Nasza druga waluta: sąd nad frankiem szwajcarskim

Przez lata był właściwie naszą drugą walutą. Nauczył nas, czym są spready, pokazał, czym pachnie krach giełdowy. Po 27 latach obecności franka szwajcarskiego w polskim życiu – czas na bilans.

19.06.2023

Czyta się kilka minut

Rozprawa przed Wielką Izbą Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej w Luksemburgu, 2015 r. / TRYBUNAŁ SPRAWIEDLIWOŚCI UNII EUROPEJSKIEJ / MATERIAŁY PRASOWE
Rozprawa przed Wielką Izbą Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej w Luksemburgu, 2015 r. / TRYBUNAŁ SPRAWIEDLIWOŚCI UNII EUROPEJSKIEJ / MATERIAŁY PRASOWE

Ta historia zaczyna się w lutym 1996 r. w katowickim oddziale banku powiązanego wówczas z kapitałem austriackim. Klient szuka kredytu na zakup samochodu. Zapewne nie myśli o pożyczce w obcej walucie; pewnie nawet nie zdaje sobie sprawy, że mógłby się o taką ubiegać. W okienku czeka jednak niespodzianka. Jego bank właśnie wprowadził do oferty kredyty samochodowe we franku szwajcarskim, a ściślej – indeksowane jego bieżącym kursem do złotego.

Zaskoczony klient zadaje pracownikowi kolejne pytania i z każdą odpowiedzią słabnie jego początkowa nieufność. Tak, kredyt we frankach jest tańszy od złotówkowego, powiązanego z referencyjną stopą procentową NBP, która wynosi w tamtym czasie aż 26 proc. Nie, spłat wcale nie trzeba dokonywać we frankach, nie trzeba nawet w nich zarabiać. Szwajcarska waluta w całej transakcji pojawia się jedynie w kilku punktach umowy.

Samochód, który był przedmiotem tamtej transakcji, prawdopodobnie dawno pocięto na żyletki, ale i wizerunek franka w trakcie tych 27 lat pokryła rdza. Bilans jego obecności w krwiobiegu polskiej gospodarki wychodzi zdecydowanie na minus. Nie chodzi tylko o zmuszenie kilkuset tysięcy polskich rodzin do codziennej gry w kantor walutowy, dekady zaciskania pasa i nerwowego obliczania, czy starczy na ratę, której wysokość przerosła najostrożniejsze kalkulacje. W akcie oskarżenia przeciwko frankowi musi pojawić się także zarzut zrujnowania wiary w instytucję zaufania publicznego, za jaką uchodziły banki, oraz przeprowadzenia swoistego testu opieki państwa nad obywatelami, który Polska koncertowo oblała. Można by go nawet rozszerzyć o podsycanie starego polsko-polskiego sporu, bo wątek cwanych frankowiczów, którzy rzekomo kupili nieruchomości kosztem uczciwej reszty, nadal przewija się w debacie publicznej.

Oskarżony nie działał jednak sam. Nie byłby tak skuteczny, gdyby z jednej strony nie pomagała mu lekkomyślność, a czasem po prostu ekonomiczna ignorancja klientów, z drugiej zaś chciwość i krótkowzroczność polskich bankowców. Tym ostatnim sądy na masową skalę wystawiają dziś krytyczne recenzje, unieważniając niemal każdą zaskarżoną umowę frankową i nakazując rozliczenie się z klientem w złotówkach.


RZECZNIK TSUE WYDAŁ OPINIĘ. TO ŚWIETNA WIADOMOŚĆ DLA FRANKOWICZÓW

MAREK RABIJ: Wynagrodzenie za korzystanie z kapitału może się należeć wyłącznie konsumentowi, a nie bankom – stwierdził rzecznik TSUE. Dla kredytobiorców to świetna wiadomość, dla banków – katastrofalna.


Czas szwajcarskiej waluty w Polsce dobiega końca. Niedawny wyrok Trybunału Sprawiedliwości UE, który pozbawił banki ostatniego oręża w walce z kredytobiorcami, zapewne przyspieszy jeszcze proces odsyłania franka tam, gdzie jego miejsce – czyli do Szwajcarii. A to też dobry moment na refleksję, jak do nas trafił.

