty ćwierć miliona ludzi, którzy trafią na bruk?


Hanna Wieloch sugeruje, żeby zostawić statystyki. Warszawska terapeutka jest współzałożycielką Fundacji Miejsce Kobiet oraz Pacific Institute Europe, wspierającej dyskryminowane grupy społeczne. Z bezrobotnymi pracuje od ponad 20 lat, czyli od początku transformacji ustrojowej i urynkowienia gospodarki. Trzy lata temu wymyśliła projekt, zdobyła fundusze unijne i zorganizowała w warszawskich Włochach kursy aktywizacji kobiet, które po raz ostatni miały zatrudnienie jeszcze w PRL. Poprzeczkę zawiesiła wysoko: chodziło o to, żeby kursantki spróbowały zdobyć inne posady niż stanowiska kasjerek w supermarketach. Wyniki przeszły oczekiwania – ponad połowa pań ukończyła kurs i zdobyła pracę. Fajną pracę. Jedna kursantka, czterdziestokilkulatka, dostała się do firmy konsultingowej, pokonując podczas rekrutacji pół setki kandydatów. Inna trafiła do Kancelarii Premiera.

Hanna Wieloch udowodniła, że polskie bezrobocie nie musi mieć wieku i płci. Bo statystycznie to kobiety znacznie częściej tracą pracę i rzadziej znajdują zatrudnienie niż mężczyźni, choć – paradoksalnie – lepiej znoszą doświadczenie bezrobocia i wykazują się większą aktywnością w poszukiwaniu pracy. Wiąże się to z pokutującym u nas patriarchalnym schematem społecznym, w którym mężczyzna nie może się przyznać do porażki i okazywać słabości. A tym w mniemaniu statystycznego Kowalskiego jest rozmowa o utracie pracy.

Gdy pytam o typologię i modele doświadczania bezrobocia, Hanna Wieloch sugeruje, żebym zrobił research w najbliższym otoczeniu. Bezrobocie jest przecież nieodłącznym elementem pejzażu społecznego od dwóch dekad. W ciągu dwudziestu lat zostało wielokrotnie przebadane, wypracowaliśmy różne formy działań osłonowych i teoretycznie jesteśmy lepiej przygotowani na nadejście kryzysu niż na przełomie XX i XXI w., kiedy bez pracy pozostawała jedna piąta Polaków.

Ale statystyka na wiele się tu nie przyda: – Skuteczna jest tylko precyzyjna pomoc, uwzględniająca specyfikę każdego jednostkowego przypadku. Istotą bezrobocia jest doświadczenie indywidualne – mówi terapeutka.

Idę za radą i próbuję skreślić portret polskiego bezrobocia na niestatystycznych konkretach.


Pana Staśka zaczepiam pod Universamem przy Rondzie Wiatraczna. Gdyby usunąć kilka billboardów, okolica podupadłej peerelowskiej galerii handlowej mogłaby być scenerią filmu o pierwszych latach transformacji, rewersie przemian – o Polsce, której się nie powiodło. Niemodernizowany od 35 lat, obłożony blaszanymi panelami kompleks odstrasza bogatych najemców – banki, salony telefonii komórkowej, butiki i sieciówki zainstalowały się u konkurencji. Zamiast tego na przyległościach wyrósł bazar, gdzie oprócz Polaków handlują emigranci z byłego ZSRR i Wietnamczycy. Zeuropeizowały się za to miejscowe Romki. Kiedyś nagabywały klientów z ofertą wróżby, dziś sprzedają na chodniku mydło i powidło. Na dziedzińcu klientów wita nieczynna fontanna z rzeźbą nagiej kobiety, zwanej przez miejscowych „Panienką”. Ktoś miał fantazję i przyozdobił głowę „Panienki” flaszką po wódce.

Jest dopiero dziewiąta rano, ale zaczerwienione nosy kilku wylegujących się na ławkach koło wodotrysku obywateli świadczą o tym, że do śniadania nie pili kakao. Pan Stasiek – żylasty, siwy pięćdziesięciolatek – nie jadł jeszcze śniadania i za paczkę papierosów od „Ruskiego z bazaru” (6 zł) opowiada mi swoją historię.

