Daniel Petryczkiewicz: "Gdy ruszam na marsz dla Odry, córka się dziwi. O rany, stary idzie na protest"

Lata pracy w korporacjach nauczyły mnie, jak z nimi wojować w obronie przyrody - mówi aktywista znad rzeki Małej.

19.06.2023

Czyta się kilka minut

 / JACEK MARCZEWSKI / AGENCJA WYBORCZA.PL
/ JACEK MARCZEWSKI / AGENCJA WYBORCZA.PL

ADAM ROBIŃSKI: Co mówi Twoja ­nastoletnia córka, kiedy tata idzie na marsz dla Odry?

DANIEL PETRYCZKIEWICZ: Dziwnie na mnie patrzy. O rany, stary idzie na protest. Ale jak już wrócę, to zwykle wspomina, że jest dumna. Wtedy odparowuję, że powinna być tam ze mną. Ale to wcale nie jest takie oczywiste.

Dlaczego?

Bo mam poczucie, że dzieciaki mają dziś wystarczająco dużo spraw, z którymi się mierzą. Nasza córka okaleczała się, korzystała z pomocy psychoterapeuty. I nie jest pod tym względem wyjątkiem. To są powszechne problemy, szczególnie wśród dziewczyn. W jakimś stopniu to pewnie kwestia mody, tzw. „wyzwań” TikToka i innych głupot, ale u podstaw takich zachowań leżą autentyczne problemy. Pomyśl o presji, z jaką młodzież musi się mierzyć. Ich świat jest naprawdę porąbany. Ciągłe porównywanie się z innymi, zabieganie o względy, zawiść, nienawiść – wszystko potęgowane na social mediach czy grupach dyskusyjnych, wszystko live, na żywo, na oczach tłumu rówieśników. Do tego brak perspektyw: czy kiedykolwiek wyprowadzę się od rodziców, co z pracą? A my im dorzucamy jeszcze katastrofę klimatyczną. Hej, czemu nie walczycie o przyszłość planety?

My zepsuliśmy, wy naprawiajcie.

Dlatego wcale się nie zdziwiłem, kiedy w ostatnim raporcie „Ziemianie atakują” przeczytałem, że dzieciaki do 18. roku życia wypadają najgorzej w kwestii świadomości katastrofy klimatycznej. Eksperci byli w szoku. No co wy? Przecież młodzież ma naprawdę wystarczająco dużo na głowie. Nie potrafi się odnaleźć w tym świecie, a wy oczekujecie nie wiadomo jak wzniosłych deklaracji i zachowań. Byłem jako fotograf na wszystkich Młodzieżowych Strajkach Klimatycznych. Ze strajku na strajk było coraz smutniej. Przychodziło coraz mniej osób. Z tego samego raportu wynika, że to nasze pokolenie, moje i twoje, dzisiejsi czterdziestolatkowie, mamy najwięcej obaw w związku z klimatem. I te swoje obawy ładujemy do plecaków naszych dzieci.

Jakim byłeś nastolatkiem? Buntowałeś się?

No pewnie. Miałem włosy do połowy pleców, grałem na gitarze w heavymetalowym zespole Catharsis. On wciąż istnieje, choć już beze mnie. Występowaliśmy w Jarocinie, nagraliśmy dwie taśmy. Mieszkałem w Tychach, po kasety trzeba było się wyprawiać do Katowic, bo tam był dobry sklep, chyba na Stawowej. Jeździliśmy z duszą na ramieniu, bo skinheadzi polowali na takich łachmaniarzy jak my. Można było dostać w ryj. Pamiętam koncert, który graliśmy w Skawinie. Uciekaliśmy z niego przez piwnicę, bo do klubu wpadli skini.

Dostałeś łomot?

Na szczęście nigdy jakoś porządnie. Rodzice długo nie pozwalali mi jeździć na koncerty, ale jak już zacząłem, to nie mogłem przestać. Na wspomnienie Metalliki na Stadionie Śląskim do dziś mam ciary. Fala dźwięku i ten tłum. Stanie na scenie to też były niezapomniane emocje. Zawsze miałem parcie na szkło. Ono mi zostało.