I Wiara

Jako przybysz z arcybogatego kraju frank idealnie trafiał w polskie aspiracje konsumenckie połowy lat 90. Czasów, w których nikt nie czytał metek, bo niemal wszystkich oślepiał blask kolejnych zachodnich marek, wchodzących na pustynię naszego rynku i błyskawicznie zajmujących miejsce rodzimych towarów. Podobny sukces stał się udziałem produktu, jakim był kredyt frankowy.

Na większą skalę pożyczki hipoteczne w szwajcarskiej walucie pojawiły się w Polsce w 2003 r. Jak wynika z danych Komisji Nadzoru Finansowego, w 2004 r. łączna wartość kredytów w walucie obcej, głównie we franku i euro, wyniosła już 6,1 mld zł. Cztery lata później – 56 mld zł. W 2008 r. 10 największych firm deweloperskich wydało łącznie na reklamę blisko 36,5 mln zł – o 30 proc. więcej niż rok wcześniej. Banki zachęcały do kredytu hipotecznego ustami kolejnych celebrytów. Skutecznie – skumulowana ­wartość wszystkich udzielonych kredytów ­ mieszkaniowych sięgnęła w 2008 r. kwoty będącej równowartością 20 proc. ówczesnego polskiego PKB. Nad Wisłą po raz pierwszy od rozpoczęcia transformacji ustrojowej mieliśmy do czynienia z hossą na rynku mieszkaniowym. Ludzie, którzy odpowiadali za rozkręcenie kurka z zasilającymi ją pieniędzmi, w większości do dziś uważają, że działali w interesie konsumentów.

Mariusz Grendowicz, w latach 2001-2006 wiceprezes banku BPH, a od 2008 do 2010 r. szef BRE Banku, podczas procesu franka złożyłby następujące zeznania:

Czy w trakcie Pańskiej pracy w sektorze bankowym zetknął się Pan z analizą, która sygnalizowałaby, że umowa kredytu indeksowanego kursem obcej waluty może być niezgodna z polskim prawem?

Mam jedną krótką odpowiedź – nie. Proszę pamiętać, że wprowadzenie oferty niezgodnej z prawem byłoby także działaniem na niekorzyść banku, za co mógłbym, jako członek zarządu, ponieść odpowiedzialność. Kredyty frankowe nie były pułapką na klientów, miały jedynie otworzyć dostęp do rynku hipotecznego tym, którzy nie mieliby na to szans w polskiej walucie. Na początku stulecia stopa referencyjna NBP, która określa wysokość oprocentowania kredytów złotówkowych, sięgała 20 proc. Pięć lat później spadła w okolice 6 proc., ale w tym samym czasie stawka LIBOR dla waluty szwajcarskiej oscylowała wokół 0,5 proc. Oprocentowanie kredytów frankowych było po prostu znacznie niższe od oprocentowania pożyczek złotowych.

Bankowcy wiedzieli jednak, że kredyty w obcej walucie mogą stać się pułapką. Wpadli w nią w latach 80. Australijczycy, których kuszono tanimi pożyczkami indeksowanymi kursem japońskiego jena. Dekadę później to samo przerabiały z frankiem szwajcarskim banki we Włoszech. Pekao S.A., który na początku lat dwutysięcznych był własnością włoskiej grupy Unicredit, z tego powodu oferował w Polsce kredyty frankowe jedynie zarabiającym w tej walucie. Nie zapalała się Panu lampka ostrzegawcza?

Powtórzę: chodziło o stworzenie czegoś, z czego mogliby korzystać klienci niemający szans na kredyt złotowy. Analizy prawne wskazywały, że tego typu oferta jest w pełni zgodna z polskim prawem bankowym. Komisja Nadzoru Finansowego również nie zgłaszała żadnych zastrzeżeń do jej meritum. Oczywiście, taki kredyt, jak każda inwestycja, był obarczony ryzykiem, ale to do klienta należała decyzja, czy chce je podjąć.

