Rewolucja w Pachnącym Porcie

„Burzliwe czasy wydają bohaterów”: to chińskie powiedzenie świetnie pasuje do twarzy protestów w Hongkongu. Jest nią Joshua Wong: drobny okularnik, który niedawno obchodził 18. urodziny.

06.10.2014

Czyta się kilka minut

Prodemokratyczne demonstracje w Hongkongu, 3 października 2014 r.  / Fot. Philippe Lopez / AFP / EAST NEWS
Prodemokratyczne demonstracje w Hongkongu, 3 października 2014 r. / Fot. Philippe Lopez / AFP / EAST NEWS

Swoją pierwszą akcję protestacyjną Wong ma dawno za sobą: zapoczątkował ją dwa lata temu, razem z kolegami ze szkoły średniej. Wtedy udało mu się zmobilizować 120 tysięcy rodziców i uczniów, i postawić tamę planowanemu wprowadzeniu do szkół zajęć z propekińskiego „wychowania patriotycznego”. Teraz, wraz z dziesiątkami tysięcy innych młodych ludzi, Wong włączył się w kolejne protesty i stał się jednym z ich głównych rzeczników.

Choć dopiero dziś stały się one tak masowe, organizowane były już od wielu miesięcy – przez ruch społeczny, który przybrał nazwę „Okupuj Central z Miłością i w Pokoju” (Central to finansowa dzielnica Hongkongu). Już od stycznia 2013 r. domaga się on powszechnych i wolnych wyborów na szefa administracji Hongkongu. Ruch zaplanował sobie cztery etapy: dialog, debata, referendum i wreszcie obywatelskie nieposłuszeństwo. W czerwcu zorganizowano trzeci etap: referendum. Choć oczywiście nie zostało uznane przez władze i nie miało mocy prawnej, wzięło w nim udział ponad 800 tys. mieszkańców.

Ostatni etap właśnie się rozgrywa, na oczach świata.

Strach o przyszłość

Iskrą masowych protestów stała się decyzja, którą pod koniec sierpnia podjęły władze Chin w kwestii wyborów szefa lokalnej administracji, tj. najwyższego urzędnika państwowego w mieście.

Ale choć wolne i powszechne wybory są dziś głównym hasłem, frustracja wśród mieszkańców narasta od dawna i ma wiele przyczyn. Najważniejszą jest strach o przyszłość Pachnącego Portu (jak brzmi chińska nazwa Hongkongu): czy uda mu się zachować autonomię i swobody obywatelskie, czy też powoli będzie upodabniał się do Chin kontynentalnych.

Gdy w 1997 r. Hongkong, dawna kolonia brytyjska, wracał pod władzę Chin, dostał gwarancję 50 lat autonomii i zachowania swobód i praw, wedle zasady „jeden kraj, dwa systemy”. Chyba po cichu założono, że w ciągu tych pięciu dekad Chińska Republika Ludowa stanie się demokratyczna, więc problem rozwiąże się sam. Ale okazuje się, że to nie Hongkong pozytywnie zmienia Chiny, lecz Chiny dostosowują go do swoich standardów – i stopniowo, krok za krokiem, „przycinają” na swe podobieństwo. Przykładowo, 10 czerwca tego roku władze ogłosiły tzw. białą księgę o przyszłości Hongkongu, w której podkreślono, że miasto cieszy się „wysokim stopniem autonomii”, lecz „nie jest to pełna autonomia”, a Chiny sprawują nad nim „pełną jurysdykcję”.

Gdy więc Pekin wykonuje zbyt gwałtowny ruch – jak wspomniana „edukacja patriotyczna” czy próba wprowadzenia w 2003 r. tzw. prawa antywywrotowego (nazwanego potocznie kneblującym) – wówczas tysiące ludzi wychodzi na ulice.

Tym razem jest podobnie – i zarazem inaczej: niezadowolenie osiągnęło poziom dotąd niespotykany.