Daniel Petryczkiewicz, kiedyś muzyk heavymetalowy, dziś aktywista przyrodniczy. A pomiędzy?

Robiłem karierę w korporacjach. U startu kariery miałem refleksję, że nie chcę pracować w biznesie, który zajmuje się rzeczami szkodliwymi albo głupotami, słodyczami, czipsami czy tytoniem. Nie byłem żadnym aktywistą, ale nie dawałem sobie na to zgody. Wszedłem w branżę związaną ze zdrowiem. To był klasyczny wyścig szczurów, wspinanie się po drabinie stanowisk, podwyżki i awanse. Byłem aktywny, miałem mnóstwo sukcesów, parcie na szkło robiło swoje.

Nie wychodziłeś z pracy?

Stanowisko dyrektorskie, jedna firma, druga, trzecia. Pracoholizm na całego. Tak wsiąkłem w robotę, że nawet nie zauważyłem, jak mi się rodzina zaczęła sypać. A potem z dnia na dzień straciłem pracę i zostałem bez samochodu, komputera, telefonu, bo wszystko miałem oczywiście służbowe. Obiecałem sobie: nigdy więcej. Wciąż jestem w tej branży, ale już na swoich zasadach. Prowadzę własną działalność, pracuję dla ważnego gracza na rynku. To ciągle jest poważny biznes, ale zupełnie inna kultura pracy. Pani prezes jest zapaloną żeglarką, ludzie mają swoje pasje, realizują się również poza pracą. Zresztą kiedy nawiązywaliśmy współpracę, oświadczyłem, że nie chcę awansować. Nie planuję nikogo wygryzać, chcę po prostu robić swoje i być nagradzany adekwatnie do swojego wkładu.

Twoją sytuację trzeba nazwać uprzywilejowaną. Mieszkanie w Konstancinie, stabilna sytuacja finansowa, dzieci powoli wychodzą z domu. Ktoś mógłby powiedzieć, że teraz powinieneś sobie kupić sportowe auto. Albo znaleźć hobby na drugą połowę życia.

Mam ten problem, że strasznie szybko się angażuję. Moja żona się śmieje, że ­jestem dobrym materiałem na fanatyka religijnego. Kiedy się ustatkowałem finansowo, mocno wszedłem w sport. Wspinaczka, wakeboarding, woda, deska, góry. Na maksa. I do tego fotografia. Robiłem zdjęcia podczas zawodów, sesje komercyjne, influencerzy. Ale potem przyszła refleksja, że ile można? Po co robić wciąż takie same zdjęcia? Poszedłem na warsztaty do Tomka Drzewińskiego, którego bardzo cenię. Powtarzał, że na zdjęciach widać przede wszystkim ich autora. „To jakiego Daniela chciałbyś widzieć na swoich zdjęciach, Daniel?”. Zaswędziało, bo te moje fotografie były właściwie o niczym.

Czyli że Ty jesteś o niczym.

I teraz się będziesz śmiał, bo kolejnym impulsem były zakupy. Wracam któregoś dnia do domu obładowany siatkami, rozpakowuję je i nagle się orientuję, że mam dwie kupki: na jednej jest jedzenie, na drugiej jednorazowe opakowania. Plastik. Stąd się wziął projekt „No Beauty in Plastic”. Można go nazwać pierwszym przejawem aktywizmu. Fotografowałem ludzi zawiniętych w folię: akrobatów, tancerki, pływaków, baletnice. Po którymś pokazie przyszły do mnie ­licealistki z liceum Cer­vantesa w Warszawie. Pytały, co mogą zrobić, żeby z tym plastikiem walczyć. Zrobiłem wielkie oczy, bo skąd mam wiedzieć. Ale potem wymyśliłem, że zaproszę je do sesji. Zrobimy zakupy, a potem ubierzemy je w opakowania po warzywach i zorganizujemy ­happening przed ­supermarketami. To było w Dzień Kobiet 2020. Przyszło trochę ludzi, dobrze się to klikało w internecie, udzieliłem paru wywiadów. Byłem naładowany energią do działania.

Czekam, kiedy zaczniesz opowiadać o Małej. Ale chyba jeszcze nad nią nie doszliśmy.