Pana zdaniem banki należycie informowały o ryzyku kursowym?

Robiły to zgodnie z ówczesnymi procedurami. Kiedy tylko nadzór finansowy nakazał pokazywanie klientom symulacji wzrostu kursu franka, natychmiast zaczęliśmy je udostępniać. Proszę też wziąć pod uwagę, że klientów zaciągających pożyczkę w polskim złotym w ogóle nie informowano wtedy o ryzyku związanym z wzrostem stóp procentowych.

Czy zgadza się Pan z opinią wyrażaną często przez posiadaczy kredytów frankowych, że banki w tego typu umowach scedowały na nich całe ryzyko?

Uważam, że tego typu poglądy głosić mogą tylko osoby, które nie znają mechanizmów bankowości, ewentualnie ktoś, kto z premedytacją nagina fakty. Wahania kursowe były również niebezpieczne dla banku. Po pierwsze, wraz ze wzrostem wartości zobowiązań kredytobiorców rosło także ryzyko braku spłaty, co pociągało za sobą chociażby konieczność zawiązywania dodatkowych rezerw przez bank. W górę szła także suma bilansowa, co z kolei zmuszało do utrzymania wyższego kapitału własnego i zmniejszenia akcji kredytowej czy obniżki dywidendy. A co do samego ryzyka – pamiętam, że porównanie jakości portfela kredytów hipo­tecznych w złotych i walucie obcej wypadało jednoznacznie na korzyść tych ostatnich. Po regulacjach narzuconych przez KNF, które ograniczyły dostępność kredytów bez wkładu własnego, problem osób obciążonych kredytem frankowym do granic ich możliwości praktycznie zniknął. Późniejsze kłopoty frankowiczów wiązały się już z drastycznym umocnieniem kursu szwajcarskiej waluty, ale proszę nie zapominać, że czas, kiedy banki w Polsce szeroko oferowały kredyty we franku, był też okresem, w którym Polska szykowała się do przyjęcia euro. Donald Tusk jako premier zapowiadał, że stanie się to jeszcze w 2011 r. Kurs euro i franka był wtedy ze sobą skorelowany niemal na poziomie 1 do 1. Strategia banków opierała się więc również na założeniu, że ryzyko kursowe związane z kredytami we franku zmaleje niemal do zera w ciągu kilku lat.

II Nadzieja

Profesjonaliści, jakimi są bankowcy i ekonomiści, musieli jednak zdawać sobie sprawę, że w międzyczasie może dojść do kursowej katastrofy. Wbrew obiegowym opiniom Szwajcaria nigdy nie była ekonomicznym gigantem. Zasługiwała – i nadal zasługuje – raczej na miano średniaka z niewielkim rynkiem wewnętrznym (8,7 mln mieszkańców) i gospodarką uzależnioną w znacznej mierze od eksportu. Długa tradycja politycznej neutralności, liberalne przepisy podatkowe, a do niedawna także szczelna tajemnica bankowa sprawiły jednak, że waluta tego państwa od lat uchodzi w świecie finansów za bezpieczną przystań. W niespokojnych czasach jej kurs rośnie do innych walut, bo rynki przestrzegają niepisanej reguły, by w obliczu wojny czy kryzysu gospodarczego kapitał uwolniony dzięki sprzedaży innych dóbr lokować właśnie w Szwajcarii. Dla powstrzymania zabójczego dla eksportu napływu obcej gotówki (bo im droższy frank, tym mniejsza konkurencyjność szwajcarskich produktów) tamtejszemu bankowi centralnemu zdarzało się wprowadzać nawet ujemne stopy procentowe, czyli kazać sobie płacić za przywilej przechowywania gotówki we franku – a i to zwykle nie zniechęcało spanikowanych inwestorów.


WYROK TSUE: FRANKOWICZE WYGRALI Z BANKAMI

PIOTR WÓJCIK: Miały już upaść z powodu podatku bankowego i wciąż obowiązujących rządowych wakacji kredytowych. Teraz banki płaczą z powodu wyroku TSUE w sprawie frankowiczów, jakby zapomniały, że ubiegły rok zakończyły z podwojonymi zyskami.


