Gomora nad Hamburgiem

Latem 1943 r. alianckie bomby unicestwiły Hamburg, zginęło 40 tysięcy ludzi. 70 lat później obraz „ściany ognia” pochłaniającej miasto wraca do tych, którzy wtedy byli dziećmi. Trauma nalotów to jeden z głównych elementów pamięci zbiorowej Niemców.

05.08.2013

Czyta się kilka minut

Port w Hamburgu bombardowany przez amerykańskie „latające fortece” B-17; lato 1943 r. / Fot. Rue des Archives / NARA / FORUM
Port w Hamburgu bombardowany przez amerykańskie „latające fortece” B-17; lato 1943 r. / Fot. Rue des Archives / NARA / FORUM

Choć Nestor Kuckhoff miał wtedy zaledwie pięć lat, doskonale pamięta tamtą noc: obrazy, dźwięki, szczegóły.

Mieszkał w Hamburgu – w dzielnicy Hamm, przy Jordanstrasse 10 – wraz z rodzicami i bratem. Gdy tamtej nocy syreny wyrwały ich ze snu, zeszli do piwnicy. Jak zawsze, kiedy ogłaszano alarm przeciwlotniczy. Ale teraz było inaczej: głośniej, straszniej. Aż w końcu ktoś wbiegł do ich piwnicy i krzyknął: „Dom się pali, uciekajcie!”. Rodzice owinęli dzieci w mokre prześcieradła i wybiegli na ulicę. Ale ona też stała już w ogniu, kamienice wokół płonęły.

Mózg małego Nestora rejestrował obrazy: oszalali ze strachu ludzie, biegający w panice. Inni, którzy też biegli, płonąc i krzycząc. Nikt nie mógł im pomóc. Matka, która w takiej chwili woła do taty, aby ratował maszynę do szycia. To była nowoczesna maszyna, Singera, ich prezent ślubny. Tata chciał wbiec do płonącej kamienicy, ale wrócił i wrzasnął do mamy – Nestor zapamiętał jego słowa – „Bóg dał, Bóg wziął, chodź!”. Nagle pojawiła się ciężarówka: toczyła się ulicą, opony się tliły. Ale stanęła. Ludzie wdrapywali się w pośpiechu. Oni także.

Mieli szczęście: auto wywiozło ich za miasto, znaleźli schronienie w gospodarstwie ogrodniczym. Potem opuścili zniszczony Hamburg. Wrócili dopiero wiosną 1949 r. Wcześniej ojciec nie mógł znaleźć mieszkania, odbudowa posuwała się powoli. Nestor zapamiętał, że jadąc rowerem do szkoły, mijał ulice, do których nie wolno było wchodzić. Były zamurowane, bo choć od nalotów minęło sześć lat, nie uprzątnięto wszystkich trupów.

TORNADO OGNIA

Lato 1943 było w północnych Niemczech upalne, w Hamburgu – portowej metropolii i perle niemieckiej historii, pełnej zabytków – temperatura sięgała 30 stopni. Miasto było „wysuszone”. Planując naloty na Hamburg, alianccy sztabowcy nadali jej biblijny kryptonim: operacja „Gomora”. „A wtedy Jahwe spuścił na Sodomę i Gomorę deszcz siarki i ognia. I tak zniszczył te miasta oraz całą okolicę (...) I gdy [Abraham] spojrzał w stronę Sodomy i Gomory i na cały obszar dookoła, zobaczył unoszący się nad ziemią gęsty dym, jak gdyby z pieca, w którym topią metal” – czytamy w Księdze Rodzaju.

Kryptonim okazał się trafiony.