Zaraz dojdziemy. W tamtym czasie Filip Springer i Julia Fiedorczuk organizowali Szkołę Ekopoetyki. Chcieli szukać razem ze słuchaczkami i słuchaczami nowych sposobów mówienia o kryzysie klimatycznym. Przyjęli mnie. Na pierwsze zjazdy jeździłem przekonany o słuszności tego, co robię, bo przecież miałem na koncie wystawę o plastiku. Tymczasem oni gadali o poezji, o języku, kazali czytać mądre książki. Potem przyszedł moment utemperowania. Zrozumiałem, że mam dużo do nadrobienia. Że ten mój plastik to pikuś, niewielki element ogromnego problemu. Że walka z samym tylko plastikiem na niewiele się zda. Dzięki szkole poznałem też masę wspaniałych ludzi. Ekspertów, którzy z różnych stron przyglądają się tematyce antropocenu i klimatu.

No, to teraz już możemy o Małej.

Nazwa adekwatna do wielkości. Dopływ Jeziorki, kilkanaście kilometrów długości. Dużo bobrów, mokradła.

Od początku pandemii zaczęliśmy się z Agnieszką, moją żoną, szwendać po okolicznych lasach. W końcu trafiliśmy nad Małą. To chyba Szkoła Ekopoetyki sprawiła, że nabrałem już pewnej wrażliwości. Zacząłem z uwagą przyglądać się rzece. I nazywać to, co widzę. Mała jako mikroświat zamieszkany przez różne istoty. Elementy krajobrazu pisane wielką literą. Rozlewisko. Stara Wierzba. Dąb Czatowania. Wciąż niewiele jednak rozumiałem, co się tam dzieje. Ale bardzo przywiązałem się do tego miejsca. Kiedy w listopadzie nad rzekę przyjechała koparka Wód Polskich i ją przeorała, po prostu płakałem.

Pisaliśmy o tym w „Tygodniku”. Zniszczono tamy bobrowe, wycięto drzewa. Na pewnym odcinku Mała zamieniła się w kanał, a jej brzegi – w plac budowy pełen kolein. Wszystko w ramach tzw. prac utrzymaniowych.

Znowu sobie wtedy powiedziałem: to się nie może powtórzyć. Znałem już ludzi, wiedziałem, gdzie zadzwonić. Wiktor Kotowski z Centrum Ochrony Mokradeł, jeden z ważniejszych głosów w świecie nauk przyrodniczych, nie dość, że mnie przyjął, to jeszcze powiedział: „Masz rację, że się buntujesz. To głupota. Zbierz paru kumpli, idźcie nad rzekę i wszystko to, co wywaliła koparka, wrzućcie z powrotem do rzeki. Żeby choć odrobinę spowolnić spływ wody”. A ja już wcześniej myślałem, żeby te tamy bobrowe po prostu odbudować.

Tylko jak? Tego nie uczyli w szkole.

Zbudowałem pierwszą tamę i od razu spłynęła. Jak te bobry to robią? Nie dawało mi to spokoju. Kombinowałem, że użyję worków z piaskiem. Albo dywanu, który z koryta wyciągnęła koparka Wód Polskich, a potem zostawiła go na brzegu. Serio, chciałem tamować rzekę dywanem. Ale nie, bobry nie budują tam z dywanów, muszę myśleć tak jak one. Któregoś razu podczas jogi wymyśliłem, że wbiję w dno dwa rzędy palików, pomiędzy nie wrzucę większe gałęzie, i wszystko przysypię piachem i obłożę trawą. Zadziałało. Ta tama do dziś trzyma rozlewisko, choć z czasem przejęły ją oczywiście bobry, które nad Małą wróciły, poprawiły i jeszcze dorobiły kaskadę. Pamiętam ten moment, gdy suche rozlewisko zaczęło się wypełniać wodą. Ona wręcz bulgotała. Jak u Tolkiena, kiedy wody Iseny wlewają się do ruin Orthanku.

Relacjonowałeś to wszystko w mediach społecznościowych. Chodziło o danie przykładu: zobaczcie, nawet jedna osoba może coś zdziałać?

