Hongkong ciągle jest inny

Zniknęły ślady barykad: po 75 dniach protestów władze Hongkongu i Pekinu ogłosiły „powrót do normalności”. Ale problemy, które pchnęły ludzi na ulice, pozostały. Czy lepsze warunki życia tłamszą pragnienie demokracji?

03.01.2015

Czyta się kilka minut

Prodemokratyczne demonstracje pod żółtymi parasolkami, Hongkong, grudzień 2014 r. / Fot. Alex Ogle / AFP / EAST NEWS
Prodemokratyczne demonstracje pod żółtymi parasolkami, Hongkong, grudzień 2014 r. / Fot. Alex Ogle / AFP / EAST NEWS

Raz tylko podczas trwania tych protestów, od września do grudnia 2014 r., uwaga miejscowych mediów skupiła się na czymś innym.

Oto 2 listopada pracujący w Hongkongu 29-letni angielski bankowiec Rurik Jutting poinformował policję, że zamordował dwie młode Indonezyjki. Ciało jednej znaleziono pokaleczone, drugiej – poćwiartowane. Zabójca upchnął je w walizce. Nazwany przez lokalne media British psycho (brytyjskim psycholem), Jutting nie stronił od alkoholu i narkotyków; z obiema kobietami utrzymywał kontakty seksualne.

Miasto o dwóch twarzach

Dramat ten wstrząsnął metropolią, ale nawet on znalazł swoje miejsce w narracji protestu.

Zderzyły się tu bowiem dwie twarze Hongkongu. Pierwsza, która tak dobrze wypada na pocztówkach i w kolorowych magazynach: rozświetlone biurowce, luksus i hedonizm. Oraz druga, bardziej skrywana, choć nieodzowna dla egzystencji miasta: twarz tych setek tysięcy ludzi, którzy pracują wykorzystywani za marne pieniądze.

Trudno powiedzieć, czy akurat te dwie dziewczyny z indonezyjskiej wioski, które przybyły do Hongkongu w poszukiwaniu lepszego życia i pracowały jako pomoce domowe za 500 dolarów miesięcznie, dorabiając w seksklubach, miały jakąś polityczną świadomość. Jest natomiast całkiem prawdopodobne, że Jutting – absolwent Cambridge, od czterech lat w bankowości, z dochodem ponad pół miliona dolarów rocznie – był przeciwny demokratycznym protestom. Jeszcze przed ich rozpoczęciem, ale gdy było już wiadomo, co się szykuje, cztery wielkie zachodnie firmy konsultingowe – w tym Ernst & Young i Deloitte – wykupiły ogłoszenia w miejscowych gazetach, przestrzegając, że protesty mogą „zmniejszyć atrakcyjność Hongkongu jako miejsca dla celu inwestycji i prowadzenia biznesu”.

Ostatni wpis Juttinga na jego profilu na Facebooku pochodzi z 31 października 2014 r. 29-letni bankowiec napisał: „Pieniądze DAJĄ szczęście. Rosnące bogactwo Azjatów czyni ich szczęśliwszymi, choć bardziej kobiety niż mężczyzn”.

Money, money, money!

Hongkong bowiem od chwili, gdy przestał być wioską rybacką, stał się uosobieniem prostej idei: miało to być miejsce do robienia pieniędzy, gdzie podatki i redystrybucja dochodu są niskie, a płace (większości) i związki zawodowe trzyma się pod kontrolą. Demokracja zaś jest zbędna, gdyż prowadzi do populizmu i jałowych konfrontacji – zjawisk nieprzydatnych w biznesie.

Kiedyś zgodni w tym byli Brytyjczycy, dziś Pekin. A także – i wtedy, i dziś – lokalna elita finansowa. Oraz międzynarodowe korporacje, mające tu swe siedziby. Gdy więc teraz Londyn, który w 1997 r. oddał dawną kolonię Chinom (z zastrzeżeniem, że zachowa ona autonomię), wyraża zrozumienie dla demokratycznych aspiracji młodych mieszkańców 7-milionowego miasta, to tuba propagandowa Pekinu, gazeta „People’s Daily” odpowiada ironicznie: „W ciągu 150 lat kraj, który puszy się jako wzór demokracji, nie dał naszym braciom z Hongkongu nawet jednego jej dnia”.

