Frankowa ugoda na horyzoncie

Równo 25 lat temu banki podały pierwszym polskim klientom toksyczny owoc kredytu w obcej walucie. Historia ta może wkrótce mieć zgoła niebiblijne zakończenie – jeśli tym razem z raju wygnany zostanie wąż.

22.02.2021

Czyta się kilka minut

Manifestacja Ruchu Stop Bankowemu Bezprawiu,  Warszawa, luty 2015 r. / MARCIN OBARA / PAP
Manifestacja Ruchu Stop Bankowemu Bezprawiu, Warszawa, luty 2015 r. / MARCIN OBARA / PAP

Najbliższe cztery tygodnie mogą okazać się najgorętszym okresem w dziejach polskiej bankowości. 25 marca Sąd Najwyższy wyda orzeczenie, które ujednolici linię orzeczniczą polskich sądów w sprawie kredytów hipotecznych denominowanych w obcej walucie lub indeksowanych ich kursem. Sześć pytań, które trafiło do Sądu z izb niższych instancji dotyczy przede wszystkim wątpliwości, czy klauzule indeksujące wartość kredytów o tabele kursu walut ustalane wewnętrznie przez banki (już zakazane przez unijne ustawodawstwo) wolno zastąpić np. średnim kursem walut NBP lub innym wskaźnikiem. Kolejne pytania dotyczą m.in. biegu przedawnienia w tego typu sprawach oraz kontrowersji wokół prawa do żądania opłat za korzystanie z udostępnionego przez banki kapitału – w sytuacji, kiedy sąd dojdzie do wniosku, że zawartą przed laty umowę kredytu należy uznać za nieważną.

Skomplikowane, prawda? A przecież prócz kwestii czysto prawnych sprawa ma także aspekt ekonomiczny, bo zdaniem bankowców ich przegrana z frankowiczami kosztować będzie jakieś ­60-100 mld zł i o tyle mniej pieniędzy zasili rzekomo w kolejnych latach polską gospodarkę.

Istotę polskiego sporu klientów i banków o kredyty walutowe – zwane słusznie frankowymi, bo to ta waluta była najczęściej głównym bohaterem – w gruncie rzeczy można jednak sprowadzić do jednej fundamentalnej kwestii. A jest nią odpowiedź na pytanie, czy powszechna ekonomizacja wielu sfer polskiego życia – od kultury, przez usługi publiczne, kończąc na ochronie zdrowia – może się rozlać także na płaszczyznę prawa. W listopadzie ub. roku Związek Banków Polskich, branżowy wehikuł lobbingowy, zaapelował wprost do Komitetu Stabilności Finansowej (w skład którego wchodzą Narodowy Bank Polski, Komisja Nadzoru Finansowego, Ministerstwo Finansów oraz Bankowy Fundusz Gwarancyjny) o interwencję w sprawie sporów o kredyty frankowe, zanim Sąd Najwyższy wyda orzeczenie. Zdaniem bankowców sądy wydają wyroki uderzające w „fundamenty funkcjonowania bankowości”.

Czy zatem branża, która z premedytacją schwytała setki tysięcy klientów w pułapkę kredytów walutowych, do tego przeprowadzając tę operację z rażącym – jak się okazało – lekceważeniem dla prawa, po raz kolejny okaże się zbyt ważna dla gospodarki, żeby ponieść za to konsekwencje? Sądząc po ostatnich ruchach w samych bankach, słabną nadzieje, że kredytowa burza tym razem przejdzie bokiem.