Mówiłem już o moim parciu na szkło i że przez pracoholizm prawie rozpadła mi się rodzina. Po drodze zadaliśmy sobie tyle ran, że potrzebowaliśmy pomocy, by się zagoiły. Poszedłem na terapię, jestem w niej już osiem lat. Ale z perspektywy czasu wiem, że nawet w terapii długo realizowałem opowieść o sobie samym. Moment, w którym zaczęła się uczciwa praca z terapeutką, zbiegł się w czasie z tym, o czym mówimy: ze Szkołą Ekopoetyki, z Małą, z aktywizmem.

Wracając do twojego pytania: na początku chyba po prostu chciałem się pochwalić. Ja i moja sprawczość. Potem zrozumiałem, że to jest właśnie to, czego się uczę: mój sposób na snucie narracji o kryzysie klimatycznym. Przez sport zawsze czułem się związany z wodą, więc jako aktywista będę opowiadał o wodzie. Woda to życie, my ją bierzemy za pewnik, tymczasem w ostatnim raporcie GUS na temat ochrony środowiska jest napisane, że tylko 1 proc. polskich jezior jest w dobrym stanie przyrodniczym. I tylko pół procenta rzek. Ot, informacja wrzucona w tabelkę, z którą państwo nic nie zrobi.

Trzy lata później jesteś wymieniany jednym tchem z dużymi organizacjami z branży: Dziedzictwo Przyrodnicze, Greenpeace, Koalicja Ratujmy Rzeki, Daniel Petryczkiewicz.

Nie po to uciekłem z korporacji, żeby teraz się pod kogoś podpinać. Robię rzeczy, pod którymi mogę się podpisać swoim nazwiskiem. Jeśli coś ma po mnie zostać, to właśnie te działania. Moi nauczyciele fotografii mówili, że nie ma co chować się za pseudonimami. Jednocześnie coraz częściej rozumiem, że działania jednostkowe lepiej robić we wspólnocie. I ja czuję, że nie jestem sam. Działam w społeczności.

Jako jeden z liderów.

Po burzy mózgów zwykle pada pytanie: wiemy, co trzeba zrobić, tylko kto to zrobi? Jestem tym frajerem, który zwykle się zgłasza. Znowu przywołam Tolkiena. Elfy, krasnoludy i ludzie debatują, kto zaniesie pierścień do Mordoru i wtedy zgłasza się Frodo. Marsz dla Odry wymyśliliśmy wspólnie, dużą grupą, ale trzeba było znaleźć osobę, która go zgłosi miastu i policji. Nigdy tego nie robiłem. Bałem się, bo to ogromna odpowiedzialność. A co, jeśli komuś się coś stanie? Zaatakują nas narodowcy? Wyszło świetnie: miałem wsparcie ludzi, policja też była pomocna. Jestem nieźle zorganizowany, korpo nauczyło mnie myślenia projektowego. To się przydaje.

Rozpoznawalność chyba też.

Tylko że jak ktoś alarmuje „Daniel, jest sprawa, pomóż”, to niemal zawsze odpisuję, że najważniejsze jest lokalne działanie. Żaden Petryczkiewicz nie pomoże, jeśli na miejscu nie znajdzie się ktoś, kto zajmie się tym problemem. Ja mogę być skuteczny tu, w powiecie piaseczyńskim, w Konstancinie, ale nie po drugiej stronie Warszawy.

Przykład na skuteczność: w lesie na Wydmach Czarnowskich, to Twój rewir, nagle pojawia się concertina, zasieki. Strach myśleć, co będzie, jak wjedzie w nie jakiś rowerzysta, nie mówiąc o zwierzętach.

Dostałem cynk, że coś się dzieje, od dziewczyny, która tam mieszka. Poprosiłem, żeby zrobiła więcej zdjęć, żeby poszukała jakiegoś ochroniarza, zgłosiła to na policję. Trochę nią sterowałem, przekazywałem własne doświadczenie. Okazało się, że to scenografia do filmu Agnieszki Holland o wydarzeniach na polsko-białoruskiej granicy. Rozwinęli tę concertinę i zostawili na noc, z jednym tylko ochroniarzem. Kiedy już było wiadomo, co jest grane, szybko udało się dotrzeć do kogoś zaangażowanego w produkcję. Spalili się ze wstydu, w parę godzin pojawiła się dodatkowa ochrona i oświetlenie, żeby na tych zasiekach nie ginęły zwierzęta.