Operacja „Gomora” trwała od 25 lipca do 3 sierpnia 1943 r. W tym czasie alianci – Amerykanie, Brytyjczycy i ich sojusznicy – dokonali kilku potężnych nalotów. Na głowę jednego hamburczyka przypadło osiem kilogramów bomb. Najstraszniejszy był nalot w nocy z 27 na 28 lipca: wtedy po raz pierwszy podczas II wojny światowej zaobserwowano zjawisko, które do języka niemieckiego weszło jako „Feuersturm” (ogniowe tornado). Dziś funkcjonuje w obiegu publicznym jako słowo-klucz – symbol grozy nalotów. „Feuersturm” pojawiał się – w Hamburgu, a potem w innych miastach – gdy pojedyncze pożary łączyły się w wielki „komin” ognia: przesuwając się, żył on własną dynamiką i pochłaniał całe ulice. Nawet ludzie ukryci w solidnych schronach nie mieli szans: ogień wysysał tlen.

Dla 1,5-milionowego Hamburga – największego po Berlinie miasta Niemiec – bilans był straszny: tylko do jesieni 1943 r. z ruin wydobyto 37 tys. zabitych, w tym około 7 tys. dzieci. Było też 125 tys. rannych, a milion ludzi straciło domy.

BOMBENKRIEG

Hamburg nie był pierwszym ani ostatnim z niemieckich miast, na które spadły bomby. Naloty dywanowe (tj. niszczące całe miasta, a nie tylko np. fabryki) alianci prowadzili od wiosny 1942 r. do końca wojny. Aż do lądowania w Normandii były na Zachodzie jedynym narzędziem w walce z Niemcami uważanym za skuteczne (obok wojny na morzu).

Okrucieństwo rozpoczętej przez Niemcy „wojny totalnej” i nieskuteczność nalotów precyzyjnych sprawiły, że alianci przeszli do porządku dziennego nad tym, iż podczas nalotu dywanowego giną głównie cywile. A w sztabach wręcz kalkulowano na zimno, że naloty nie tylko zniszczą przemysł (nie zniszczyły, choć go osłabiły), ale złamią też morale społeczeństwa (nie złamały).

Hamburg nie był więc pierwszy. Ale wrażenie, jakie wywarł jego dramat, było tak wielkie, że odtąd w Niemczech mówiono o „hamburgizowaniu” – np. Berlina czy Zagłębia Ruhry. Podobne straty jak w Hamburgu odnotowano potem jeszcze kilka razy: w Świnoujściu, Pforz­heim czy Dreźnie; tam też ginęło naraz po kilkadziesiąt tysięcy ludzi. W sumie w nalotach zginęło pół miliona osób – w tym 75 tys. dzieci i kilkadziesiąt tysięcy nie-Niemców (robotników przymusowych czy więźniów kacetów, którzy znaleźli się w strefie nalotu). Zniknęły historyczne centra większości miast.

Dziś naloty są głównym brytyjsko-niemieckim punktem spornym, gdy mowa o tamtej wojnie. W Niemczech, gdzie określa je termin „Bombenkrieg” (lub „Luftkrieg”), postrzegane są powszechnie jako moralnie wątpliwe, jeśli nie wprost jako zbrodnia – nawet wtedy, gdy towarzyszy temu konstatacja, że koniec końców był to skutek wojny wywołanej przez Rzeszę. Gdy w 2012 r. odsłonięto w Londynie pomnik lotników z Bomber Command (Lotnictwa Bombowego), w Niemczech wywołało to powszechną irytację: krytykowano jego budowę, zarzucając, iż monument nie oddaje moralnego aspektu nalotów.

Brytyjczyków krytyka nie wzruszyła. Królowa Elżbieta II osobiście odsłoniła ów największy rozmiarami pomnik wojenny, jaki powstał w Londynie od 200 lat – poświęcony 55 tysiącom poległych z Bomber Command. Bohaterem uroczystości było zaś 5 tys. weteranów: zaproszono wszystkich żyjących z tych, którzy 70 lat wcześniej uczestniczyli w misjach niemal samobójczych (ze 125 tys. członków Bomber Command zginęła prawie połowa).