Skończył zawodówkę, dostał etat pomocnika magazyniera w magazynie WPHW na Woli. Zrobił kurs i rozwoził wózkiem-widłakiem palety ze sprzętem AGD. Na początku lat 80. taki fach był skarbem. Nawet w czasach stanu wojennego, kiedy sklepy świeciły pustkami, w magazynie zawsze coś się trafiało. – Pilnowali nas, ale szef trzymał sztamę z konwojentami i kierownikami sklepów. Zawsze można było coś sprzedać na lewo. Brało się lodówkę i sprzedawało dwa-trzy razy drożej niż w sklepie. I jeszcze ludzie dziękowali, wódkę przynosili – mówi. Kiedy zaczęły się obrady Okrągłego Stołu, pan Stasiek awansował na magazyniera. Był przekonany, że złapał Pana Boga za nogi. Ożenił się, miał syna, jeździł maluchem wylosowanym dwa lata wcześniej w ramach tzw. systemu przedpłat, odkładał na kupno mieszkania. – Kumple mi zazdrościli, teściowie mnie uwielbiali, byłem królem życia – dodaje.

Idylla szybko prysła. Po urynkowieniu cen, niemalże z dnia na dzień magazyn wypełnił się lodówkami i pralkami, których nikt nie chciał kupować. Żona nie pracowała i okazało się, że goła pensja pana Staśka ledwo wystarcza na czynsz i jedzenie. Pod koniec 1991 r. w firmie zaczęła się restrukturyzacja. Magazyn zlikwidowano, a personalny wręczył panu Staśkowi wymówienie. – Podpisałem, bo co miałem robić? Wyciągnąłem kumpla na wódkę. I tak się zaczęło – wspomina.


Ewę Boćkowską odwiedzam w domu. Mieszka w skromnej, choć zadbanej przedwojennej kamienicy na warszawskim Gocławku. To jedna z tańszych dzielnic Warszawy. 25-metrowa kawalerka z aneksem kuchennym robi wrażenie przestronnej, ale tylko dlatego, że jest ascetycznie umeblowana. Jednosegmentowa meblościanka i dwudrzwiowa szafa na wysoki połysk, tapczan, stolik z krzesłem, kuchenne szafki z płyty wiórowej z pożółkłą okleiną, na podłodze pseudoperski, buraczkowy dywan.

– Wie pan, ile waży moje bezrobocie? – zagaja pani Ewa i zanim zdążę się zdziwić, kładzie na stole zdjęcia. – O, widzi pan, tak wyglądałam w 2000 r. W ciągu dwóch lat przytyłam 23 kilo. Wychodzi prawie kilo na miesiąc.

Pani Ewa na etacie pracowała tylko raz. Zaraz po maturze w liceum ekonomicznym zaczepiła się jako salowa w szpitalu na warszawskiej Pradze. Praca nie należała do stresujących, można było nieźle dorobić na dodatkowych dyżurach, dochodziły też nieoficjalne gratyfikacje od rodzin pacjentów. – Koniaki i koperty nosili lekarzom, nam dostawały się kawa i słodycze – wspomina.

Odeszła 12 lat temu. Szpital wpadł w długi, ratował się cięciami w zatrudnieniu, na pierwszy ogień musiał pójść personel niższego szczebla, a zwłaszcza pracownicy tacy jak ona, bez specjalistycznego wykształcenia. – Podobno tak mówił do mnie dyrektor. Podobno, bo ja nic nie słyszałam. Jak tylko pokazał mi papiery, to poczułam, jakby ktoś uderzył mnie w głowę, nic do mnie nie docierało. Wróciłam i od razu zaczęłam żreć – dodaje.


Robert Mirski przepracował 10 lat w jednym z największych portali informacyjnych. To była jego trzecia etatowa praca. Rocznik 1975, najpierw zarobkował jako przedstawiciel handlowy i marketingowiec Coca-Coli, potem firmy budowlanej, a na networkera aplikował z ciekawości i chęci odmiany – miał dość odmóżdżającej pracy w korporacji. – Przez pierwsze trzy lata nowy job mnie autentycznie wciągnął – opowiada. – Opracowywaliśmy od podstaw opiniotwórcze strony i serwisy tematyczne, wkładaliśmy do polskiego netu ambitne treści, jakich w nim nigdy wcześniej nie było.