Opowiedz o mechanizmie nagrody. Co Ty z tego masz ­emocjonalnie? Kilka tygodni temu dostałeś „Stołek”, nagrodę „Gazety ­Wyborczej”, ale to chyba nie dla takich nagród robi się aktywizm.

Co jest nagrodą? Radość, że nad Małą sfotografowałem bekasa. Tyle razy słyszałem go nad Biebrzą, a zdjęcie udało się zrobić dopiero tu, po sąsiedzku. Albo kiedy zobaczę zakwit jaskrów wodnych. Albo jak na fotopułapkę nagrają się łosie. Żona mówi, że jestem strasznie nabuzowany, „pomarańczowo” głośny. Najbardziej lubię momenty, gdy mnie przyroda tak wycisza, że w ogóle nie świecę.

Jednocześnie spotykasz się z wrogością, której obywatel niezaangażowany nie zna. To problem każdego aktywisty.

Nauczyłem się nie włączać w internetowe dyskusje. Początkowo hejt mnie spalał. Nie umiałem nie odpisać, nakręcałem się. Teraz wiem, że internet nie jest polem rozwiązywania konfliktów czy prowadzenia merytorycznej dyskusji. Wymieniając komentarze, nikogo nie przekonam. Szkoda tracić czas. Lepiej spędzić go na merytorycznej robocie. Zrobić dokumentację rezerwatu albo po prostu posiedzieć nad rzeką.

A przemoc w świecie rzeczywistym?

Nagrał mi się na fotopułapkę człowiek, który niszczył tamę bobrową. Udało mi się go zidentyfikować. Poszedłem do niego zapytać, czy ma zgodę Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska, bo jeśli nie, to jest to nielegalne. Zwyzywał mnie od ekoterrorystów. Najpierw chciałem eskalować konflikt, ale potem schowałem ego do kieszeni, kupiłem flaszkę i poszedłem do niego jeszcze raz, pokojowo pogadać. Znowu mnie pogonił. Spotkaliśmy się kilka miesięcy później w terenie. Zaczął mi mówić, że chodzę z psem po jego lesie, że jestem kłusownikiem, że ma kolegów myśliwych i oni mi zastrzelą psa, a jak trzeba będzie, to i ze mną zrobią porządek. Pomieszanie z poplątaniem, ale tego było za wiele. Poszedłem na policję, złożyłem zeznania. Co prawda prokuratura w Piasecznie nie wszczęła postępowania, ale zdarzenie jest w papierach. Miałem też parę pogróżek, po których trochę uważniej oglądałem się za siebie. I było mi cholernie smutno, że miejsce, które do tej pory było moją oazą, nagle staje się zarzewiem niepokoju. Że coś mi się tam może stać.

Chciałem zapytać, jak sobie z tym radzisz, ale skoro wspomniałeś o terapii, to zakładam, że to powracający temat.

Oczywiście nie rozmawiam z terapeutką o ekologii, ale o mechanizmach, które we mnie zachodzą. I dużo mówię o byciu nad rzeką, bo mam poczucie, że ona jest elementem procesu terapeutycznego. Czuję, że jakoś mi to pomaga. Ale zmagałem się też z sytuacjami, gdy szedłem do lasu po ulgę, a jej nie dostawałem. Chciałem z wściekłości walić kijem po drzewach.

Tylko że ten las nie jest po to, żeby mi dawać ulgę. Co to w ogóle za postawa: iść do lasu, żeby coś od niego dostać. Sam sobie muszę dać tę ulgę. Inaczej się nie da.

Pomoc psychologiczna dla osób zaangażowanych w aktywizm to coraz poważniejszy problem. Obrońcy Puszczy Białowieskiej wyszli z tej walki pokiereszowani fizycznie i psychicznie.

Do tego dochodzi problem depresji klimatycznej. Na szczęście temat zaczyna być zauważany. Są miejsca, gdzie można się zwrócić po pomoc. Oczywiście organizowane oddolnie, bo gdyby pójść do ministra z hasłem, że potrzebne jest wsparcie psychologiczne dla aktywistek i aktywistów, zostałoby się wyśmianym.

