E-afera

Cywilizacyjne zapóźnienie, strata ponad miliarda złotych i nieufność Brukseli – to rachunek za e-aferę podczas procesu cyfryzacji. Urzędników państwowych przez lata korumpowali reprezentanci koncernów informatycznych.

08.05.2012

Czyta się kilka minut

Instalacja Marka Tomasika na zamku w Świeciu. www.instalacja.oksir.eu / Fot. Rudolf Stybar
Instalacja Marka Tomasika na zamku w Świeciu. www.instalacja.oksir.eu / Fot. Rudolf Stybar

Wiem, że za mną chodzicie, ale g... mi zrobicie. Krótcy jesteście – szepnął na ucho wiceszefowi Centralnego Biura Antykorupcyjnego podczas oficjalnego bankietu Andrzej M. Chwilę później, z kieliszkiem czerwonego wina w dłoni, jak gdyby nigdy nic rozmawiał z szefem CBA, Pawłem Wojtunikiem. Wokół byli wysocy rangą oficerowie służb, policjanci, urzędnicy NIK i sędziowie.

Zaledwie tydzień później, 25 października 2011 r., gdy M. wychodził do pracy w Komendzie Głównej Policji, agenci CBA nałożyli mu kajdanki. Równocześnie zatrzymano jego ciężarną żonę, schorowanego ojca i młodszego brata. Siostra nie podzieliła ich losu tylko dlatego, że mieszka w Niemczech.

Zaczęła się pierwsza próba skutecznego rozliczenia afery, która przez kilkanaście lat wymykała się wymiarowi sprawiedliwości.

STRACONA DEKADA

Tajemnicą poliszynela jest, że to właśnie zatrzymanie całej rodziny skłoniło byłego dyrektora Centrum Projektów Informatycznych MSW do złożenia zeznań.

– Uderzenie w krewnych nie było naciągane. Wiedzieliśmy, że M. bierze łapówki i musi je inwestować. Poszliśmy śladem pieniędzy i odkryliśmy, że każda z tych osób miała swoją rolę w ukrywaniu jego nielegalnych dochodów – mówi agent CBA, który bierze udział w śledztwie.

Dziś, po siedmiu miesiącach od tamtego zatrzymania, bilans pracy CBA i warszawskiej prokuratury apelacyjnej wygląda następująco: Andrzej M. usłyszał zarzuty karne przyjęcia blisko 5 mln zł, czyli najwyższej wykrytej łapówki w historii organów ścigania. Za kratki aresztów tymczasowych trafili przekazujący je menedżerowie światowych koncernów informatycznych IBM i HP oraz wiceprezes rodzimej „gazeli biznesu”, czyli wrocławskiej spółki Netline.

– To najpoważniejsze ze śledztw, które prowadzimy. Stale się też rozrasta, pączkuje w nowe wątki – przyznał niedawno Paweł Wojtunik. Podobnie ocenia dochodzenie nadzorujący je zastępca prokuratora apelacyjnego w Warszawie Waldemar Tyl: – Mamy świadomość, że istnieją wyższe piętra tej historii.

Ale korupcja przy wyborze firm, które realizowały rządowe kontrakty na informatyzację, ma również inny kontekst: niemal wszystkie były finansowane w 85 proc. z funduszy UE. Dlatego wiadomo już, że Bruksela nie zwróci 150 mln zł za projekty „skażone” korupcją Andrzeja M. Co więcej: wstrzymany jest proces „certyfikacji”, czyli rozliczania środków przeznaczonych na całą siódmą oś Programu Operacyjnego Innowacyjna Gospodarka. To oznacza, że stracona już suma 150 mln może wzrosnąć do ponad miliarda.

Powagi sytuacji nie ukrywał na spotkaniu z wąskim gronem dziennikarzy minister administracji i cyfryzacji Michał Boni. – Pół roku temu, podczas tworzenia mojego resortu, zapowiadałem raport otwarcia dotyczący cyfryzacji. Wtedy mówiłem o „stajni Augiasza”. Dziś muszę przyznać, że nie doceniłem powagi i komplikacji sytuacji – komentował, nazywając ostatnią dekadę „straconą dla cyfryzacji”.

Na czym polega choroba hamująca przeniesienie polskiej administracji w XXI wiek i udostępnienie jej usług za pomocą internetu?