Mirski uświadomił sobie, że trafił z deszczu pod rynnę po pierwszej reorganizacji w firmie, przeprowadzonej pod kuratelą osoby, która o internecie nie miała pojęcia. Okazało się, że jedyne, co interesuje jego szefów, to klikalność. Wtedy jednak nie odszedł – z dwóch powodów: urodził mu się syn i dostał awans. Miał na utrzymaniu trzy osoby (siebie, niepracującą żonę i dziecko) i bał się zmiany intratnego pod względem finansowym status quo. Straconych złudzeń nigdy jednak nie odzyskał.

– Wyemigrowałem wewnętrznie. Chodziłem do fabryki, robiłem to, czego żądali, ale nic ponadto. Tak naprawdę to już wtedy byłem bezrobotny – mówi. Formalnie dostał wymówienie na początku tego roku.


Małgorzata Pilewska, anglistka, doświadczyła bezrobocia tylko raz, za granicą. W 2007 r. wyjechała do Irlandii, jak sobie wówczas obiecywała – na rok. Wcześniej pracowała prawie 8 lat na menadżerskim stanowisku w szwajcarskiej korporacji. Była zmęczona i wypalona zawodowo, czuła, że wolta dobrze jej zrobi. Wybór kraju był naturalny – jest filologiem angielskim, cieszyła się na przygodę intelektualną w ojczyźnie ukochanego Joyce’a. W dodatku na zachodzie wyspy mieszkała już jej siostra z rodziną.

Propozycję pracy dostała jeszcze w Warszawie – miała kierować niszową, specjalistyczną agencją rekrutacyjną w Dublinie. Ta branża wtedy kwitła, na zieloną wyspę ściągano specjalistów z całej Europy. Wszystko zmieniło się w 2008 r. – w wyniku recesji liczba agencji rekrutacyjnych zmniejszyła się kilkakrotnie. Pracowała jeszcze do stycznia 2010 r., kiedy to szef wręczył je wypowiedzenie. – Rozstaliśmy się w przyjaźni – mówi. – Lubiliśmy się i szanowaliśmy, wiele godzin przegadaliśmy przy szklaneczce guinnessa, oboje wiedzieliśmy, że nie ma innego wyjścia. Pierwszy raz w życiu byłam bez pracy, ale nie był to dla mnie szok. Pomyślałam, że jest czas łowienia ryb i czas suszenia sieci, że zrobię sobie przerwę – wspomina.


Anna Stróżewska nie pracuje od trzech miesięcy. Ładna, tleniona blondynka jest menadżerką wysokiego szczebla z kilkunastoletnim stażem w międzynarodowych korporacjach kosmetycznych i telekomunikacyjnych oraz w bankowości. Na bezrobocie trafiła po raz pierwszy w życiu. Nie przez kryzys i bessę w branży, lecz przez ludzką zawiść i urażoną męską dumę. Nóż w plecy wbił jej bezpośredni szef, prokurent, który poczuł się zagrożony sukcesami kierowanego przez Annę zespołu. Najpierw próbował dyskredytować wszystkie jej projekty, a kiedy się to nie udało, próbował ją uwieść.

– Zaznaczam, że ten młodszy ode mnie o kilka lat facet jest żonaty i ma dwójkę dzieci. Pilnowałam się, żeby nie wypalić mu w twarz, że się nim brzydzę – wspomina Stróżewska. Kiedy i to nie wyszło, prokurent zarzucił jej, że sprzeniewierzyła się etosowi spółki skarbu państwa. Chodziło o to, że Anna pozwoliła swojemu zespołowi skorzystać z ulg, które zaoferował im jeden z kontrahentów. – Przyznaję, postąpiłam nieroztropnie. Sądzę jednak, że poniosłam nieadekwatną karę, zawyżoną przez fobie mojego szefa. Świadczy o tym choćby fakt, że do tej pory nie przyjął nikogo na moje miejsce – dodaje.


Pan Stasiek poszedł na kuroniówkę. Mówi, że różnica między kuroniówką a płacą, którą oferowali mu wtedy w pośredniaku, była minimalna. Lepiej i taniej było siedzieć w domu. – No, ale ile można było siedzieć i wysłuchiwać od żony? Bo moja pani zaczęła mieć pretensje, że jestem gołodupiec, nieudacznik, frajer. To się szło do kumpli, też bezrobotnych, no i jak się ze trzech zeszło, to brała ochota coś wypić, a daleko nie trzeba było szukać, bo koło domu otworzyli nam nocny – dodaje.