Opinia ta jest w zasadzie słuszna. Wypływają teraz wprawdzie dokumenty z lat 50. i 60. XX wieku, kiedy to Londyn nosił się z myślą o demokratyzacji, a nawet o usamodzielnieniu Hongkongu (napotykając tu zasadniczy sprzeciw Pekinu). Ale faktem jest, że przez większość swojego tam panowania Brytyjczykom odpowiadał kolonialny autorytaryzm idący pod rękę z leseferyzmem.

Brak demokracji tłumaczono w Londynie rzekomą „apolitycznością” Chińczyków albo ich niedojrzałością do samodzielnego rządzenia. Takie opinie słychać było w Londynie jeszcze w latach 90. w rządzie Margaret Thatcher. Na gubernatorów kolonii mianowano zwykle dyplomatów lub urzędników Korony, często tzw. znawców Orientu, a zwłaszcza „chińskiej mentalności”, chętnie podtrzymujących stereotypy o miejscowej ludności.

Spóźnione wyrzuty sumienia

Tym, który chciał uczynić Hongkong choć w części demokratycznym, stał się jego ostatni brytyjski gubernator Chris Patten. Inaczej niż większość poprzedników, był on politykiem, nie stronił więc od mediów, zaglądał do biednych dzielnic i miał ambiwalentny stosunek do kolonialnego zbytku, w którym przyszło mu urzędować.

Patten powtarzał – trochę z wyrzutów sumienia, że Wielka Brytania tak mało zrobiła dla swej kolonii, a trochę z pamięci o masakrze studentów na pekińskim Tian’anmen w 1989 r. – że demokracja ma uniwersalny charakter i Hongkong na nią zasługuje. Udało mu się wprowadzić częściowo wolne wybory do lokalnego parlamentu (Legislative Council), wzmocnił też prawo pracownicze. Spotkało się to z niechęcią Pekinu, części elit Londynu i lokalnych oligarchów.

Ci ostatni najłatwiej odnaleźli się zresztą po 1997 r. Zaczęli po prostu służyć nowemu panu. Ludzie, często po studiach na Zachodzie i zabezpieczeni drugim paszportem, którzy do niedawna sponsorowali brytyjskich polityków, teraz z całymi rodzinami wchodzili do propekińskich komitetów i organizacji, wymazując pospiesznie tytuł sir sprzed imienia.

To poprzez nich Pekin kieruje dziś Hongkongiem. System wyborczy skonstruowano tak, by władza nie wpadła w ręce „niepożądanych elementów”. A poza tym jest business as usual: Pekin pozwala oligarchom pomnażać majątek. Wolne wybory zaś, jak zauważył w czasie protestów C.Y. Leung, szef Rady Wykonawczej Hongkongu (tj. władz autonomii), „to gra liczb, numeryczna reprezentacja. W efekcie musielibyśmy uwzględniać opinie połowy ludności o dochodach poniżej 1800 dolarów miesięcznie”. Biedni zatem zniszczyliby tutejszy kapitalizm, wprowadzając tzw. welfarism. Czyli, mówiąc najprościej, podnosząc podatki.

Kapitalizm bez demokracji

Kłopot w tym, że obrona wolnego rynku w wykonaniu magnatów z Hongkongu nie brzmi wiarygodnie. Ilustrują to dwa rankingi, w których miasto jest światowym liderem: w „wolności gospodarczej” i tzw. crony capitalism. To drugie dotyczy sytuacji, w której regulacje państwowe ograniczają konkurencję, faworyzując wybrane dziedziny biznesu. Firmy ciągną tam rentę, która w czystym kapitalizmie nie istnieje. Chodzi tu zwykle o przemysł wydobywczy, zbrojeniowy, banki i transport, a w przypadku Hongkongu głównie o nieruchomości.