– Ekipie prezydenta Piskorskiego w stolicy stale towarzyszyły podejrzenia korupcyjne, ale warszawiacy jeżdżą mostem, tunelami i drogami, które zbudował. Z informatyzacji, poza skandalami, Polacy niewiele zyskali, choć poszedł na to ocean pieniędzy – komentuje urzędnik ministerstwa sprawiedliwości, które uchodzi za jedyne skutecznie się informatyzujące. I wymienia pierwszą z przyczyn takiego stanu rzeczy: – Kosztorys mostu jest przejrzysty, łatwo go skontrolować. Ale jak ocenić wartość pracy informatyków, innowacyjność rozwiązań, ochronę patentów? To pole do nadużyć: mogłyby to sprawdzić tylko firmy z tej samej branży, a obniżanie kosztów nie jest w ich interesie.

SKOK FIRMY ZNIKĄD

Poziom skomplikowania takiego schematu pokazuje historia relacji Andrzeja M. z wrocławską firmą Netline, której nazwa jeszcze pięć lat temu nikomu w branży nic nie mówiła.

W 2006 r. doktor M. uchodził za młodego geniusza informatyzacji i rządząca wówczas ekipa Ludwika Dorna powierzyła mu funkcję dyrektora biura łączności i informatyki w Komendzie Głównej Policji.

– Trzydziestolatek miał wyrwać policję z dawnych, esbeckich jeszcze układów. Szansę wykorzystał do zastąpienia starych swoimi – uważa jeden z policjantów Komendy Głównej.

Mniej więcej w tamtym czasie w policyjnej centrali narodził się pomysł, aby prowadzone przy użyciu ton papierów śledztwa przenieść do komputerów. Powstał nawet specjalny zespół funkcjonariuszy, którzy opracowali założenia aplikacji do prowadzenia śledztw i tworzyli jej pierwszą wersję.

– Po przejęciu władzy przez PO Andrzej M. awansował i na polecenie ministra Schetyny stworzył Centrum Projektów Informatycznych, którego zadaniem było także pozyskiwanie finansowania z Unii – wspomina jeden z naszych rozmówców.

Wśród pierwszych decyzji nowego kierownictwa było rozwiązanie zespołu policjantów, który pracowali nad „e-posterunkiem”, jak ochrzczono aplikację do prowadzenia śledztw. Chwilę potem dyrektor CPI ogłosił przetarg na stworzenie podobnego programu, na który było już unijne finansowanie.

Wiedzeni ciekawością, ale mający już swoje podejrzenia, na przetargu pojawili się policjanci z rozwiązanego zespołu. Wciąż żałujący swego „nienarodzonego dziecka”, podczas prezentacji prowadzonej przez wiceprezesa firmy Netline zobaczyli... efekty swojej niemal trzyletniej pracy.

– Nawet błędy ortograficzne były te same. Było oczywiste, że ktoś z Komendy Głównej wyniósł ich pracę i dał firmie Netline, aby zyskała przewagę nad konkurentami – mówi policjant, który (podobnie jak większość naszych rozmówców) prosi o zachowanie anonimowości.

Funkcjonariusze nie wyciągnęli kajdanek, nie zatrzymali wiceprezesa spółki. Wrócili do swoich biur i napisali raport dla przełożonych, że byli właśnie świadkami przestępstwa.

Ich dokument, decyzją podjętą w trójkącie między ówczesnym komendantem głównym policji Andrzejem Matejukiem, ministrem Grzegorzem Schetyną i wiceministrem Adamem Rapackim, nie trafił do prokuratury, lecz jedynie do policyjnego Biura Kontroli. Nim postępowanie się zakończyło, firma Netline wygrała przetarg. Szefom policji i MSW w podpisywaniu umów z wrocławską firmą nie przeszkadzał nawet fakt, że jej prezesowi postawiono właśnie zarzuty karne. Policjanci i prokuratorzy z Wrocławia zarzucili mu wyprowadzenie pieniędzy z firmy – prawdopodobnie na łapówki.

W tym czasie ogłoszono również inne potężne zamówienie publiczne: przecież aby policjanci mogli używać rewolucyjnej aplikacji, musieli mieć sprzęt. Policja i CPI kupiły kilka tysięcy laptopów i tabletów, Netline zdobyła także kilka innych zamówień zlecanych przez CPI. Jak wynika z danych umieszczonych na stronie internetowej spółki, w latach 2006-10 jej obroty skoczyły z drobnych sześciu do ponad 120 mln rocznie.

Dziś projekty realizowane przez Netline wchodzą w skład 150 mln skreślonych już przez Brukselę.

