Gram, bo myślę

Waglewski nie znosi bezmyślnej ekstazy. Wie, jak muzyką rozbujać emocje publiczności. I wie, że nie wolno na tym poprzestać. Zdaniem "Tygodnika", to najzdolniejszy uczeń z katedry prof. Jerzego Szackiego i zarazem ze szkoły Jimiego Hendriksa.

02.08.2011

Czyta się kilka minut

Jest autorem melodii, którą zna każdy Polak, chociaż niewielu potrafiłoby ją zanucić: to hymn Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Wojciech Waglewski nie gra muzyki trudnej, ale gra muzykę wymagającą. I szuka wymagającej publiczności, takiej, która dba o "higienę ucha". To do niej adresowane są koncerty z cyklu "Męskie Granie". Do sześćdziesiątki zostały mu dwa lata, ale w przeciwieństwie do wielu swoich rówieśników nie zwalnia tempa, tylko przyspiesza.

- Przez pięć lat podstawówki byłem najlepszym uczniem w szkole - opowiada Waglewski. - To jest nieszczęście: jeżeli jesteś najlepszy w szkole, to znaczy, że masz jakiś problem. Ja przyjechałem do Warszawy z Nowego Sącza, widać było, że jestem inny, w związku z czym byłem samotnikiem i z tej samotności kułem jak głupi. A kiedy w końcu poznałem jakichś kolegów, to okazało się oczywiście, że to nie żadna elita klasy, tylko chuliganerka. W rezultacie tego koleżeństwa wylądowałem na trójach, sprawowanie miałem obniżone i rodzice, w dobrej wierze, przepisali mnie do innej klasy. Wtedy pomyślałem sobie, że trzeba się jakoś wyróżnić. Moim marzeniem było, żeby na prywatkach, jeśli w ogóle mnie zaproszą, czymś zabłysnąć, np. wyjść dowalić na fortepianie albo coś pięknie wyrecytować. Prawdopodobnie dlatego zostałem muzykantem.

Pierwsze lata życia to Nowy Sącz i dom dziadków przy ulicy Reja. Była pierwsza połowa lat 50., rodzice kończyli studia we Wrocławiu. Z tego okresu Wojtek często wspomina babcię Bronię, która pochodziła z Kresów i śpiewała w kuchni przywiezione stamtąd piosenki, głównie żydowskie ballady o nieszczęśliwej miłości. I brato-wujka (brata mamy, Stanisława Pieroga, starszego od Wojtka o siedem lat), z którym wyprawiał się wieczorami podglądać cygańskie tabory. W wielu wywiadach ulicę Reja przedstawia niczym świat z prozy Brunona Schulza: groźny i fascynujący, zapełniony przez dziwne postaci, które musiały poruszać wyobraźnię dziecka. Ale wszystkie szczegóły się zgadzają (sprawdziłem); na przykład niedaleko domu Pierogów mieszkała pani, o której mówiło się, że jest zwariowaną arystokratką: całe podwórko zastawiała rzeczami wyniesionymi z domu, hodowała też kozę, którą przebierała w sukienki lub męskie kalesony. Z kolei w domu dziadków mieszkał lokator, który był łysy, miał sztuczną rękę i "wyglądał jak postać z horrorów". Inny z lokatorów próbował odebrać sobie życie; Wojtek pamięta, że widział w piwnicy mężczyznę, który podciął sobie żyły.

Dziś w domu przy ulicy Reja na stałe mieszka drugi brat mamy, wujek Włodek. Wujek wspomina wspaniały ogród za domem, oczko w głowie dziadka. Pamięta, jak dziadek spacerował tam z małym Wojtkiem i zwracając się do niego per "panie Waglewski", opowiadał mu o drzewach i różach.

Ojciec Wojtka, Jerzy Waglewski, został dziennikarzem radiowym, matka Barbara pracowała jako redaktorka w czasopismach, napisała też kilka książeczek dla dzieci. Po skończeniu studiów dostali w Warszawie "pokój z używalnością kuchni", ale nie od razu sprowadzili syna; bali się, bo za ścianą mieszkał milicjant chory na gruźlicę. Wojtek przez wiele lat nosił w sobie ślad po tej przedłużającej się rozłące. Kiedy w końcu warunki się poprawiły, rodzice zabrali go do stolicy. Wkrótce, po śmierci dziadka, do Warszawy przeniosła się też babcia z najmłodszym synem.

- Któregoś razu zachorowałem na żółtaczkę, leżałem w szpitalu i ojciec kupił mi książkę Powroźniaka "Jak Hania na gitarze grać się nauczyła". To był genialny podręcznik, uczący podstaw w tak przystępny sposób, że chyba nikt na świecie lepiej tego nie zrobił.