W nalotach na Niemcy brali również udział Polacy: cztery dywizjony bombowe. Rotacja w nich była wielka, zginęło półtora tysiąca lotników. Polacy uczestniczyli też w nalotach na Hamburg.

POLITYCZNIE (ZNOWU) POPRAWNI

Dziś w Hamburgu rocznicę obchodzono na różne sposoby. Ale z podobnym – a może większym – rozmachem niż 10 lat temu, gdy upamiętnianie ofiar nalotów stało się, po raz pierwszy od dawna, zjawiskiem ogólnospołecznym i politycznie „poprawnym”.

Tak konkretne datowanie jest możliwe, gdyż pamięć o nalotach została zintegrowana w sferze publicznej Niemiec właśnie dekadę temu (albo raczej: zintegrowana ponownie, bo jeszcze w latach 50. czy 60. Niemcy postrzegali się raczej jako ofiary wojny, a nie jej sprawcy). Ważnym momentem były lata 1997-98, gdy przez kraj przetoczyła się pierwsza emocjonalna debata o przyczynach nieobecności nalotów jako tematu w literaturze powojennej. Potem były kolejne debaty, a także książki, filmy (w tym fabularne), edycje wspomnień – oraz badania prowadzone również w poszczególnych miastach i regionach. Dziś nie sposób już nawet zliczyć książek czy filmów dokumentalnych, opowiadających o „Bombenkrieg”.

W efekcie trauma nalotów jest obecnie jednym z głównych elementów niemieckiej pamięci zbiorowej, gdy chodzi o II wojnę światową oraz o Niemców jako (także) jej ofiary. Można nawet zaryzykować tezę, że to element najsilniejszy. Oczywiście, w tym „krajobrazie pamięci” kluczowe miejsce zajmuje Holokaust. Ale to dotyczy sfery publicznej, polityki historycznej państwa. Tymczasem „Bombenkrieg”, który był doświadczeniem aż jednej trzeciej niemieckiego społeczeństwa, jest silnie zakorzeniony w pamięci rodzinnej i regionalnej (silniej niż np. pamięć o wysiedleniach).

Związane z nim przesłanie można streścić tak: owszem, byliśmy (tj. nasi ojcowie/dziadowie) oprawcami, ale byliśmy też ofiarami tej wojny, a zbrodnie popełniali również inni.

„PRZEKAZAĆ PAMIĘĆ DALEJ”

Dziś, na centralnej uroczystości w Hamburgu, w niedzielę 4 sierpnia, spotkali się lokalni politycy, duchowni (także biskupi obu wyznań) i mieszkańcy. Burmistrz Olaf Scholz dziękował tym, którzy „70 lat temu cierpieli w Hamburgu pod bombami” za to, że o swoich przeżyciach opowiadali nie tylko swym dzieciom i wnukom, ale „nam wszystkich”. „Naszym zadaniem jest przekazać dalej pamięć” o tych wydarzeniach – mówił socjaldemokrata Scholz – aby „takie potworności nie powtórzyły się już ani w takiej formie, ani w żadnej innej”. Na uroczystości obecna była pani burmistrz Drezna, miasta-symbolu ofiar „Bombenkrieg”. Przemawiał też brytyjski pastor. Pod kościołem św. Mikołaja – zniszczony 70 lat temu, nie został odbudowany: ruinę zostawiono jako centralne miejsce pamięci – składano wieńce. Zapowiedziano, że wystawa o „Gomorze” w podziemiach Nikolai­kirche – rocznie odwiedzało ją dotąd 100 tys. osób – będzie rozbudowana.

Ale rocznica „Gomory” miała charakter nie tylko oficjalny – gdzie do tej oficjalnej strony zaliczyć wypada też filmy w publicznej telewizji (centralnej ARD i lokalnych kanałach) czy audycje w radiu (rozgłośnia NDR poświęciła „Gomorze” cały dzień; słuchacze mogli nadsyłać wspomnienia) – ale też autentycznie oddolny. W mieście odbywały się liczne imprezy: koncerty, spacery, chwile ciszy na cmentarzach. Własne obchody organizowały parafie; Kościoły katolicki i ewangelicki włączyły się w obchody. Lokalny portal internetowy ogłosił zbieranie wspomnień i starych zdjęć, aby pokazać, jak kiedyś wyglądało miasto. Media, lokalne i centralne, od wielu tygodni publikowały rocznicowe teksty... I tak dalej.