Owszem: gdy Biuro Kontroli skończyło analizę raportu policjantów, minister Grzegorz Schetyna podpisał doniesienie do prokuratury. Śledztwem zajęła się ABW, ale okazało się np., że laptop, na którym zapisana była prezentacja pokazywana w CPI, został zniszczony. Policjanci, którzy odkryli sprawę i zaalarmowali o niej przełożonych, zapłacili za uczciwość utratą stanowisk; byli przenoszeni z centrali na daleką prowincję lub sami odchodzili, np. właśnie do CBA.

KTO DECYDOWAŁ?

W wysyłanych redakcjom sprostowaniach Netline odcina się od działalności swojego wiceprezesa, uznając je za „samowolne”. Zaprzecza również, że reszta kierownictwa firmy miała świadomość łapówek wręczanych dyrektorowi CPI. Frapujące jednak, że w imieniu spółki sprostowania wysyła ten sam mecenas, który... został obrońcą aresztowanego wiceprezesa.

– Wykryte przez nas nieprawidłowości dotyczą nie tylko Andrzeja M., a i on nie podejmował przecież samodzielnie wszystkich decyzji – enigmatycznie mówi szef CBA.

Faktycznie: zgodnie z konstrukcją Centrum Projektów Informatycznych, jego dyrektor wykonywał jedynie polecenia wydawane przez wiceministra nadzorującego pion informatyczny (wtedy Witold Dróżdż) oraz ministra Schetynę. W praktyce oznaczało to, że ze względu na bezpieczeństwo państwa sam Andrzej M. nie mógł zdecydować np. o przyznaniu, za pominięciem przetargu, zamówień konkretnej firmie.

Ze skąpych przecieków ze śledztwa wynika, że agenci CBA i prokuratorzy sprawdzają, czy to przypadek, że wrocławski Netline dokonał takiego skoku w czasie, gdy Komendą Główną kierował pochodzący z Dolnego Śląska gen. Andrzej Matejuk, a ministerstwem kierował jego krajan Grzegorz Schetyna.

Wielu polityków PO właśnie tym zbiegiem okoliczności tłumaczy dzisiejszą, marginalną pozycję niedawnego wicepremiera i marszałka Sejmu.

W dwa miesiące po aresztowaniu Andrzeja M. i wiceprezesa Netline agenci CBA pojawili się w siedzibach „tłustych krów” informatycznego biznesu. Zatrzymali kluczowych menedżerów HP i IBM.

– Mamy dowody, że tylko jeden z nich wręczył łapówki o wartości 1,5 mln zł – oświadczyła warszawska prokuratura. Nawet zakładając, że zarabiał 30 tys. miesięcznie, to przekazałby dyrektorowi CPI całość swoich zarobków z niemal trzech lat. CBA i prokuratura potwierdzają, że badają wątek, jakoby oba koncerny dysponowały specjalnym funduszem na łapówki dla państwowych urzędników.

Aresztowanych menedżerów reprezentuje w śledztwie po kilku mecenasów, w tym najbardziej znani i zarazem najbardziej kosztowni stołeczni adwokaci. Aresztowani milczą. Podobnie jak ich pracodawcy, którzy nie odpowiadają na pytania dziennikarzy.

MIOTŁA MILLERA

Po wybuchu afery hazardowej, w 2009 r., na stanowisku ministra spraw wewnętrznych zasiadł uchodzący za wzór urzędniczych cnót wojewoda małopolski Jerzy Miller. Jego pierwsze i jedyne poważne decyzje personalne dotyczyły odsunięcia całej ekipy odpowiedzialnej za informatyzację, czyli wiceministra Drożdża oraz Andrzeja M.

– Wszyscy zainteresowani wiedzieli, że informatyzacja jest bagnem. Wokół kręciło się już CBA i ABW, polityczne kuluary trzęsły się od plotek o nieprawdopodobnych funduszach krążących po różnych kontach – wspomina jeden z polityków Platformy.

Nowym wiceministrem został Piotr Kołodziejczyk, a Andrzeja M. zastąpił Zbigniew Olejniczak, zajmujący się dotąd informatyzacją w Ministerstwie Pracy i Polityki Społecznej. Dwóch ostatnich łączyła wspólna praca (lata 1997–2001) w tym właśnie ministerstwie.

Nowy dyrektor wprowadził się do luksusowego gabinetu w nowoczesnym biurowcu na warszawskim Ursynowie, który wynajął jeszcze Andrzej M. Do CPI ściągnął kilkunastu współpracowników z podległego resortowi polityki społecznej Centrum Rozwoju Zasobów Ludzkich. Wszyscy byli zaangażowani w projekt budowy systemu „Syriusz”, który miał stać się cyfrową bazą wiedzy o bezrobociu i funkcjonowaniu pomocy społecznej.