Pan Stasiek coraz częściej zachodził do nocnego. Jedna z eskapad skończyła się awanturą, bijatyką i wizytą policji. Żona wniosła o rozwód i wyprowadziła się z synem do teściów. Potem poznała jakiegoś taksówkarza, wyjechała z nim do Zamościa. Do dziś nie utrzymują ze sobą kontaktu. Pan Stasiek przepił meble, ciuchy, nie płacił rachunków, wyłączyli mu prąd. Mieszkanie stracił, jak po pijaku zasnął z zapaloną świeczką i zaprószył ogień. Przez kilka następnych lat włóczył się z bezdomnymi, latem sypiał na dworze, zimą w studzience koło Trasy Siekierkowskiej, dopóki służby miejskie nie zaspawały włazu. Z tego okresu została mu blizna pod łopatką – ślad po nożu, którym potraktował go agresywny młokos na przystanku. Nie wykrwawił się tylko dlatego, że zauważył go kierowca śmieciarki. Żył ze zbierania złomu i jedzenia wygrzebanego na śmietnikach.

Kilka lat temu udało mu się zaczepić na działkach. Najpierw jakaś staruszka dała mu 50 zł za skopanie ogródka, potem poleciła go sąsiadom. Pan Stasiek zaczął na działkach nie tylko pracować, ale i nocować. Jedna z działkowiczek wyjechała za granicę i w zamian za ochronę i pielęgnację zieleni pozwoliła mu zamieszkać w altance, także zimą. Musiał tylko zaopatrzyć się w piecyk. Pan Stasiek twierdzi, że administracja patrzy na to przez palce. Nie chce nic zmieniać: mówi, że przywykł do takiego życia. Pytam, czy nadal tak alkoholizuje? – Wątroba już nie pozwala – kończy i prosi, żebym mu dał na drugą paczkę „ruskich”.


– Żarłam jak opętana i spałam – ciągnie pani Ewa. – Inni w stresie mają jadłowstręt i trudności ze snem, a ja odwrotnie – kłopoty przejadam i przesypiam.

Jest samotna, jej rodzice już nie żyją, a w Warszawie nie ma krewnych. Po zarejestrowaniu w urzędzie pracy z domu wychodziła tylko po zakupy do najbliższego spożywczaka i po wodę oligoceńską. Nie otwierała znajomym, nie odbierała telefonu. Całymi dniami leżała, patrzyła w telewizor i jadła słodycze. – Zjeść trzy czekolady, kilo ciastek albo blaszkę sernika naraz, to nie był dla mnie problem – wylicza.

Najgorsze było uczucie, że jest niepotrzebna, nie założyła rodziny, ma marne wykształcenie, nikt nie odczuje jej zniknięcia. W przełamaniu fobii pomogła jej sąsiadka z niższego piętra, pielęgniarka. Pod pretekstem przeciekającej rury wtargnęła do jej mieszkania. – Popłakałyśmy wtedy sobie. Bo sąsiadka też miała poważne problemy ze zdrowiem i z mężem. Mimochodem chyba wtedy do mnie dotarło, że zabrnęłam w ślepy zaułek. Na szczęście nie przejadłam wszystkich oszczędności. Wystarczyło na wizyty u psychologa i terapeuty.

Potem zapisała się na szkolenie komputerowe i kurs agenta nieruchomości. Na kursie zaprzyjaźniła się z dziewczyną, której rodzice prowadzą biuro zarządzania nieruchomościami. Pracuje u nich na umowę-zlecenie. Zarabia tyle, że da się przeżyć i trochę odłożyć. – Na słodycze z dyskontu – śmieje się.


Małgorzata Pilewska nie myślała o swojej sytuacji „bezrobocie”, tylko „career break”. To popularne zjawisko w krajach anglosaskich, gdzie większość menadżerów po kilku latach intensywnej pracy robi sobie co najmniej roczną przerwę zawodową, którą zużytkowuje na podróże albo wychowanie dzieci. Często jest to głęboka podróż w głąb samego siebie, skutkująca całkowitą zmianą stylu życia. – Nie panikowałam, choć na pewno trudno być osobą bezrobotną na emigracji, poza własnym środowiskiem zawodowym i towarzyskim. Wiedziałam, że mogę liczyć tylko na siebie.