Opowieść o przewidywalnej szwajcarskiej walucie, którą w pierwszej połowie lat dwutysięcznych bankowcy karmili polskich klientów, była zatem półprawdą. Brakującą połową była informacja, że owa przewidywalność sprowadza się do tego, że tani wówczas frank prędzej czy później mocno podrożeje. Tymczasem część bankowców wysyłała klientom zgoła przeciwne komunikaty nawet wtedy, gdy na horyzoncie widać już było oznaki nadchodzącego kryzysu. Sebastian Węglewski, który w sierpniu 2006 r. stał się posiadaczem kredytu frankowego na 20 lat, będzie następnym świadkiem do wysłuchania.

– Po śmierci babci odziedziczyłem jej mieszkanie. Niestety, za małe na potrzeby czteroosobowej rodziny, postanowiliśmy więc je sprzedać i wykorzystać te pieniądze na wkład własny – wspomina. – W banku, w którym miałem konto, szybko dostałem ofertę kredytu. Z pożyczonych 200 tys. zł 120 tys. musieliśmy dołożyć do kupna nowego mieszkania. Reszta miała wystarczyć na remont i urządzenie, ale jak to zwykle z remontami bywa, koszty rosły w oczach. Spytałem, czy w grę wchodzi aneks i podniesienie kwoty kredytu o 30 tys. zł. Tydzień później pieniądze miałem już na koncie.

Kilka miesięcy później z identyczną propozycją wystąpił już bank. Frank wciąż tanieje i będzie dalej tanieć – klarowali jego pracownicy – za to nieruchomość Węglewskich zyskuje na wartości, bo na rynku mieszkaniowym trwa hossa.

– Dlatego usłyszałem, że mogę pożyczyć nawet 30 tys. zł bez ponownego badania zdolności, wystarczy podpis pod aneksem do umowy w oddziale. Pieniądze możemy wydać na cokolwiek. A rata wzrośnie tylko o kilkanaście złotych. No co miałem powiedzieć? Każdy by się skusił – uśmiecha się nieśmiało Węglewski.

Kolejna propozycja aneksu na ponad 20 tys. zł „na dowolny cel” wypłynęła z banku po następnych dwóch miesiącach. Znów bez żadnych formalności. Tym razem Węglewscy odmówili, ale bank nie odpuszczał. – Ostatni raz złożyli nam taką ofertę w wakacje 2008 r. – mówi Sebastian. – Dobrze pamiętam, bo się zastanawialiśmy, czy jednak nie wziąć tych 23 tys. i nie pojechać w jakieś egzotyczne miejsce. Pamiętam też zapewnienia pani z banku, że lekki wzrost ceny szwajcarskiej waluty to chwilowy trend i że za trzy lata za franka będzie się płaciło koło złotówki, więc dodatkowe pieniądze spłacą się właściwie same. A miesiąc później zaczął się kryzys w USA, frank zaczął drożeć jeszcze bardziej i pod koniec roku dobił do 3 zł.

Atmosferę bankowej kuchni tamtych lat najlepiej oddają wyznania Renaty Z.

W latach 2006-2009 pracowała Pani w banku we Wrocławiu jako doradca klienta do spraw kredytów hipotecznych.

Tak.

Również walutowych?

Przede wszystkim walutowych. Nie przypominam sobie, żeby w trakcie mojej pracy w banku któryś z obsługiwanych przeze mnie klientów dostał kredyt hipoteczny w złotówkach.

Klienci nie wnioskowali o takie pożyczki?

Rzadko, bo były droższe. Ale nawet jeśli zawnioskowali o złotówkowy, to zwykle nie dostawali. Przychodziła odpowiedź, że nie mają zdolności kredytowej.

Przychodziła?

Ja tylko kierowałam papiery do analizy i po kilku dniach zwykle wracały z odpowiedzią, że klient nie spełnia kryteriów do umowy w złotówkach. Wtedy mieliśmy mu proponować franki.

Było takie oficjalne zalecenie?