Była połowa lat 60. Staszek Pieróg zabrał siostrzeńca na koncert Czerwonych Gitar. - Do tej pory pamiętam wszystko: od gitar, na jakich grali, przez sposób, w jaki się przedstawili (śpiewali swoje nazwiska do melodii "What’d I Say" Raya Charlesa), po atmosferę koncertu i fruwające marynary. Po koncercie Wojtek zrobił sobie pierwszą gitarę - z płyty pilśniowej pomalowanej na czerwono. Kiedy założył struny, gitara natychmiast się wygięła. Ale w lustrze wyglądał świetnie.

Prawdziwe granie zaczęło się w liceum: - Zakochałem się w mojej obecnej żonie i postanowiłem zdobyć jej serce talentem. Byłem kurduplem, Grażyna miała głowę dwadzieścia centymetrów nad moją, w związku z czym nie była w stanie mnie dojrzeć. Ale wiedziałem, że w muzyce jest siła, bo jej ówczesny "narzeczony" chodził z pałeczkami od perkusji (chociaż nie grał na bębnach) i z płytami Jimiego Hendriksa pod pachą. Taki szpan, ale na dziewczyny to działało.

Przez kolejne miesiące Waglewski cierpliwie szlifował swoje umiejętności. Tak trafił do studenckiego klubu "Medyk", co dla licealisty było ogromnym wyróżnieniem (uczniów średnich szkół do klubów nie wpuszczano). Grał w zespole Zbigniewa Hołdysa.

- Muzyka wciągnęła mnie na maksa. Ale najważniejsze było to, że mogłem ze sobą wprowadzić Grażynę. Miałem szesnaście lat, grałem dla studentów i jeszcze bili mi brawo. No to ja już byłem, wiesz, Mick Jagger - śmieje się Wojtek.

Do Sali Kongresowej na pamiętny koncert Rolling Stonesów w 1967 r. się nie dostał. Chodził za to regularnie na Jazz Jamboree. Grał rockowe standardy, ale stopniowo zaczęło go ciągnąć w stronę muzyki improwizowanej. Podziwiał czołówkę polskiego jazzu: Karolaka, Namysłowskiego, Stańkę, Urbaniaka. O występie freejazzowego tria Johna Surmana powie, że zrewolucjonizowało jego pogląd na muzykę. Równocześnie słuchał płyt Jimmiego Hendriksa i Ten Years After. Sympatyzował z tym, co na polskiej scenie bigbitowej robił Klan, Polanie, Czesław Niemen i Breakout. W jego pierwszych próbach kompozytorskich mieszały się te wszystkie inspiracje.

Na studia zdawał dwa razy. Podczas jednego z egzaminów na socjologię zwrócono mu uwagę na niechlujny wygląd: nosił długie włosy, spodnie rozszerzane u dołu, które babcia uszyła mu z zielonego sztruksu, i "zawodowe" tenisówki. Drugie podejście okazało się szczęśliwe. Studia na socjologii nie były szczególnie wyczerpujące. Waglewski grał coraz więcej w różnych składach, także jako muzyk studyjny, towarzyszący innym wykonawcom. Uczestniczył w powstawaniu kolejnych zespołów: Fatum, Po Upływie Czasu, Zen. W 1972 r. z tym ostatnim pojechał w pierwszą zagraniczną trasę: Moskwa, Ryga, Tallin. - Byliśmy ubrani identycznie jak nasze dziewczyny: w czarne wełniane płaszcze do kostek. Do tego kolorowe podkoszulki, koraliki. Jak szliśmy ulicą, to za plecami słyszeliśmy tupot nóg. Szedł za nami tłumek milczących ludzi, którzy chcieli zobaczyć, co to za zjawisko i czemu mężczyźni wyglądają tak samo jak kobiety. Ci, którzy chcieli sobie zrobić z nami zdjęcie, ciągali nas do jakichś przejść, zakamarków, żeby przypadkiem ktoś tego nie zauważył. Pół roku później dostaliśmy te zdjęcia, pokolorowane z zewnątrz flamastrami. To było wzruszające.

Po powrocie z Rosji w miejsce Zenu pojawiła się Nirwana, z którą Waglewski nagrał pieśń "Ptaka w locie nie pochwycisz" z tekstem swego brato-wujka Staszka. To właśnie w tym utworze po raz pierwszy pojawił się motyw, który towarzyszył później akcjom Jurka Owsiaka.

