Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Na kilka miesięcy przed wyborami - dla "kanclerza zjednoczenia" zapowiadającymi się źle - miała objąć funkcję przewodniczącej Związku Wypędzonych (BdV) i zagwarantować, że elektorat związany emocjonalnie ze Związkiem (szacowany na 2 mln osób) zagłosuje znów na formację Kohla. Tymczasem we wcześniejszych latach pojawiały się spekulacje, że elektorat ten jest rozczarowany i może zostać w domu lub zagłosować na jakąś nową partię "na prawo" od CDU/CSU. Niektórzy działacze BdV uczestniczyli nawet w zakładaniu takich partii (jak się okazało, efemerycznych).
Steinbach wywiązała się z zadania. Wyrywnych działaczy spacyfikowała, a "wypędzonych" zmobilizowała (choć Kohlowi to już nie pomogło). W kolejnych miesiącach 1998 r. doszło do napięć w relacjach polsko-niemieckich, pierwszych tak poważnych po 1989 r. Ich tłem był temat "wypędzonych", podgrzewany przez nową liderkę Związku. Co ciekawe, Steinbach nie kryła, że jej zabiegi mają też cel pragmatyczny: w jednym z wywiadów mówiła, że w 1994 r. obóz Kohla miał tylko sto kilkadziesiąt tysięcy głosów więcej niż opozycja i teraz liczy się każdy głos.
Minęło 12 lat - i historia zatoczyła koło. W Niemczech znów trwa dyskusja, czy "na prawo" od chadecji powstanie nowa partia [patrz strona 24 - red.], a Steinbach znów odgrywa w niej pewną rolę. Ale z tą różnicą, że dziś nie jest - z punktu widzenia kanclerz Merkel - panaceum na odpływ elektoratu, ale częścią problemu. I prędko nie przestanie nim być. Przeciwnie: wielu wyborców chadecji postrzega Steinbach jako ikonę konserwatyzmu w CDU/CSU.
Dlatego przedwczesne są komentarze w polskich mediach, powtarzające za (niektórymi) mediami niemieckimi, że oto Merkel "pozbyła się balastu", skoro Steinbach wycofuje się z władz CDU (po kontrowersyjnej wypowiedzi, iż Polska w 1939 r. ponosiła współwinę za wybuch wojny). Naiwnością byłoby też sądzić, że to koniec kariery Steinbach i jej projektu: berlińskiego pomnika/mauzoleum wygnańców zza Odry. Owszem, Steinbach jest coraz bardziej politycznie samotna we własnej partii. Owszem, berliński projekt znów jest w impasie (niedawne wycofanie się niemieckich Żydów z zawiadującej nim fundacji oznacza, że inicjatywa traci sporo wiarygodności). Ale w sytuacji, gdy spór o Steinbach stał się elementem szerszego sporu - o profil CDU/CSU, o politykę imigracyjną i o to, czy pojawi się niemiecki klon holenderskiej "Partii Wolności" - Merkel nie może sobie pozwolić na pozbycie się posłanki, postrzeganej jako następczyni Franza Josefa Straussa (tym bardziej że stoi za nią murem pół miliona wyborców związanych z BdV). Steinbach jest tego świadoma. W wywiadzie dla niedzielnego "Welt am Sonntag" mówi, że chce pozostać członkiem chadecji, choć jej cierpliwość nie jest nieograniczona: "Gdy rozglądam się po Europie, widzę, że ludzie w wielu krajach szukają dla siebie alternatyw wobec tradycyjnych partii chadeckich".
Erika Steinbach jako jedna z ikon nowej partii z 20-procentowym poparciem? To nie abstrakcja. Można zrozumieć, dlaczego kanclerz Merkel - ku rozczarowaniu wielu polskich komentatorów, oczami wyobraźni widzących już politycznego trupa szefowej BdV - wzięła Steinbach w obronę. Delikatnie, ale jednak.