Nie jest więc przypadkiem, że tam, gdzie poziom crony capitalism jest niski (np. w USA czy Niemczech), największe fortuny występują w branży IT, sprzedaży detalicznej lub luksusowych marek. A w Hongkongu – w nieruchomościach i zakładach użyteczności publicznej. Na zamożność pracują tu w istocie tysiące małych i średnich firm oraz zagraniczne koncerny. Ale władza polityczna jest w ręku magnatów, mających poparcie Pekinu. O ile zatem niechęć obcych banków do demokratycznych protestów wynika z obawy przed popsuciem klimatu dla biznesu, o tyle oligarchii grozi też utrata jej uprzywilejowanej pozycji w systemie władzy.

Jeśli dla uproszczenia przyjąć, że w Hongkongu, tak jak w Chinach, kapitalizm idzie w parze z brakiem demokracji, to podstawowym walorem tego modelu miała być ekonomiczna skuteczność: brak swobód politycznych ludzie mieli sobie kompensować poprawą warunków życia. W Chinach ciągle się to sprawdza. A jak jest w Hongkongu?

Ranking PKB na głowę mieszkańca wygląda bez zarzutu: Hongkong to światowa czołówka. Ale dalej jest gorzej. Poziom rozwarstwienia społecznego zbliżony jest tu do Ameryki Łacińskiej. W ciągu dekady dochody najbogatszych potroiły się, warstwa średnia tkwi w finansowej stagnacji, a biedni stają się coraz biedniejsi. Co piąty z 7 mln mieszkańców żyje poniżej granicy ubóstwa. Absolwent uniwersytetu, jeśli dostanie pracę na etat, może liczyć na 1500 dolarów miesięcznie, podczas gdy metr kwadratowy mieszkania, nawet daleko od centrum, kosztuje powyżej 10 tys. dolarów. Do tego dochodzi poczucie ograniczonych szans zawodowego awansu oraz problemy z systemem emerytalnym i służbą zdrowia. Wszystko to składa się na codzienny, niełatwy pejzaż życia większości mieszkańców.

O ile rozwarstwianie się dochodów można uznać za trend globalny, o tyle astronomiczne ceny nieruchomości wynikają nie tylko z małej powierzchni Hongkongu (w Singapurze problem jest mniej dramatyczny). To władza, a więc lokalna oligarchia z fortunami w nieruchomościach, kontroluje podaż gruntów, licząc na bogatych klientów z Chin. Jej nie zależy na niższych cenach ziemi i mieszkań.

Tak czy inaczej, pomijając najbogatszych, obecny system władzy Hongkongu nie przynosi korzyści jego mieszkańcom – i choćby dlatego mają oni powód, by protestować.

Strach przed „wypłukiwaniem”

Ale Hongkong nie jest kolejną chińską metropolią – powodów do protestów jest tu więcej.

Brytyjczycy nie wprowadzili tu demokracji, ale zostawili po sobie rządy prawa i liberalne wartości, takie jak swoboda wypowiedzi i zgromadzeń, których nie ma w komunistycznych Chinach. Formuła „jeden kraj, dwa systemy” ma przez pół wieku gwarantować mieszkańcom Hongkongu tę odmienność. Ale co dalej? Pekin nie podaje konkretów, natomiast opozycja demokratyczna z Hongkongu twierdzi, że okres po 1997 r., a zwłaszcza ostatnie lata, to planowe „wypłukiwanie” stąd wolnościowego etosu. Media, bojąc się utraty reklam z firm związanych z Pekinem, coraz częściej stosują autocenzurę. Od sędziów, według nowego projektu centralnych władz, żąda się lojalności wobec partii komunistycznej. Członkowie szanowanej Komisji Przeciw Korupcji i funkcjonariusze policji są regularnie zapraszani na tzw. „wyjazdy serca i rozumu” do Chin, mające oswajać ich z tamtejszą rzeczywistością.

Do Hongkongu ciągnie też coraz więcej przybyszów z chińskiego interioru: biznesmeni, studenci, kobiety (tu chcą rodzić dzieci, dla zasiłku). Krewni komunistycznych notabli mają liczne udziały w miejscowych firmach. Hongkong wciąż znosi Pekinowi złote jajka: 60 proc. inwestycji zagranicznych w Chinach jest lokowanych w tym mieście lub przez nie przechodzi.