OCZAMI DZIECI

Autorzy tych tekstów, audycji i filmów przede wszystkim starali się dotrzeć do żyjących świadków. Ale tych, którzy wtedy byli dorośli, prawie już nie ma – więc w roli świadków występują głównie ci, którzy byli wówczas dziećmi. I podobnie jak podczas polskiej dyskusji o rzezi wołyńskiej, głównie to oni mają głos. Z ich dziecięcą perspektywą – gdy np. niejaka Marianne Salow opowiada, jak przeżyła jako jedyna z klasy (w Hamburgu zostało zniszczonych 277 szkół).

Ale chodzi nie tylko o wspomnienia, o tamten moment, gdy – jak ujął to pisarz Walter Kempowski, już nieżyjący – „skończyło się moje dzieciństwo” (13-latek przeżył nalot na Rostock, a rok później na Hamburg). Chodzi też o pytanie: czy obrazy i emocje sprzed 70 lat mają znaczenie dziś – w życiu nie tylko tych starych ludzi, ale także ich potomków?

Okazuje się, że mają – i to dwojako.

Po pierwsze: geriatrzy z Hamburga zaobserwowali, że u osób, które w dzieciństwie doświadczyły nalotów, wspomnienie o nich nagle „wybucha”, gdy np. 80-letni człowiek zapada na poważną chorobę. Tak jakby osłabienie organizmu sprawiało, iż puszcza niewidzialna tama, skrzętnie budowana latami.

Po drugie: miejscowi psychiatrzy przebadali grupę kilkudziesięciu osób, które podczas nalotów były dziećmi, a także ich dzieci (dziś dorosłych) – i stwierdzili zjawisko przenoszenia traumy. „Potomkowie »dzieci Gomory« niejako dziedziczą psychiczne rany rodziców z 1943 r.”, są „mniej odporne na obciążenia psychiczne niż społeczna przeciętna – mówił psychiatra Philipp von Issendorff, kierujący badaniami (dokumentująca je książka ukazała się na 70. rocznicę). – Im poważniejsza trauma rodziców, tym wyższy poziom lęku u ich dzieci, nawet po wielu dekadach”. Także depresje i problemy psychosomatyczne występowały w tej grupie częściej.

Wniosek psychiatrów: wojenna trauma przenosiła się na potomstwo – i to nie tylko wtedy, gdy rodzice opowiadali o swych przeżyciach, ale także, gdy o nich milczeli.

„WSZYSCY BYLIŚMY OFIARAMI”

Niemiecka pamięć historyczna jest dziś poniekąd rozpięta między dwoma paradygmatami: „narodu oprawców” i „narodu ofiar”. O ile debaty historyczne z pierwszej dekady po zjednoczeniu można podsumować jako „powrót myślenia o Niemcach-oprawcach”, o tyle w drugiej dekadzie coraz silniej do głosu dochodziły tendencje do eksponowania roli Niemców-ofiar – ofiar wysiedleń, nalotów, gwałtów Armii Czerwonej, powojennych obozów itd. – oraz do ich upamiętnienia. W oczach Polaków najbardziej widocznym tego przejawem był projekt Eriki Steinbach – ale w ­optyce niemieckiej nie on był najważniejszy, lecz właśnie pamięć o „Bombenkrieg”.