Postęp, ale za mały

Można by przewrotnie powiedzieć, że obecne protesty dotyczą tego, iż zmiana na lepsze nie jest tak duża, jak oczekiwano. Oto wybory w Hongkongu w 2017 r. mają bowiem, po raz pierwszy w historii miasta, pozwolić wszystkim pełnoletnim obywatelom na głosowanie – rzecz niewyobrażalna w Chinach i zdecydowany postęp w porównaniu z dotąd obowiązującym systemem.

W 2012 r., podczas ostatnich wyborów starego typu, 1200 elektorów wybrało szefa administracji na pięcioletnią kadencję. Elektorzy również nie byli wyłaniani w powszechnych wyborach, lecz głosami ok. 200 tys. osób związanych z czterema sektorami: biznes i przemysł; wolne zawody; pracownicy (tj. przedstawiciele związków zawodowych, rolników, związków religijnych, NGO-sów, świata sztuki i mediów) oraz partie polityczne. Każdy sektor miał prawo do 300 przedstawicieli, choć skupieni w pierwszym milionerzy i przedsiębiorcy zwyczajowo narzucali swe preferencje reszcie elektorów.

31 sierpnia władze w Pekinie obwieściły, że wybory w 2017 r. rzeczywiście będą powszechne, ale trzej kandydaci w nich startujący muszą charakteryzować się „patriotyzmem”, „kochać Chiny” i zostać zatwierdzeni przez władze centralne. Obecny szef administracji Leung Chun-ying mówi, że „lepiej mieć wybory powszechne, niż ich nie mieć”. Niby słusznie. Ale okazuje się, że duża część jego współobywateli nie chce już zadowalać się podróbkami demokracji i żąda więcej, niż Pekin jest gotowy dać.

Skala protestów zaskoczyła chyba wszystkich. Kilkanaście dni temu na ulice wyszły setki tysięcy ludzi, a gdy policja użyła wobec nich gazu łzawiącego i pieprzowego, dołączyli kolejni, oburzeni brutalnym potraktowaniem pokojowej demonstracji. Do mediów trafiły poruszające zdjęcia ludzi osłaniających się parasolami przed gazem. Stąd wzięła się nazwa: „parasolkowa rewolucja”.

Źle dzieje się w mieście

Jednak z niektórymi mieszkańcami Pachnącego Portu Chiny dogadują się wyśmienicie.

22 września w Pekinie prezydent Chin Xi Jinping spotkał się z grupą 70 hongkońskich milionerów. Magnaci, na czele z Li Ka-shingiem (najbogatszym człowiekiem Azji), posłusznie zjawili się na dywaniku i zapewne rozmawiali o tym, jak wybić demokratyczne mrzonki z gorących młodych głów. Podobne spotkanie ostatni raz miało miejsce w 2003 r., co pokazuje stopień zaognienia sytuacji.

Ale choć Chiny zdobyły poparcie elit finansowych i politycznych Hongkongu, które wykorzystały powrót miasta do „macierzy” jako okazję do pomnożenia i tak już gigantycznych majątków, to nie zdobyły poparcia zwykłych obywateli.

Niezwykle ciężko pracujący (m.in. mają maksymalnie 7 dni płatnego urlopu w roku) czują się coraz gorzej w swoim mieście, które – dosłownie – jest zadeptywane przez turystów z kontynentu (w 2013 r. było ich prawie 40 mln). Fakt, zostawiają oni mnóstwo pieniędzy, ale swoją masą i zachowaniem – główne zarzuty to brudzenie, hałasowanie i brak kultury – czynią nieznośnym życie na i tak najgęściej zaludnionym w świecie terytorium. Również za sprawą Chińczyków z kontynentu, inwestujących w nieruchomości, ceny mieszkań osiągnęły niebotyczne pułapy. Koszty życia rosną szybciej niż zarobki, a chińskie firmy państwowe zaczynają konkurować z lokalnym biznesem.

Miejscowe elity boją się więc, że gdy ludzie będą mogli tu wybrać, kogo chcą, skłonią się ku osobom obiecującym im przywileje socjalne, które zmienią super-wolnorynkowy charakter miasta.