Studia minęły gładko; przyszły lider Voo Voo napisał pracę magisterską u prof. Jerzego Szac­kiego o "Pamiątkach Soplicy" Rzewuskiego. Wzięli ślub z Grażyną, z pomocą rodziców wynajęli mieszkanie. Dziś Wojtek mówi, że było to "mieszkanko bankietowe": nie zarabiali pieniędzy, z których dałoby się coś odłożyć, ale można się było za nie nieźle bawić. Bywało, że na 50 metrach kwadratowych imprezowało 50 osób.

Pracował coraz więcej, coraz bardziej niezadowolony z tego, co robi. Miał uczucie, jakby grał wciąż tę samą piosenkę, tylko wokaliści się zmieniali. Z tego błędnego koła wyrwało go wezwanie do wojska. Grażyna była w ciąży, w marcu 1978 r. urodził się pierwszy syn, Bartek. Wojtek trafił najpierw do Wrocławia. Wojsko znosił źle, nie tylko ze względu na rozłąkę z rodziną. Nie potrafił się przyzwyczaić do życia według regulaminu.

- Wstajesz o szóstej, jarasz słupa, już odruchowo, żeby na czczo nie jeść, potem gimnastyka poranna, apel, siku i kupa na rozkaz, i przez cały dzień kręcisz się w tym wymyślonym przez innych kieracie - opowiada. Na rok odłożył gitarę, nie chciał przygrywać oficerom w kantynie.

Wychodząc z wojska, nie wiedział, co będzie robił. Któregoś dnia spotkał na ulicy Milo Kurtisa i tak trafił do legendarnego zespołu Osjan. To był ciężki okres w historii grupy: na koncerty przychodziło mało osób, zespół występował głównie za granicą. Wojtek przez rok nie mógł opuszczać Polski, ale spotkanie z Osjanem uratowało go muzycznie. Lider grupy, Jacek Ostaszewski, pchnął go w stronę, o której Waglewski skrycie marzył: grania improwizowanego. W Osjanie nie śpiewało się piosenek, koncerty, jeśli były, stawały się wydarzeniami niemal parareligijnymi. Bywało, że na scenie zapadała cisza, a potem rozlegał się przerażający krzyk. Waglewski oddalił się od rocka, otworzył na muzykę z różnych stron świata, nauczył za pomocą gitary i innych instrumentów przekazywać najgłębsze emocje.

Osjan dużo podróżował po Europie. Grywał na wielkich festiwalach i w małych, posthippisowskich komunach. W którejś z niemieckich komun podczas wyjątkowo mocnego koncertu wstał nagle jeden z mieszkańców i, podniecony muzyką, zaczął wzywać zebranych do podjęcia akcji rewolucyjnej. Potem okazało się, że inni członkowie komuny trzymają pod łóżkiem broń i że cała ta grupa ma jakieś związki z ruchem Baader-Meinhof. Waglewski opowiada, że wtedy zdał sobie sprawę, jak istotny w czasie koncertów jest też moment refleksji: nie wystarczy wprowadzić ludzi w trans, trzeba ich też umiejętnie z niego wyprowadzić, przekazać pewną myśl, z którą pójdą w świat. Inaczej ta wyzwolona energia może się obrócić w coś destruktywnego.

Stan wojenny zastał muzyków w Utrechcie. Osjan zmienił program koncertu: pojawiły się wojskowe marsze, mnóstwo motywów militarnych. Publiczność płakała razem z wykonawcami. Ostaszewski zdecydował się zostać, Waglewski - natychmiast wracać. Grażyna spodziewała się kolejnego dziecka. 15 grudnia przyszedł na świat drugi syn, Piotr. W jakiś czas potem Wojtek postanowił odejść z zespołu, nie chciał już zostawiać rodziny na wiele tygodni. Poza tym znów zatęsknił za bardziej rockowym graniem.

Dawne muzyczne kontakty zaowocowały obecnością na płycie "I Ching" wymyślonej przez Hołdysa. Waglewski po raz pierwszy wystąpił tam jako wokalista, w przejmującej piosence "Ja płonę" (choć jeszcze nie z własnym tekstem). Potem była próba stworzenia rockowej supergrupy Morawski, Nowicki, Waglewski, Hołdys, świetna płyta "Świnie" i... zupełna klęska koncertowa.

- Mieliśmy podbić Amerykę, a skończyło się na tym, że nie byliśmy w stanie podbić nawet Legionowa. Z różnych powodów. Także dlatego, że zespół był złożony ze zbyt dużych indywidualności. No i byliśmy jednak politycznie napiętnowani. Jak się śpiewa o internowanych w Białołęce, to wiadomo, że się prowokuje.