Masz poczucie funkcjonowania w systemie ochronnym ­organizowanym przez państwo?

W kwestii ochrony przyrody państwo abdykowało. Co najmniej 10 lat temu. A może i wcześniej. Zastanawiam się, czy gdy na początku wieku powoływaliśmy obszary Natura 2000, to była to urzędnicza dojrzałość, czy tylko zaspokajanie systemu europejskiego. Organizacje pozarządowe zamiast współpracować z instytucjami, muszą z nimi walczyć. Wody Polskie zajmują się wydawaniem zezwoleń na zrzucanie ścieków do rzek. Regionalne dyrekcje ochrony środowiska co rusz pozwalają na odstępstwa od zakazów zabijania gatunków chronionych. Ministerstwo Środowiska i Klimatu nie ma ochrony nawet w nazwie. A to, że ja, obywatel, muszę się zajmować sprzątaniem śmieci, które inni obywatele wyrzucają do lasu, ­uwłacza godności nas wszystkich. Społeczne akcje sprzątania świata to patologia, której nie znoszę.

Ale bierzesz w nich udział.

Rzadko. Jak mnie poproszą harcerze, to się zgadzam, bo odmowa mogłaby negatywnie wpłynąć na ich morale. Ale gdy zgłasza się organizacja i chce, żebym został twarzą akcji sprzątania śmieci, to się buntuję. Dlaczego znowu mamy wyręczać w czymś państwo? Czasami sobie fantazjuję: co by było, gdyby prawo własności ziemi przyznawać na podstawie tego, jak ktoś o nią dba? Jak by wtedy wyglądała struktura własności tu, za ulicą, na łąkach między Konstancinem a warszawskimi Kabatami? Mam tam zlokalizowane 20 gór śmieci. Głównie budowlanych. Każdą z nich kilka razy zgłosiłem do Wojewódzkiego Inspektoratu Ochrony Środowiska. WIOŚ od takich zgłoszeń umywa ręce, przekazuje je gminie. Gmina dzwoni do mnie i mówi, że ja to mam na mapie, ale strażnicy nie mogą tych śmieci znaleźć. Dzwoni nawet komendant. „Panie Danielu, dziękuję za obywatelską postawę, no ale nie ma”. „Dobrze, panie komendancie, niech mi pan da dwoje ludzi, zaprowadzę”. Poświęciłem na to parę godzin, pokazałem palcem w terenie. Z tych 20 gór śmieci zostało jeszcze 17. Pierwsze mandaty się posypały.

Nie da się tak w nieskończoność.

Oczywiście, że nie. Ale nie można też przechodzić obok tego całkiem obojętnie. Trzeba znaleźć jakiś sposób działania. Zauważyłem, że jak publikuję na swoim profilu same negatywne informacje, to momentalnie spada zainteresowanie. Prosty eksperyment: napisz coś o zmianie klimatu, a zamiast do 20 tysięcy odbiorców, ten wpis trafi do stu. Algorytmy mediów społecznościowych tną zasięgi. Klimat jest dla nich nudny. Tymczasem jeśli chcę być skuteczny, móc liczyć na pomoc, gdy będzie potrzebna, muszę te zasięgi mieć. Próbuję więc ten algorytm przechytrzyć. To taki mój koń trojański – wrzucam do internetu ładny obrazek, sielankowe zdjęcie, i dorabiam do niego tekst, który trywialny nie jest. Chcę sprawić, że opakowany w atrakcyjną formę ważny wpis stanie się dla algorytmów zjadliwy. Chcesz przykład? Przyrodnik Adam Zbyryt opowiedział mi ostatnio, że gawrony to ginący gatunek. Ja na to: co ty gadasz, przecież w mieście jest ich pełno.

W mieście. Ale ich naturalne siedliska znikają.

I to jest informacja, która z punktu widzenia algorytmów będzie interesująca. Niby błaha ciekawostka, a jednak ważna z punktu widzenia opowieści o antropocenie. Da się to ładnie ubrać i puścić w świat. Oszukać system.

Coraz rzadziej piszesz znad Małej, za to częściej zajmujesz się sprawami ogólnopolskimi. Czy to jest opowieść o czterdziestoparolatku, który przez aktywizm wszedł do polityki? Żeby nie musieć systemu oszukiwać, tylko go zmieniać?