Dlatego, pomijając zupełnie wyjątkową sytuację, władze Chin nie zechcą przelewać tu krwi – straty finansowe i wizerunkowe byłyby zbyt wysokie. W dłuższej perspektywie jednak, gdyby – jak się planuje – inne miasta zaczęły przejmować finansową rolę Hongkongu, jego znaczenie dla Pekinu byłoby mniejsze. Podobnie jak tolerowanie tutejszych swobód.

To właśnie poczucie niepewności i lęk, że Hongkong roztapia się powoli w chińskim interiorze, stanowi kolejny (choć nie do końca nazwany) motyw ostatnich protestów. Postawa taka cechuje zwłaszcza młodą generację. Starsi, którzy przybywali tu kiedyś, by schronić się przed komunizmem, mogli cieszyć się stabilnym życiem, w którym panują przejrzyste reguły i względny dobrobyt. Nie utożsamiali się z Londynem, ale nie uznawali też Hongkongu za ojczyznę. Im łatwiej było uznać nieuchronność sytuacji po 1997 r., mimo pamięci o Tian’anmen.

Za to młodzi, zanurzeni w liberalnych wartościach i w życiu globalnej metropolii – z własną popkulturą i językiem kantońskim – w naturalny sposób czują się bardziej Hongkończykami niż Chińczykami czy obywatelami ChRL. Władze w Pekinie wiedzą o tym, starając się – na razie bezskutecznie – wprowadzić „patriotyczną edukację”.

Kunszt niedomówień

Na czym miałaby polegać taka „edukacja”? Najprościej: chodzi o to, aby mieszkańcy Hongkongu pokochali Chiny. Niby nic w tym złego. Pytanie tylko, o jaką miłość chodzi: do chińskich obyczajów, historii, języka, kuchni? Gdyby tak było, to chińskimi patriotami byliby też mieszkańcy „zbuntowanego” Tajwanu. Ale według Pekinu patriotyzm oznacza coś innego: ojczyznę kocha tylko ten, kto podporządkuje się władzom Chin. Kiedyś był to cesarz, dziś partia komunistyczna. Dopóki się to nie zmieni, trudno oczekiwać innej polityki Pekinu wobec Hongkongu, Tajwanu czy własnych dysydentów.

Redefinicji wymagałby sam chiński patriotyzm – tak, aby nabrał bardziej liberalnego, obywatelskiego sensu. Taki nurt, choć słaby, w chińskiej historiozofii istnieje. Demonstracje Ruchu 4 Maja z 1919 r. były właśnie nacjonalistyczne, ale też wolnościowe; demokracja i nauka miały wzmocnić Chiny. Dziś młodzi ludzie z Hongkongu, którzy chcą wybierać swe władze w demokratycznych wyborach, mogą czerpać z tych inspiracji.

Przypomnijmy: we wrześniu 2014 r. iskrą do wybuchu była decyzja Pekinu, że nowy szef administracji Hongkongu w 2017 r. wybrany będzie, owszem, w powszechnych wyborach, ale spośród 2-3 kandydatów wyznaczonych przez tzw. Komitet Elekcyjny (w większości posłuszny Pekinowi). Demonstranci twierdzili, że zostali oszukani, bo wybory miały być wolne. Władze zaprzeczały, że takie obietnice padły, a żądania protestujących uważały za nielegalne.

Kto ma rację? Cały kunszt, a może perfidia władz polegała na tym, że obietnice o wolnych wyborach były składane często, ale tylko słownie. Nie ma oficjalnego dokumentu z gwarancją takich wyborów w wyznaczonym terminie. Kanoniczny art. 45 Basic Law (na który władze zawsze mogą się powołać) brzmi w swej zawiłości tak: „Szef administracji Hongkongu jest wybierany w wyborach albo przez konsultacje na szczeblu lokalnym, uzyskując zatwierdzenie rządu Chin. Szczegółowy sposób wyboru (...) jest ustalany na podstawie bieżącej sytuacji w Hongkongu i w zgodzie z zasadą stopniowego i zgodnego z porządkiem rozwoju sytuacji. Celem ostatecznym jest wybór Szefa Administracji w wolnych wyborach, po uprzedniej nominacji przez szeroko reprezentowany komitet nominacyjny, w zgodzie z procedurami demokracji”.