Ugoda nagle opłacalna

Drogę ucieczki z walutowej pułapki otworzyła polskim frankowiczom decyzja Trybunału Sprawiedliwości UE z 2019 r., która potwierdziła, że kredyty indeksowane kursem obcej waluty zawierają klauzule skutkujące nieważnością całej umowy pożyczki, ale dodatkowo podkreśliła, że takiej klauzuli nie można zastąpić bez zgody kredytobiorcy dowolnym aneksem. Po tej decyzji sądy zalała fala pozwów o unieważnienie umowy kredytu walutowego. Na koniec ub. roku liczba takich spraw przekroczyła 30 tysięcy, co oznacza, że tylko w ciągu 12 miesięcy przybyło ich około 30 proc. Zeszłotygodniowe orzeczenie Sądu Najwyższego, ponownie korzystne dla kredytobiorców, może ten trend jedynie pogłębić. W odpowiedzi na zapytanie składu niższej instancji Sąd Najwyższy doszedł bowiem do wniosku, że kredytobiorcy frankowi mają prawo żądać od banków zwrotu kwot wpłaconych z tytułu zaskarżonej umowy nawet wówczas, gdy dochodzona kwota jest niższa od wartości wypłaconego kredytu. Polscy sędziowie zajęli więc w tej sprawie stanowisko podobne w duchu do wcześniejszego orzeczenia TSUE, którego członkowie nie mieli wątpliwości, że w sporze klienta z bankiem interes słabszej strony wymaga większej ochrony prawnej.

Aktywnych, wciąż spłacanych hipotek frankowych jest dziś nieco ponad 400 tys., ale banki udzieliły łącznie 775 tys. kredytów indeksowanych do kursu szwajcarskiej waluty lub nią denominowanych. Istnieje więc spore ryzyko, że gdyby sądy zaczęły masowo przyznawać rację kredytobiorcom, pozwy złożą także ci, którzy kredyty już spłacili.

Większość spraw frankowych jeszcze nie weszła na wokandę lub czeka na apelację, ale statystyki orzeczeń w pierwszej instancji, w której w olbrzymiej większości wygrywają klienci, musi stanowić dla banków sygnał alarmowy. Te obawy, jeśli nie panikę, widać w danych finansowych za ubiegły rok. Na przykład mBank, który na koniec 2020 r. miał na głowie 7508 spraw o unieważnienie kredytu walutowego, zamroził dotychczas w rezerwach 1,5 mld zł. Kolejny bardzo aktywny swego czasu kredytodawca frankowy, bank Millennium (5514 spraw) musiał odłożyć na pokrycie ewentualnych roszczeń klientów 960 mln zł – z czego aż 426 mln zł wpadło do tej puli w czwartym kwartale ub. roku, kiedy szybko zaczęło przybywać pozwów. PKO BP, który we frankowe tarapaty (5372 sprawy) wpakował się głównie wskutek ­przejęcia za 2,83 mld zł banku Nordea, włożył na ten sam cel do zamrażarki 1,4 mld zł, zwiększając w ostatnim kwartale rezerwy o 337 mln zł. Łącznie dziesięć największych polskich banków notowanych na warszawskiej giełdzie odłożyło już na pokrycie ewentualnych przegranych z frankowiczami niemal 6 mld zł i wszystko wskazuje na to, że po pierwszym kwartale br. wartość rezerw na ten cel może sięgnąć 8-9 mld zł. Zważywszy na trudną sytuację sektora bankowego, który – jak pokazują wstępne wyniki niektórych graczy – w 2020 r. odnotował spadek zysków nawet o 40-50 proc., branży przestaje się opłacać dotychczasowa gra na zwłokę. Dlatego prezesi banków, którzy dotychczas sabotowali wszelkie propozycje polubownego (czyli satysfakcjonującego obie strony) rozwiązania walutowego impasu, szybko zmieniają zdanie. Rozsądnie brzmi im nawet propozycja szefa Komisji Nadzoru Finansowego, który postuluje przeliczenie kredytów w taki sposób, jakby od początku były udzielone w rodzimej walucie i wedle krajowych stóp procentowych – mimo że do niedawna branża twardo stała na stanowisku, że takie rozwiązanie jest ekonomicznie i operacyjnie po prostu nie do przyjęcia.

