Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nie otrzymują za swą pracę nawet złamanego germańskiego szeląga. Mimo to (a może właśnie dlatego) są znacznie bardziej zafascynowani procesem powstawania spektaklu niż większość wysokiej klasy specjalistów, których zaangażowanie kończy się sekundę po upływie regulaminowego czasu. W niemieckim teatrze repertuarowym profesjonalizm wpisuje się w nienaruszalną siatkę roboczogodzin, owa siatka zaciska się bezlitośnie zwłaszcza w najgorętszym okresie przedpremierowym. Hospitanci, jako plankton, prześlizgują się na wolność, zupełnie nieprzepisowo wyskakując z pomysłami po godzinach.
Peter Sich był naszym dj-em. Pracował za dwóch akustyków, zawsze gotowy do akcji. Nieludzko spokojny (jak przystało na buddystę), imponował wszystkim przebogatą kolekcją tybetańskich t-shirtów. Jeszcze nie zdecydował, co chce robić w życiu.
Zadaniem jego kolegi było opracowanie egzemplarza, czemu oddawał się z pasją, pieczołowicie zaznaczając każdy ruch i gest aktorów w poszczególnych scenach - a było tego dużo, zważywszy na to, że w spektaklu bierze udział trzydzieści osób. Jak to zwykle w Niemczech bywa, imię Sascha nie oznacza słowiańskich korzeni. (Znam pewnego postenerdowskiego Janka Müllera, którego imię jest owocem dość specyficznej fascynacji rodziców serialem "Czterej pancerni i pies"). Natomiast rodzina byłej narzeczonej Saschy Rehberga pochodzi z Polski. W związku z tym Sascha potrafi powiedzieć "skrzypce" (bo to trudne). No i jeszcze "kocham cię". Chciałby zostać aktorem. Albo reżyserem. Jeszcze nie zdecydował. Na razie się przypatruje. Hospituje.