Słońce wzeszło jak zwykle

Jak na protesty reagują Chiny? Najpierw nabrały wody w usta, zapewne licząc, że wygasną. Oczywiście do pracy ruszyła cenzura, skutecznie usuwając z chińskiego internetu informacje i zdjęcia dotyczące demonstracji. Po kilku dniach krótkie teksty pojawiły się w ok. 20 chińskich gazetach: koncentrowano się w nich na nielegalności protestów, na kłopotach, jakie przynoszą miastu i mieszkańcom. Sugerowano też inspirację z zewnątrz, zwłaszcza ze strony USA.

Eskalacja demonstracji podczas „złotego tygodnia” – tj. pierwszego tygodnia października, gdy całe Chiny świętują 65. rocznicę powstania Chińskiej Republiki Ludowej – psuje Pekinowi nastrój i narrację o sukcesie oraz ogólnochińskiej wspólnocie. Dlatego najwyższy rangą przedstawiciel Chin w Hongkongu, Zhang Xiaoming, pytany o wpływ protestów na obchody rocznicy, przyjął taktykę umniejszania ich wagi, mówiąc: „Słońce wzeszło jak zwykle”.

W ostrym rozprawieniu się z demonstrującą ulicą przeszkadza też Tajwan, gdzie wszyscy bacznie przyglądają się rozwojowi wydarzeń, zdając sobie sprawę, że teraźniejszość Hongkongu to przyszłość Tajwanu. Choćby z tego powodu mało prawdopodobna jest brutalna pacyfikacja, bardziej zaś taktyka wyczekiwania na samoistne zakończenie protestów.

W chwili oddawania tego tekstu do druku obie strony zapowiedziały kontynuację swych działań: protestujący dalszą okupację okolicy siedzib rządowych, aż do dymisji Leunga i rozpoczęcia rozmów z władzami; władze z kolei ostrzegły przed próbami zajęcia budynków i wykluczyły zmiany personalne. Po wielu dniach milczenia swoje stanowisko obwieścił też Pekin: nazwał demonstracje nielegalnymi, poparł stanowisko lokalnych władz i ostrzegł przed eskalacją.

Bez złudzeń

W tym momencie jedno nie ulega wątpliwości: dawne nadzieje, że Hongkong wpłynie pozytywnie na zmianę systemu politycznego Chin, można ostatecznie odłożyć na półkę. Nie tylko dlatego, że władze Chin postępują, jak postępują, a cenzura nie pozwala nawet na dostęp do informacji o celach i naturze protestów. Także zwykli obywatele Chin w swej masie uważają, iż mieszkańcy Hongkongu swoją ciągłą kontestacją działań Pekinu okazują niewdzięczność „macierzy”. Że cieszą się swobodami niespotykanymi na kontynencie, mają wciąż wolne media oraz wolność wypowiedzi i wyznania (w Hongkongu istnieje ruch Falun Gong, w Chinach brutalnie represjonowany), ale wciąż chcą więcej i więcej.

Resentyment ten pogłębia odwrócenie ról: podczas gdy w 1997 r. Hongkong miał coś do zaoferowania Chinom – jako rozwinięta gospodarka i przykład wolnorynkowych rozwiązań – to dziś miasto jest tylko jedną z wielu chińskich supermetropolii. I to pod każdym względem uzależnioną od kontynentu: finansowym, rynkowym, a nawet zaopatrzeniowym (90 proc. żywności i wody pochodzi z Chin).

I co może najważniejsze: Joshua Wong i jego przyjaciele nie mogli wybrać gorszego momentu na to, by żądać większych swobód. Chiny są właśnie w trakcie najpoważniejszego od lat usztywnienia politycznego – wobec świata zewnętrznego i własnych obywateli. Nie wróży to nic dobrego demokratycznym pragnieniom Hongkongu.

Naprawdę, to czasy burzliwe wydają bohaterów.


Tekst ukończono w piątek 3 października.


KATARZYNA SAREK jest asystentką w Zakładzie Japonistyki i Sinologii UJ, członkiem redakcji „Kultury Liberalnej”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2014