Sytuacja musi być poważna, skoro bankowcy postanowili zrobić coś, do czego uciekają się zwykle dopiero wówczas, kiedy narozrabiają naprawdę grubo – zaapelować o pomoc banku centralnego. Zarząd NBP, który do tej pory stał na stanowisku, że banki muszą samodzielnie wypić piwo nawarzone kilkanaście lat wcześniej, obecnie nie wyklucza pomocy w przewalutowaniu frankowego portfela. Stawia jednak warunek – pomoc ma mieć charakter systemowy i rozwiązać problem raz na zawsze. Banki muszą zatem wcześniej oszacować, ilu klientów gotowych będzie pójść na ugodę i wypracować jednolite jej warunki.

Banki znalazły się więc w egzotycznej dla siebie sytuacji, w której to nie one przemawiają z pozycji siły. Sądząc po wynikach ostatnich ankiet, więcej niż co drugi polski frankowicz deklaruje zainteresowanie ugodą na warunkach zbliżonych do zaproponowanych przez KNF – mimo że zdaje sobie sprawę z tego, że walcząc w sądzie do końca może ugrać znacznie więcej (przeciętne zadłużenie po konwersji na warunkach KNF zmaleje o jakieś ­30-40 proc.; zwycięstwo w sądzie dla klientów, którzy spłacili mniej więcej połowę kredytu, może oznaczać uwolnienie hipoteki, a nawet sporą nadpłatę). Deklaracje składane ankieterom padają jednak przed wyrokiem SN, kiedy wygrana w sądzie jest nadal niepewna. Na forach frankowiczów wyczytać można wręcz, że w niektórych miastach, np. we Wrocławiu, sądy często orzekają na korzyść banków. Po 25 marca linia orzecznicza stanie się jednak znacznie bardziej przewidywalna.

Czy klienci uścisną wtedy rękę wyciągniętą przez bankowców do zgody?

Poudawać uczciwych

Banki przez lata przedstawiały przecież polskich frankowiczów jako krótkowzrocznych hazardzistów, którzy postawili własną przyszłość w walutowym kasynie, ewentualnie – spekulantów hurtowo wykupujących mieszkania w najatrakcyjniejszych lokalizacjach, oczywiście pod wynajem.

Jak jest naprawdę? W portrecie przeciętnego polskiego frankowicza, jaki wyłania się chociażby z danych Biura Informacji Kredytowej, trudno znaleźć elementy pasujące do układanki, którą kleci lobby bankowe. Aż 66 proc. posiadaczy kredytów frankowych w Polsce stanowią osoby urodzone między 1967 a 1981 r., które w połowie pierwszej dekady XXI wieku – czyli w apogeum zainteresowania pożyczaniem na mieszkanie w obcej walucie – dobiegały czterdziestki lub dopiero kończyły studia. Większość klientów w tej grupie wiekowej kupowała zatem swoje pierwsze mieszkanie najczęściej po to, żeby w nim mieszkać – o wiele rzadziej do celów spekulacyjnych.

Trudno też zarzucać im krótkowzroczność czy nieumiejętność oceny zdolności kredytowej, skoro same banki z innych okazji podkreślają, że przy niespełna 3-proc. udziale tzw. umów zagrożonych portfele walutowych kredytów hipotecznych należą do najzdrowszych składników ich bilansów (w bankowej narracji dowodzić to ma dobrej kondycji finansowej zadłużonych we frankach gospodarstw, choć równie dobrze da się wytłumaczyć to także desperacją rodzin usiłujących uniknąć utraty spłaconego w części mieszkania).

Aż 95 proc. frankowiczów spłaca wszystkie zobowiązania w terminie – to kolejna konkluzja płynąca z danych BIK, z których wynika także, że kupujących mieszkania za kredyty w obcej walucie nie można nazwać utracjuszami. W tej grupie więcej niż 10 pożyczek konsumpcyjnych posiada zaledwie 0,6 proc. kredytobiorców. W całej polskiej populacji jest ich niemal dziesięć razy więcej.

Jak zatem doszło do tego, że kilkaset tysięcy Polaków, nie najgorzej wykształconych (wśród frankowiczów dominują absolwenci studiów) i na co dzień podejmujących racjonalne decyzje konsumenckie, nagle uległo temu „helweckiemu ukąszeniu”? Banki formalnie nie ukrywały przecież ryzyka. Większość klientów podpisała nawet klauzule, w których oświadczyła, że zdaje sobie sprawę z zagrożenia, jakie wiąże się z ryzykiem kursowym.