W polskich dyskusjach – choćby tej ostatniej, po serialu „Nasze matki, nasi ojcowie” – pojawia się pytanie (ujęte już jako zarzut): czy Niemcy piszą na nowo swoją historię? Odpowiedź jest prosta: oczywiście, że tak. Oczywiście, gdyż pamięć historyczna stale jest „pisana” (interpretowana) na nowo przez kolejne pokolenia. To nieuniknione. Istotne jest natomiast pytanie: „jak” to się dokonuje i co z tego wynika? Przykładowo: na ile „produktem ubocznym” tej sytuacji jest potraktowanie wątku polskiego w serialu „Nasze matki, nasi ojcowie”? Albo: czy przesłanie „nigdy więcej wojny” ma na tyle uniwersalny charakter, że powinno skłaniać Berlin do powściągliwości nawet wtedy, gdy świat oczekuje od niego działania – jak w przypadku wojny w Libii?

W Niemczech powszechne jest dziś poczucie, że – jako państwo i społeczeństwo – powiedzieli/uczynili już oni (prawie) wszystko, co można było powiedzieć/uczynić w kwestii odpowiedzialności za II wojnę światową. I że daje to prawo do integrowania w sferze publicznej również własnych ofiar.

A co dalej? W tej chwili nowa niemiecka pamięć jest in statu nascendi.

„JAK STRASZNA JEST WOJNA”

Tamte obrazy, dźwięki i szczegóły nigdy nie opuściły Nestora Kuckhoffa. „Podobnie jak świadomość, czym jest wojna” – mówił Kuckhoff, dziś emerytowany proboszcz katedry katolickiej w Hamburgu. Film z jego wspomnieniami o wydarzeniach sprzed 70 lat opublikowano na stronie internetowej diecezji.

Nestor Kuckhoff nie jest odosobniony w swym poglądzie o antywojennej „lekcji historii”, jaka ma wynikać z losu jego miasta. Wprawdzie w grupie kilkudziesięciu przebadanych „dzieci Hamburga” tylko jedna czwarta podzielała pogląd, że to głównie Niemcy ponoszą winę za II wojnę światową. Ale równocześnie tylko co piąty skłonny był postrzegać Niemców jako przede wszystkim ofiary tej wojny; równie niewielu deklarowało, że czują nienawiść do aliantów. Aż 90 proc. odpowiedziało negatywnie na pytanie, czy III Rzesza miała jakieś „dobre strony”.

Sven Felix Kellerhoff, redaktor „Die Welt”, porównał wyniki badań „dzieci Hamburga” z badaniami, jakim kilka lat temu poddano mieszkańców Drezna – świadków nalotów z lutego 1945 r. (bilans: co najmniej 25 tys. zabitych). Wnioski Kellerhoffa były interesujące: choć naloty zniszczyły oba miasta, a liczba ofiar była proporcjonalna do ich wielkości, drezdeńczycy prędzej skłonni byli obwiniać aliantów o „bezsensowne i terrorystyczne naloty”, podczas gdy hamburczycy nie kwestionowali faktu, że ich miasto miało strategiczne znaczenie. Ponadto okazało się, że pamięć o nalotach odgrywa znacznie większą rolę w Dreźnie.

Skąd takie różnice? Kellerhof uznał, że w Dreźnie jest to dalekosiężny skutek działań nazistów i komunistów. Zarówno naziści, jeszcze podczas wojny, jak też później rządzący w NRD komuniści wprzęgli bowiem los Drezna w swoją propagandę wymierzoną w Zachód. Czerwona dyktatura poszła tu śladem dyktatury brunatnej: jedni i drudzy przekonywali, że angloamerykański nalot na Drezno był zbrodniczy i terrorystyczny. Z tym tylko, że komuniści głosili to przez 40 lat.

Wśród pytań, jakie psycholodzy zadali dorosłym już „dzieciom Gomory”, było też takie: dlaczego zdecydowali się opowiedzieć swoim dzieciom o przeżyciach z 1943 r.? 60 proc. udzieliło odpowiedzi, którą można streścić tak: „Moje dzieci powinny wiedzieć, jak straszna jest wojna”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2013