Może nie zalecenie, ale wskazówka na szkoleniach ze sprzedaży. Potem się już wręcz utarło, że od razu mówiliśmy klientowi, że z kredytem w złotówkach może być ciężko i żeby złożyć wniosek o dwie analizy, dla pożyczki w PLN i CHF.

I nie dziwiło Pani, że klient, który zarabia w polskich złotych, ma większą zdolność kredytową w obcej walucie?

Skończyłam filmoznawstwo. Nie znam się na tym. Na firmowych szkoleniach tłumaczono nam, że to wynika z niższych stóp procentowych dla franka niż dla złotego. Ale w pracy mówiło się, że nie tylko z tego.

Co ma Pani na myśli?

No… ludzie od analizy ryzyka opowiadali na spotkaniach integracyjnych, że mają z góry polecenia, żeby tak szacować zdolność kredytową we franku, żeby była jak najwyższa. Przy obliczaniu raty kredytu w CHF nie uwzględniali np. spreadu bankowego, tylko brali średni kurs NBP.

Co to dawało?

Powiedzmy, że klient miał mieć kredyt na 30 lat, a rata miała wynosić 600 franków miesięcznie. Jeśli się przeliczyło ją po średnim kursie NBP, który wynosił wtedy, powiedzmy 2,4 zł, całkowity koszt kredytu wraz z odsetkami wynosił, chwilę, policzę na telefonie, 518 400 zł. Ale gdyby podliczyć umowę po rzeczywistym bankowym kursie sprzedaży franka, który wynosił 2,62 zł, wyszłoby już 565 920 zł i klient mógłby takiej kwoty nie dostać.

Ale bank, jak rozumiem, i tak pobierał potem od klienta raty posługując się swoim wewnętrznym kursem, czyli nie po 2,4 zł, ale po 2,62 zł?

Tak.

Czyli na etapie analizy ryzyka celowo zaniżano całkowity koszt kredytu we franku, żeby klient mógł go dostać?

Tak.

I to się nazywało analizą ryzyka kredytowego?

Tak. Dużo klientów brało pożyczkę bez wkładu własnego, nierzadko także na urządzenie mieszkania. Gdyby nie taka sztuczka, nie dostaliby zgody na kredyt i w złotych, i we frankach.

Ale Pani, jak się domyślam, miała poinformować o ryzyku związanym z taką inwestycją?

Zgodnie z procedurą banku.

To znaczy?

Mieliśmy gotowy formularz, w którym było napisane, że kurs franka do złotego nie jest stały i że w trakcie trwania umowy rata może wzrosnąć. Potem doszły symulacje wysokości raty przy różnym kursie franka. Ale mieliśmy raczej uspokajać. Na szkoleniach podpowiadano nam, żeby podkreślać, że to ryzyko raczej hipotetyczne, bo frank jest bardzo stabilny.

Pokazywano państwu na szkoleniach historyczne analizy kursu franka do złotego, które by taką stabilność potwierdzały?

Nie przypominam sobie.

A wiedziała Pani wówczas, że kurs złotego został w pełni upłynniony dopiero kilka lat wcześniej i relację obu walut można szacować jedynie w tak krótkim horyzoncie czasowym? A kurs franka do dolara w ciągu 20-30 lat potrafi się zmienić nawet o ponad 30 proc.?

Dopiero teraz się o tym dowiaduję od pana.

Czyli Pani sama nie była dostatecznie przekonana o tym, że frank to stabilna waluta, ale mówiła to klientom?

Ja byłam sprzedawcą. Miałam sprzedać kredyty. Miałam cele miesięczne, od których zależało moje wynagrodzenie. Nie byłam doradcą klienta.

Ale tak miała Pani napisane na wizytówce, prawda?

No tak…

Ile wynosiła prowizja od sprzedanego kredytu?

Różnie, zależnie od wkładu własnego i kwoty. Ale to dobre pieniądze były, bo ruch był duży, nawet po kilka wniosków tygodniowo. W dobrym miesiącu można było mieć ponad 10  tysięcy samej premii.