Odpowiedź na to pytanie kryje się częściowo w arkanach banków. Dziś wiemy już, że niektóre majstrowały w kalkulatorach zdolności kredytowej w taki sposób, aby potencjalnym klientom zamknąć drogę do kredytu w polskim złotym, ale pozwolić zadłużyć się we franku. W tym celu najczęściej w obliczaniu wysokości raty i zadłużenia nie uwzględniano po prostu spreadu walutowego. Wiadomo też, że zarządy banków, które po wejściu Polski do Unii rozkręciły na całego kurki z kredytami walutowymi, doskonale zdawały sobie sprawę z tego, że kilka lat wcześniej w kilku krajach Europy Zachodniej wprowadzono systemowe ograniczenia w dostępie do kredytów walutowych – bliźniaczo podobne do tych, które w Polsce udało się przepchnąć, przy wciąż sporym oporze banków, dopiero w ubiegłej dekadzie. To wszystko nie przeszkadzało jednak polskim bankom reklamować pożyczania w obcej walucie jako w pełni bezpiecznej i do tego powszechnie stosowanej metody finansowania zakupu nieruchomości. Jeszcze w lipcu 2008 r. – na kilkanaście tygodni przed upadkiem banku Lehman Brothers i wywołanym przez to kryzysie finansowym – analitycy z polskich banków i brokerów kredytowych uspokajali opinię publiczną, że szwajcarska waluta to stabilny fundament dla inwestycji w mieszkanie. Byli i tacy, którzy obstawiali, że cena franka, kosztującego wówczas nieco ponad 2 zł, do końca roku zjedzie w pobliże 1 zł.

Tuż przed Bożym Narodzeniem 2008 r. za jednego franka trzeba było tymczasem zapłacić około 2,6 zł. A najgorsze dla posiadaczy kredytów w tej walucie miało dopiero nadejść.

Walutowy nawis

Na ile umocnienie się helweckiej waluty do złotówki w 2008 r. było zaskoczeniem dla samego polskiego sektora bankowego? Czy naprawdę istniały twarde przesłanki ku temu, by przedstawiać klientom franka szwajcarskiego jako „walutę o stabilnym kursie”?

Polski złoty jako pieniądz w pełni wymienialny miał wówczas zbyt krótką, ledwie kilkuletnią historię kursową, by wyczytać z niej coś więcej niż szczęście debiutanta. Bardziej przydatne będą historyczne dane kursu najważniejszej waluty świata, dolara amerykańskiego do franka. Wynika z nich, że w latach 1972–2008 frank podrożał do dolara ponad… 400 proc. Przeciętny Smith, który w 1972 r. wziąłby na mieszkanie kredyt na 100 tys. dolarów indeksowany o kurs CHF, wpadłby więc w identyczną pułapkę, w jakiej znalazły się tysiące polskich frankowiczów. Sam kapitał do spłaty, bez odsetek, wzrósłby mu w tym czasie do ponad 450 tys. dolarów tylko wskutek różnicy kursowej.