– Od zawsze było wiadomo, że będzie on dokładnie prześwietlany przez Brukselę. Oczywistą zasadą jest, że pod lupę trafiają najdłużej trwające i zarazem najkosztowniejsze projekty – tłumaczy urzędnik z Ministerstwa Rozwoju Regionalnego, które odpowiada za rozliczanie unijnych grantów.

Kontrolerzy UE skupili się na pracy dyrektora Olejniczaka i jego zespołu. W miażdżącym raporcie, który na początku 2011 r. trafił do Warszawy, zarzucili mu, że omijał procedury przetargowe, a wybrana arbitralnie do realizacji zadania firma Sygnity zbudowała aplikację w zaledwie siedem dni. Opisali, jak sam Olejniczak, jako dyrektor w CRZL, odebrał ten potężny program zaledwie w jeden dzień, i to pomimo że gdy rok później audytorzy byli w Warszawie, nadal nie działał! Urzędnicy Komisji zaproponowali wysoki rachunek – cofnięcie 50 milionów dotacji, które do tamtej pory zdążył pochłonąć „Syriusz” i dodatkowe 70 milionów kary.

– Nasz główny zarzut dotyczy łamania żelaznej zasady konkurencyjności – tłumaczyła Cristina Arigho, rzeczniczka Komisji Europejskiej ds. zatrudnienia i spraw socjalnych.

Kłopot w tym, że dyrektor Olejniczak, którego CV składa się głównie z „sukcesów” przy pracy nad „Syriuszem”, był już wtedy w Centrum Projektów Informatycznych i decydował o projektach, których łączne budżety przekraczały ponad 2 mld zł.

DOWODY NA DOWÓD

Sztandarowym projektem nowej ekipy, finansowanym po części z krajowego, ale również z unijnego budżetu, stał się nowy elektroniczny dowód osobisty. Zgodnie z ustawą, ale i wielokrotnymi obietnicami Millera, Kołodziejczyka i Olejniczaka, Polacy mieli się nim cieszyć już od połowy 2011 r.

– Dla państwa to strategiczny projekt, gromadzący całą wiedzę o Polakach. Dzisiejszy system operuje jeszcze na rozwiązaniach, które powstały w początku lat 80. pod nadzorem SB. Trzeba dodać, że jest jedynym naprawdę działającym rejestrem ogólnopaństwowym – mówi menedżer, który brał udział w wyścigu o to zamówienie. Jak przyznaje, dla firm to miała być żyła złota: „nawet giganci wyżywiliby się tylko na produkcji dowodu”.

Ministrowie Miller i Kołodziejczyk ogłosili przetarg na wyłonienie producenta dowodu, argumentując, że dalsze tolerowanie monopolu na produkcję kontrolowanej przez państwo PWPW jest „absurdalne finansowo”. – Konkurencja pozwoli obniżyć koszt, a zaoszczędzone środki przeznaczyć np. na naprawę wałów przeciwpowodziowych – tłumaczyli.

Do morderczej walki o zamówienie stanęło pięć konsorcjów, doskonale zdając sobie sprawę, że szacowany przez Millera koszt 370 mln jest dalece zaniżony. W samym ministerstwie i CPI trwały natomiast tajemnicze i obfitujące w zaskakujące zwroty akcji prace nad tzw. Specyfikacją Istotnych Warunków Zamówienia, która określała, czym będzie nowy dowód osobisty. Rachunek za te prace pokrywała Unia, w ramach projektu PL.ID (ok. 100 mln), a sama produkcja dowodu miała obciążyć krajowy budżet.

Już pierwszy projekt SIWZ, stworzony przez urzędników, wzbudził kontrowersje – kluczowy algorytm uwiarygadniania podpisu elektronicznego chcieli oprzeć o istniejące rozwiązanie. Problem w tym, że jego współautorem był startujący w wyścigu biznesmen. Konkurenci natychmiast wykryli, że ten sam biznesmen zasiadał w Radzie Informatyzacji przy ministrze Millerze, nadzorującej projekt PL.ID, a wcześniej zatrudniał szefa służb specjalnych Krzysztofa Bondaryka. Ostatecznie z tego rozwiązania zrezygnowano.