III Nienawiść

Frankowe okienko zamknęło się z trzaskiem we wrześniu 2008 r., kiedy upadek wielkiego banku Lehman Brothers zapoczątkował światowy kryzys finansowy. Banki przestały udzielać takich pożyczek klientom, którzy nie zarabiają w szwajcarskiej walucie. Jej kurs rósł błyskawicznie. W czerwcu 2010 r. przebił 3 zł. Jesienią 2011 r. przekroczył 3,5 zł. Wreszcie przyszedł styczeń 2015 r., kiedy szwajcarski bank centralny przestał bronić kursu i frank w kilka minut zdrożał do ponad 4,25 zł, otarłszy się przez chwilę o pułap ponad 5 zł. Blisko pół miliona rodzin frankowiczów w tamtych dniach właściwie nie rozstawało się z kalkulatorem. W łeb wzięły nawet najbardziej zapobiegliwe domowe analizy ryzyka związanego z zakupem mieszkania w obcej walucie.

„Zapytaj nas o kredyt/ mamy tu pasmo przeżyć wartkich./ Zapytaj, ile kosztuje, by śledzić,/ jak nam rośnie w siłę frank szwajcarski” – rapowali Łona i Webber na płycie zatytułowanej „Cztery i pół”.

 

Na tym etapie procesu franka bezcennego materiału procesowego dostarczają badania socjologa Mateusza Halawy, w tamtym okresie przeprowadzał wywiady z rodzinami spłacającymi kredyt w szwajcarskiej walucie. „Wobec niespodziewanych wzrostów kursu, zwłaszcza przed 2015, moi rozmówcy artykułowali przeważnie poczucie rezygnacji. Kontrakt (…) utożsamiano z niezmiennym »wyrokiem losu« (charakterystyczne, że grupa badanych z jednego z nowych bloków na Białołęce swoją typową dla klasy średniej sytuację uwikłania w kredyt próbowała rozwiązywać strategiami bliższymi klasie ludowej: grą w lotto, by spłacić powiększony dług). Zdarzało się, że wśród tych, którzy utrzymywali stabilne lub rosnące zatrudnienie, początkowe fazy niestabilności franka były interpretowane wręcz jako moralnie chwalebne momenty próby (»na tym polega dorosłe życie«), potwierdzające dojrzałość i zaradność w ochronie rodziny przed zewnętrznymi turbulencjami” – pisał Halawa w artykule opublikowanym w 2017 r.


„ZAUSZ FIRMĘ”, CZYLI PODATKI WEDŁUG KONFEDERACJI

MAREK RABIJ: Wkrótce mogą być trzecią siłą w polskim parlamencie, więc propozycje podatkowe Konfederacji należy traktować poważnie. Nawet jeśli sami autorzy widzą w nich jedynie tanie slogany.


Słowem – pierwszą reakcją klientów banków było wzięcie odpowiedzialności na siebie. Bunt przyszedł później. Z chwilą, kiedy frankowicze zrozumieli, że stanowią społeczność, a indywidualne doświadczenia każdego z nich zwykle znajdują pokrycie w doświadczeniach innych. Wyrok losu, jakim dotąd wydawał się frank po 4 zł, nagle zaczął się jawić jako starannie ukartowana manipulacja. Zwłaszcza w obliczu kolejnych informacji o tym, że umowy kredytów w CHF są naszpikowane niedozwolonymi klauzulami, a banki, pożyczając rzekomo franki, w rzeczywistości często nawet ich nie miały. A po drodze było jeszcze rozczarowanie państwem, które nie potrafiło zaproponować obywatelom-frankowiczom nic poza radą wyrażoną przez Jarosława Kaczyńskiego, żeby „brali sprawy we własne ręce i walczyli w sądach”.

Poczucie odpowiedzialności za własne położenie to – jak zauważa socjolog prof. Tomasz Szlendak – jedna z cech konstytuujących polską klasę średnią. Nic też dziwnego, że efektem ubocznym kryzysu frankowego, który zagroził przecież filarowi projektu dobrego życia polskich średniaków, jakim był zakup domu na kredyt, stała się masowa odmowa dalszego dźwigania odpowiedzialności za tenże kryzys. Frankowicze zaczęli organizować się w stowarzyszenia, konsultować z prawnikami, szukać rozwiązań. W końcu ruszyli do sądów.