Nie wiem. Dużo o tym myślę. Kiedy idziesz na radę gminy Konstancin, która ma się zajmować tym, czy na mokrych Łąkach Oborskich w otulinie rezerwatu inwestor będzie mógł wybudować pole golfowe, co osuszy i łąki, i rezerwat, i zaczynasz opowiadać o kryzysie wodnym, to 90 proc. ludzi patrzy na ciebie jak na kosmitę. Nie wiedzą, o co ci chodzi. Katastrofa klimatyczna znajduje się poza obszarem ich zainteresowań, jakby ich nie dotyczyła. Myślę sobie wtedy, że nic się nie zmieni, dopóki my, ludzie zaangażowani w ochronę przyrody, w tej radzie nie zasiądziemy. I wtedy odzywa się mój wewnętrzny Frodo: „Ja pójdę”.

Czyli pora wyjść z opozycji?

Bycie wiecznym partyzantem jest oczywiście romantycznie atrakcyjne. Ale czy skuteczne? Tylko że jest jeszcze druga strona medalu, i o niej też często rozmawiam z terapeutką. Chodzi o koszty. Jaką cenę jestem gotów zapłacić. Nie wiem.

Przyszedłem pytać o aktywizm uprzywilejowanego 40-latka, ale dochodzę do wniosku, że nie chodzi o kapitał ekonomiczny, tylko o doświadczenie.

Można powiedzieć, że jestem wdzięczny latom spędzonym w korporacjach, bo nauczyły mnie, jak z nimi wojować. Znaj wroga swego. Podczas posiedzenia komisji w sprawie Łąk Oborskich upierałem się na zrobienie prezentacji w Powerpoincie. Wiedziałem, że inwestor będzie taką miał, więc jeśli chcemy go powstrzymać, musimy mieć swoją. Atrakcyjną, profesjonalną, z wykresami, tabelkami, faktami. Inaczej przegramy. Gdy dawno temu szkolono mnie na sprzedawcę, pierwszą rzeczą, jaką usłyszałem, było to, że gdyby liczyły się fakty, to byłbym niepotrzebny. Klient dostawałby kartkę: ten odkurzacz ma taką moc, a tamten inną. I to by wystarczyło do podjęcia decyzji. Ale jeśli usłyszy, że ten konkretny model pozwoli mu spełnić marzenia i jeszcze migiem wysprzątać dom, to jest kupiony.

No to co sprzedajesz?

Ideę, że coś jest warte ochrony. Ale nie wiem, czy sprzedawanie to dobre słowo, bo się kojarzy z wciskaniem kitu. ­Tymczasem większość rzeczy, które mówię i publikuję, to wiedza uzyskana od innych ludzi. Pytam się, dowiaduję, a potem puszczam w świat. Zygmunt ­Bauman mówił, że potrzebujemy przede wszystkim translatorów rzeczywistości. Może powinienem przy tym pozostać? Nas, ludzi, często gubi pęd postępu. Jakby rozwój był priorytetem. Jeśli się nie rozwijasz, to stoisz w miejscu. A co jest złego w staniu w miejscu? Ostatnio mam wrażenie, że o wiele więcej czasu powinienem spędzać stojąc w miejscu. Widać i słychać wtedy znacznie więcej.

Jak się skończyła awantura o pole golfowe?

Część radnych chciała doprowadzić do głosowania nad dalszym procedowaniem oferty inwestora. Debata była tak burzliwa, że w pewnym momencie sam inwestor, być może wiedząc, że przegra głosowanie, wycofał propozycję. Co nie znaczy, że Łąki Oborskie są bezpieczne. Dopóki nie zmieni się miejscowy plan zagospodarowania, zawsze może się znaleźć ktoś inny, kto spróbuje osuszyć rezerwat. ©

 

DANIEL PETRYCZKIEWICZ (ur. 1976) jest aktywistą przyrodniczym i fotografem. Ambasador rzeki Małej w powiecie piaseczyńskim, bobrowniczy Stowarzyszenia Nasz Bóbr.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 26/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Jak odbudować tamę