Najpierw odpoczęła z rodziną na wsi nad oceanem. Po powrocie do Dublina starała się nie stracić codziennej dyscypliny. Miała plan na każdy dzień. Wstawała wcześnie, po porannej kawie wsiadała na rower i jechała na targ po zakupy, gotowała obiad, sprzątała mieszkanie. Odkryła, że prace domowe sprawiają jej przyjemność, odprężają. – To było dla mnie zaskoczeniem, bo zawsze żyłam w biegu, nie miałam czasu. Odpuściłam sobie codzienny makijaż, fryzurę, szpilki. W czapce i starym swetrze jechałam na pobliską plażę i czytałam albo rozmyślałam, obserwując, jak odpływ Morza Irlandzkiego odsłania kolejne połacie kamienistej plaży. Po raz pierwszy pozwalałam, aby rzeczy się działy, zamiast gonić nie wiadomo za czym. To była moja prywatna „czarodziejska góra”, rodzaj sanatorium dla osoby zmęczonej samą sobą – mówi.

Po kilku tygodniach zaczęła na nowo myśleć o przyszłości zawodowej. Dostała się na finansowane przez rząd irlandzki podyplomowe studia z career coaching na Dublin Institute of Technology. Zrobiła też kurs z mediów społecznościowych w Public Relations Institute of Ireland. Zajmowała się dorywczo tłumaczeniami, a przede wszystkim dojrzała do decyzji, żeby po prawie pięciu latach wrócić do Polski. Dziś pracuje w międzynarodowej firmie doradczej w Warszawie, jest dyplomowanym coachem kariery i czasami pomaga bezrobotnym.

– Doświadczenie bezrobocia wspominam dobrze, jako konstruktywny czas w moim życiu. Zdaję sobie sprawę, że moja sytuacja była komfortowa – miałam oszczędności, przysługiwał mi zasiłek, mój partner miał dobrze płatną pracę. Dyscyplina finansowa bardziej wynikała z moich wewnętrznych przekonań niż rzeczywistej potrzeby. Chciałam przez bezrobocie przejść świadomie i twórczo. Spokojnie przyjęłam do wiadomości, że jest to część ludzkiego doświadczenia, i starałam się skoncentrować na jego pozytywnych stronach. Powtarzałam sobie starą prawdę: „jeśli upadniesz, rozejrzyj się wokół, czy nie ma obok ciebie czegoś, co możesz zabrać, kiedy będziesz się podnosić” – podsumowuje.


Robert Mirski rozstał się z firmą po przyjacielsku. W pewnym sensie jest wdzięczny szefowi, że zerwał ten toksyczny związek. – Nie chciałem już tam pracować, ale tchórzyłem, nie potrafiłem sam się zwolnić – mówi. Ostatnie pół roku potraktował jak zasłużony urlop dla wypalonego. Większość czasu spędził na Roztoczu, gdzie kilka lat temu kupił i wyremontował stuletnią chałupę. Do zawodu nie zamierza wracać, choć branża internetowa to jedyny segment rynku, w którym nie ma zwolnień. – Wolę remontować stare meble, dawać drugie życie przedmiotom niż kolportować info o oczkach w rajstopach Dody – kończy.


Anna Stróżewska po otrzymaniu wymówienia poroniła. Lekarze twierdzą, że jej organizm tak zareagował na stres. – Gdyby ktokolwiek mnie o to obwiniał, nie wytrzymałabym – mówi. Próbuje zapomnieć o tym, celebrując czynności, na które kiedyś nie starczało jej czasu. Chodzi na długie spacery z ukochanym siostrzeńcem, dba o formę, uprawia sport, dużo czyta. Na razie bezskutecznie poszukuje pracy – najchętniej w marketingu i w korporacji. Czego nauczyło ją doświadczenie bezrobocia? – Że najważniejsi są przyjaciele i rodzina. Trzymam się tylko dzięki kordonowi sanitarnemu, którym mnie obudowali.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2012