Rzecz jasna, opinia o franku jako stabilnej lokacie kapitału nie wzięła się z niczego. Kiedy w 1360 r. na ziemiach Królestwa Francji zaczęto bić monetę zwaną frankiem, na terenach obecnej Szwajcarii rodziły się dopiero administracyjne zalążki tego kraju. Dwa wieki później francuscy hugenoci, uciekając z ojczyzny przed katolickimi prześladowaniami, zabrali ze sobą do Szwajcarii monety króla francuskiego (a przy okazji również wiele jubilerskich talentów, które stały się zalążkiem słynnych szwajcarskich firm zegarmistrzowskich). Oficjalną monetą Szwajcarii frank stał się jednak dopiero w 1798 r., kiedy ziemie Helwetów podbiły wojska Bonapartego. Początkowo własne monety emitowały poszczególne kantony, a pieniądz produkowano dla nich w Paryżu i Strasburgu. W 1848 r. Szwajcaria utworzyła jednak bank centralny i produkcję franka przeniesiono do starej kantonalnej mennicy w Bernie. Polityczna neutralność Szwajcarii, ogłoszona w roku 1815, zapewniała od początku frankowi bezpieczeństwo i stabilny kurs. W 1865 r. Francja, Szwajcaria, Belgia i Włochy stworzyły unię walutowa zwaną Unią Łacińską, opartą zgodnie z ówczesną modą na stałym parytecie złota i srebra. Do związku dołączyła nieco później Grecja i Bułgaria, a sama Unia przetrwała aż do 1926 r. Po I wojnie światowej taki związek nie miał już racji bytu. Prócz dolara na miano waluty referencyjnej zasługiwał tylko bezpieczny szwajcarski frank.

O ile w większości krajów siła miejscowej waluty jest pochodną efektywności i konkurencyjności gospodarki, o tyle w Szwajcarii relacja jest odmienna – najcenniejszym dobrem szwajcarskiej gospodarki jest właśnie frank. Ponad 7,5 mln mieszkańców tego kraju, zatrudnionych w większości w sektorze usług, wytwarza PKB w wysokości 707 mld dolarów rocznie (dane z 2019 r.). Jednocześnie wartość depozytów zgromadzonych w bankach Zurychu, Bazylei i Genewy szacuje się jednak ostrożnie na jakieś 5-5,5 biliona franków. Sektor bankowy wytwarza dziś ok. 15-16 proc. szwajcarskiego PKB (w Polsce nie przekracza on 10 proc.). Wielkie pieniądze lubią ciszę, a szwajcarskie banki przez lata oferowały inwestorom zza granicy przysłowiową wręcz dyskrecję. Gdy w latach 70. XX wieku we Francji doszli do władzy socjaliści, w obawie przed wzrostem obciążeń podatkowych bogaci Francuzi w kilka miesięcy zdeponowali w Szwajcarii ok. 390 mld franków francuskich, czyli 10 proc. wszystkich ówczesnych oszczędności.

Legendarna stabilność franka, o której bankowcy w Polsce tak ochoczo zapewniali klientów, jest jednak w dużej mierze pieśnią przeszłości. Walutowy nawis wiszący nad niewielką jak na światowe realia gospodarką Szwajcarii sprawia, że nawet tamtejszy bank centralny nie do końca panuje nad frankiem. Dla wielkich funduszy hedgingowych, obracających setkami miliardów dolarów, rozhuśtanie kursu helweckiej waluty nie jest wielkim wyzwaniem. Polscy frankowicze doświadczyli tego boleśnie w styczniu 2015 r., kiedy szwajcarski bank centralny musiał zrezygnować z obrony minimalnego kursu franka właśnie pod naciskiem zagranicznych spekulantów. Kurs CHF w kilkanaście minut skoczył z 3,56 do 5 zł, by pod koniec dnia ustabilizować się na poziomie ok. 4,2 zł. Rzecz jasna frank nadal uchodzi za bezpieczną przystań na wypadek gospodarczych sztormów i globalny konsensus inwestorów w tym względzie sprawia, że faktycznie sprawdza się w tej roli. W świecie finansów – zwłaszcza obecnie, kiedy doskwiera mu gigantyczna nadpłynność – nic nie jest dane na zawsze. Dziś trudno uwierzyć we franka po 80 groszy. Ale 15 lat temu nikt nie wyobrażał go sobie również po 4,2 zł.

Choćby z tego powodu i bankom, i frankowiczom powinno zatem zależeć na wypracowaniu porozumienia w sprawie kredytowego impasu. Wolter pisał, że jeśli „szwajcarski bankier rzuca się z okna – skaczcie za nim bez namysłu. Na pewno są jakieś pieniądze do zarobienia”.

Ale to dowodzi raczej tego, że nie ma autorytetów, które nie mogłyby się pomylić. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 9/2021