To okres w życiu, z którego Waglewski nie jest dumny. Dużo alkoholu, dużo straconego czasu, nieporozumienia z Grażyną. Ale też wtedy rodzi się pomysł własnej grupy. "I Ching" ośmielił Waglewskiego do śpiewania, a fascynacja literaturą pchnęła do pisania własnych tekstów. W 1985 r. narodziło się Voo Voo.

Pomysł muzyczny, jaki miał Waglewski, był na owe czasu dość awangardowy. Dominowało brudne punkowe granie, pojawiła się "zimna fala". Waglewski nie odnosił się do niczego, co się wtedy w muzyce działo, poszukiwał własnego brzmienia, konfrontując swoje ­rockowe umiejętności z tym, czego nauczył się w Osjanie: muzyka była drażniąca, ale wpadała w ucho, przekaz był wieloznaczny, choć jednocześnie dobrze oddawał panującą w kraju atmosferę strachu i przygnębienia. Nazwa zespołu i pierwszej płyty to po prostu inicjały Waglewskiego zapisane tak, żeby można je było odczytać pod każdą szerokością geograficzną. Po pierwszym występie w Jarocinie, który przypominał bardziej happening niż koncert (Milo Kurtis biegał po scenie, dmąc w trąby i tłukąc w talerze), płyta sprzedała się w blisko 60 tysiącach egzemplarzy.

Skład zespołu ukształtował się już po wydaniu płyty. Na basie grał odtąd Jan Pospieszalski (tak, tak - ten właśnie!), na bębnach Andrzej Ryszka. Początkowo gościnnie, a potem już na stałe związał się z zespołem brat Jana, Mateusz. Czas sprzyjał muzycznym eksperymentom, mieszaniu stylistyk i bardziej "metafizycznej" tematyce utworów. Waglewski okazał się nie tylko świetnym kompozytorem, ale i znakomitym tekściarzem. "Sno-powiązałka" czy "Ze środy na czwartek" utrwaliły jego wizerunek jako kogoś, kto potrafi niebanalnie opowiadać o codziennych lękach i zachwytach, o miłości i nudzie, o zniechęceniu i nadziei. W 1986 r. pod wpływem katastrofy w Czarnobylu Waglewski napisał piosenkę, która stała się największym przebojem Voo Voo: "Myślę sobie, że / ta zima kiedyś musi minąć. / Zazieleni się, / urośnie kilka drzew. (...) Choć mało rozumiem, / a dzwony fałszywe, / coś mówi mi, że / jeszcze wszystko będzie możliwe. // Nim stanie się tak, / jak gdyby nigdy nic nie było...".

Dwuznaczna, pogodno-pesymistyczna tonacja tego tekstu jest charakterystyczna dla tego, co w tamtym czasie pisał Waglewski. Także od strony muzycznej jest to utwór typowy dla Voo Voo; jego lider ma talent do pisania piosenek, ale nie lubi utworów "lekkich, łatwych i przyjemnych", które kończą się w sposób przewidywalny. To dlatego Wojciech Mann powiedział kiedyś o Waglewskim, że "potrafi zepsuć najpiękniejszą melodię".

Kilka pięknych i "niepopsutych" piosenek można było znaleźć na solowej płycie "Waglewski Gra-żonie", nagranej pod koniec 1990 r. W tych nagraniach Waglewskiemu po raz pierwszy towarzyszył perkusista Piotr "Stopa" Żyżelewicz, który z czasem stał się członkiem Voo Voo. Płyta jest wyznaniem miłosnym muzyka, który - co wielokrotnie podkreśla - "mimo upływu lat nie przestał się podwalać do własnej żony". Przy całej sympatii dla rockowego świata Waglewski nigdy nie zaakceptował jego reguł: jest wiernym mężem, z narkotykami wspólnego miał niewiele, a rockandrolla zdradza od czasu do czasu z innymi gatunkami muzyki. Niedawno w limitowanej edycji ukazał się wybór jego "pieśni o miłości" opracowany graficznie przez Krzysztofa Rumowskiego. "A mogło przecież być i tak, / że budziłbym się sam, / czując się jak zbędny fant / wśród czterech pustych ścian", śpiewał dla żony Waglewski. Po latach dodawał: "Bóg nam nie daruje, / Bóg dokopie nam, / gdy ktoś z nas zepsuje / to, co dał nam sam".

Pytany o wiarę, odpowiada najczęściej, że nie jest człowiekiem niereligijnym, ale z Kościołem często mu nie po drodze. Co ciekawe, jego niechęć do instytucji kościelnej bierze się raczej z powodów estetycznych: przeciętna architektura, mierna muzyka, brak troski o słowo. Paru duchownych w życiu umiało jednak poruszyć w nim tę religijną strunę: jak spotkany na góralskim weselu ks. Józef Tischner czy otwarty na artystów ks. Wojciech Drozdowicz. W jego tekstach nie brak odniesień do czegoś, co jest "poza nami", i wezwań, by mobilizować się w obliczu zła.