Bankowcy początkowo obserwowali ten trend z politowaniem i chyba nie dostrzegli, że także w polskim krajobrazie społecznym coś pękło. Po skandalu wywołanym upadkiem Lehman Brothers powiedzenie „pewne jak w banku” brzmiało już jak szyderstwo. Ku swojemu zaskoczeniu branża utraciła najpierw oręż w postaci bankowego tytułu egzekucyjnego, przywileju z czasów, kiedy banki były instytucjami państwowymi. Potem niektóre z nich zaczęły przegrywać w sądach sprawy o trefne polisolokaty. Wreszcie zaczął się sypać nawet frankowy bastion.

Po orzeczeniu TSUE z 2019 r., który stwierdził, że w przypadku usunięcia klauzul niedozwolonych z umowy kredytu bank nie może zmusić klienta do zastąpienia ich innymi warunkami, bankowcy zrozumieli, że linia obrony oparta na starej zasadzie pacta sunt servanda jest nie do utrzymania. Wtedy w ich narracji pojawiło się straszenie reszty społeczeństwa. „To nie system bankowy stanie na kraju bankructwa. To Polska stanie na skraju bankructwa. A wszystko po to, żeby ci, którzy brali kredyty we franku, mieli dziś je za darmo” – grzmiał niedawno w rozmowie z Gazeta.pl Marek Belka.

Od kilku lat jesteśmy świadkami nieustannej zabawy w „dziel i rządź” połączonej ze swoistą licytacją. Na niemal każdą informację o wzroście liczby zaskarżonych kredytów w CHF (według danych samego Związku Banków Polskich procesuje się już co trzeci frankowicz) branża bankowa odpowiada szacunkiem strat, jakie zwycięstwo frankowiczów przed sądem ma rzekomo wywołać w polskiej gospodarce. Raz to 60 mld zł, innym razem ponad sto, a nawet bez kozery dwieście. Banki mają paść jak muchy pod ciężarem roszczeń kredytobiorców i pozbawić oszczędności milionów „uczciwych” klientów – mimo że właśnie mają za sobą rekordowy rok nie tylko pod względem liczby frankowych pozwów, ale także zysków. Mają też rzekomo przestać kredytować gospodarkę – mimo że to właśnie kredyty konsumenckie pozwoliły im w zeszłym roku zarobić na czysto ponad 12,5 mld zł, czyli dwa razy więcej niż rok wcześniej – i wspierać innowacje – choć w rzeczywistości bardziej palą się do pożyczania na kolejne bezpieczne z ich punktu widzenia cele, jak AGD czy sprzęt elektroniczny, niż do finansowania nowych przedsięwzięć biznesowych o potencjalnie wysokiej stopie zwrotu, ale i sporym czasem ryzyku.

W jednym obszarze bankom nie można jednak odmówić zasługi. Jeszcze w 2002 r., jak podaje Narodowy Bank Polski, w całym kraju oddawano do użytku niespełna 100 tys. domów i mieszkań. W 2009 r., czyli pod koniec hossy zasilanej tanim wówczas kredytem frankowym – już 160 tys. W tym samym czasie liczba mieszkań przypadających na każdy tysiąc mieszkańców Polski wzrosła z 310 do niemal 350, a przeciętny metraż w przeliczeniu na lokatora skoczył z 21 do ponad 24 m kwadratowych. Nadal brakuje około 1,5-2 mln lokali, ale w końcówce pierwszej dekady XXI wieku rynek mieszkaniowy w Polsce po raz pierwszy pokazał, że może sprostać popytowi na nieruchomości.

To argument na korzyść franka. O ile nie uwzględnić faktu, że kredytowa hossa doprowadziła też do pierwszej bańki spekulacyjnej na naszym rynku nieruchomości i wywindowała ceny do poziomu, przy którym o mieszkaniu zaczęto mówić jako o dobru luksusowym. Nawet z tanim kredytem indeksowanym kursem niezwykle stabilnej waluty. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 26/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Sąd nad frankiem