Koniec czy początek?

Dziś, gdy władze lokalne i ich pekińscy mocodawcy głoszą „powrót do normalności” i grożą, że zidentyfikują „podżegaczy”, można zapytać: czy młodzi ludzie mieli szanse? Realizm kazał od początku sądzić, że nie mają; że ich demokratyczne postulaty nie mogą być spełnione. Brakowało im nawet poparcia solidnej większości współmieszkańców. Część z nich z zasady nie miesza się w politykę, inni boją się Pekinu. Jeszcze inni, jak właściciele sklepów i taksówkarze, byli coraz bardziej zirytowani blokadą centrum miasta i utratą dochodów. Z czasem demonstrantów opanowało zmęczenie, brakowało przywództwa i strategii.

90 proc. tych, którzy protestowali, jest w wieku 14–25 lat. Oni w Hongkongu zostaną, a z nimi wszystkie powody protestu. Jeden z patronów ruchu, profesor Benny Tai z Uniwersytetu Hongkongu twierdzi, że okres nieposłuszeństwa obywatelskiego dopiero się zaczął.

Odpowiedź władz będzie zapewne wielotorowa. Z jednej strony: mogą próbować podzielić protestujących, zwłaszcza liderów. Ci nieprzejednani zostaną odseparowani, pozostali dostaną może nawet ofertę jakiejś kooptacji do systemu władzy. Zapewne niejeden student – pod naciskiem rodziców lub bojąc się stygmatyzacji na rynku pracy – porzuci drogę konfrontacji z władzą. Z drugiej zaś strony, w dłuższym okresie można oczekiwać odgórnych reform, mających poprawić materialne warunki młodych ludzi. W mediach już słychać głosy, że budowa tanich komunalnych mieszkań ostudzi zapał większości do protestów.

Dramat (także) rodzinny

Ale nie musi tak się stać. Hongkong bowiem, mimo braku demokracji, nierówności społecznych i cynicznych oligarchów, jest też oryginalnym, choć niedokończonym politycznym projektem. Jest po prostu jeszcze ciągle inny od reszty Chin. Pojedyncze zdania czy gesty z obu stron niedawnych barykad pozwalają uchwycić tę specyfikę. Wściekłe okrzyki: „Nie jesteście już naszą policją!” – po poturbowaniu demonstranta przez policjantów, których od razu zresztą zawieszono. Protestujący na kolanach: medytujący nad każdym pojemnikiem gazu pieprzowego użytego przez policję. Znienawidzony Leung z karykaturą Hitlera w tle, klarujący młodym niczym srogi, ale chyba dobrotliwy wuj, że zapis w policyjnej kartotece uniemożliwi im studia za granicą. Sekretarz finansów John Tsang, pouczający na blogu o wyższości moralnej Mandeli i Gandhiego nad liderami obecnych protestów. Wreszcie: grupka młodych ludzi próbująca bezskutecznie dostać się na samolot do Pekinu, by tamtejszym przywódcom wyłożyć swoje racje (zostali zatrzymani na lotnisku)...

Przy całej powadze, a nawet tragizmie sytuacji, czasem obie strony sprawiały wrażenie, jakby uczestniczyły w jakimś rodzinnym spektaklu (czy raczej: dramacie), gdzie relacje są może toksyczne, ale w którym istnieją ciągle jednak jakieś reguły, pozwalają na dialog między stronami.

Ale Pekin nie podziela tych reguł. Byłoby bardzo smutne, gdyby na ich miejsce zechciał on w Hongkongu wprowadzić swoje własne zasady.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Specjalizuje się w tematyce Azji Południowo-Wschodniej, mieszka po części w Japonii, a po części w Polsce. Stale współpracuje z „Tygodnikiem”. W 2014 r. wydał książkę „Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima”. Kolejna jego książka „Hongkong. Powiedz,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 02/2015