Lech Janerka powiedział kiedyś, że Voo Voo to jedyny zespół z pozytywnym przesłaniem od czasu Beatlesów. Ale członków grupy nie omijały tragedie: wypadek Piotra Żyżelewicza i śmierć jego pierwszej żony, śmierć czteroletniego Antosia Pospieszalskiego, syna Jana, a w ostatnich miesiącach - najpierw niespodziewany zgon Mirka "Kitona" Olszówki, menedżera i dobrego ducha zespołu, a potem nagła śmierć "Stopy", któremu po dawnym załamaniu udało się na nowo zbudować rodzinę. - Czasem mam wrażenie, jakby ktoś nieustannie poddawał nas próbom - mówi Wojtek.

Ćwierć wieku istnienia Voo Voo to kilkadziesiąt płyt, blisko dwa tysiące koncertów, wielu fanów. Ale też - obecność, zwłaszcza od połowy lat 90., trochę na obrzeżach, rzadko na listach przebojów. Muzyka i teksty Waglewskiego adresowane są raczej do publiczności inteligenckiej, do ludzi czytających, zainteresowanych sztuką. Owszem, zespół ma na swoim koncie złote płyty, nagrody i prawie same pozytywne recenzje. Ale radia grają utwory Voo Voo dość rzadko jak na tak utytułowany zespół. Czy dlatego, że muzyka pisana przez Waglewskiego ciągle się zmieniała? Po okresie rockowych eksperymentów przyszedł czas pogodniejszego, "etnicznego" Voo Voo, potem nagle zwrot ku stylistyce bardziej jazzowej, swingującej (to m.in. efekt pojawienia się w zespole Karima Martusewicza, który zastąpił Jana Pospieszalskiego), a w końcu - w ostatnich latach - powrót do nieco chropawego rockowego grania, brzmień bardziej surowych, rejestrowanych analogowo. Część publiczności nie nadążała za tymi zmianami, niektórzy porzucali zespół, gdy ten nagle pokazywał nową twarz. Ale zasadniczy motyw - żeby nie było za lekko, za łatwo - od samego początku pozostaje bez zmian.

Dziś Waglewski pojawia się na scenie nie tylko z własnym zespołem. Największą popularność przyniosła mu ostatnio współpraca z Maciejem Maleńczukiem i płyta "Koledzy". Z dobrym przyjęciem spotkały się też projekty "Tischner", przy którym Voo Voo spotkało się z zespołem Trebuni-Tutków, i "Męska muzyka" - płyta nagrana przez Waglewskiego wspólnie z synami, którzy tymczasem stali się uznanymi muzykami: jako Fisz i Emade występują w hiphopowym zespole Tworzywo Sztuczne, a w 2010 r. powołali do życia rockgrupę Kim Nowak.

Zapytany, czy jest człowiekiem spełnionym, odpowiada: - Jestem człowiekiem spełnionym, który cały czas coś robi.

Od dwóch lat Waglewski jest dyrektorem artystycznym "Męskiego Grania". W ubiegłym roku wyszła kolejna płyta Voo Voo ("Wszyscy muzycy to wojownicy"), następna pojawi się zapewne w roku przyszłym. Figura wojownika to jeden ze znaków firmowych Waglewskiego; powtarza, że cały czas trzeba walczyć: o kobietę, o rodzinę, o to, by być autentycznym: - Czterdziestoletni heavimetalowiec zwyczajnie mnie śmieszy. Jak na początku Voo Voo miałem włosy na cukier (jeszcze miałem włosy!) i się wydzierałem, to było w porządku. Jak bym robił to samo dwadzieścia lat później, byłbym śmieszny. Cały czas jestem otwarty na nowe pomysły. Chętnie zagrałbym z kimś, od kogo jeszcze czegoś bym się nauczył.

Wojciech Bonowicz jest biografem ks. prof. Józefa Tischnera. Właśnie przygotowuje książkę "Wojownik" opartą na obszernych rozmowach z Wojciechem Waglewskim, która ukaże się w przyszłym roku nakładem Wydawnictwa Znak.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, publicysta, stały felietonista „Tygodnika Powszechnego”. Jako poeta debiutował w 1995 tomem „Wybór większości”. Laureat m.in. nagrody głównej w konkursach poetyckich „Nowego Nurtu” (1995) oraz im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego (1995), a także Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2011