Emocje wzbudzał również udział firmy Sygnity, która była forowana przez Zbigniewa Olejniczaka w czasach pracy w resorcie polityki społecznej. Na jaw wyszło, że występuje ona w konsorcjum z niemiecką drukarnią Bundesdruckerai – a sami Niemcy, zlecając druk swoich dowodów, zrezygnowali z przetargu, argumentując, że dopuszczenie zagranicznej konkurencji stanowiłoby „zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa”. Polskie służby specjalne miały podobne zdanie i w specjalnym raporcie poinformowały prezydenta, premiera oraz marszałków Sejmu i Senatu, że otwarty przetarg stanowi zagrożenie dla kraju.

– Data rozpoczęcia produkcji nowego dowodu była czterokrotnie przekładana, co za każdym razem wiązało się z koniecznością nowelizowania ustawy o dowodach osobistych. Szczęśliwie cała koncepcja dowodu umarła w wojnach koterii toczonych na licznych piętrach spisków – komentuje jeden z obserwatorów tego procesu. Ostateczny upadek projektu ogłosił w marcu minister administracji i cyfryzacji Michał Boni, dymisjonując jednocześnie odziedziczonego po Millerze Piotra Kołodziejczyka.

W poufnym raporcie, który leżał u podstaw tej dymisji, można przeczytać, że realny koszt wprowadzenia e-dowodu sięgnąłby kwoty ponad 2 mld zł. Największa część tego wielkiego tortu trafiłaby do firmy, która wygrałaby wyścig o produkcję.

– Nowy dowód wprowadzimy dopiero, gdy administracja będzie na niego gotowa. Dziś trudno powiedzieć, czy będzie to przed 2020 r. – przyznał Michał Boni. Wysiłki jego resortu oraz Ministerstwa Rozwoju Regionalnego koncentrują się na uratowaniu choć 100 mln, które pochłonął już projekt PL.ID. Zaś firmy dążą do podważenia w Urzędzie Zamówień Publicznych unieważnienia przetargu. Argumentują, że państwo zagrało nieczysto, uzasadnienie decyzji jest nieprawdziwe, a one, przygotowując się do przetargu, poniosły gigantyczne koszta. W ocenie ekspertów nie jest wykluczone, że firmy wygrają i państwo będzie musiało kupić e-dowód. Dokument, którego Polacy nie będą mogli sensownie wykorzystać jeszcze przez wiele lat.

– Firmy informatyczne właśnie taką sytuację lubią najbardziej. Już dawno przekonały urzędników, że w odróżnieniu np. od samochodu, prac nad systemem informatycznym nigdy nie da się zakończyć. A im dłużej trwa praca, tym większy dla nich zysk, którym zresztą mogą się dzielić z decydentami – komentuje wnikliwy obserwator tego rynku.

Podobnie oceniają sytuację agenci Centralnego Biura Antykorupcyjnego, którzy prześwietlają już nie tylko decyzje kolejnych kierownictw CPI, ale również informatyzację w ministerstwach zdrowia, finansów, urzędach wojewódzkich, komendach policji.

– Po zatrzymaniu Andrzeja M. zalały nas doniesienia o nieprawidłowościach w tej branży. Zespół agentów przydzielonych tylko do tej sprawy wciąż wydaje się zbyt mały – przyznają szefowie CBA.

Zatrzymanie Andrzeja M. oraz menedżerów HP i IBM spowodowało rozszczelnienie hermetycznego dotąd środowiska e-biznesu. Zaledwie przed kilkoma dniami szefowie służb i kilku dziennikarzy otrzymało dramatyczny list dyrektora pionu IT w jednym z największych polskich banków. Precyzyjnie opisuje w nim mechanizm „dojenia banku” przez koncerny informatyczne, które przy zgodzie zarządu w nieskończoność podpisują aneksy do umowy na rozbudowę istniejącego systemu informatycznego.

„Stawka uśredniona przy 20 000 osobodni w wysokości ok. 2800 PLN brutto, wobec stawek programistycznych na poziomie 1200–1400 PLN, to czysta grabież. Taka stawka od lipca 2012 r. ma obowiązywać na jakiekolwiek prace dodatkowe (...) bez względu na to, jaki specjalista (nawet najtańszy) wykonuje te prace” – napisał były już dyrektor, wzywając wymiar sprawiedliwości do działania.

Wygląda na to, że służby, prokuratury, a później sądy będą mieć niekończący się okres rozliczania informatycznych projektów. Gorzej, że Polacy równie długo będą musieli fatygować się do urzędów, aby załatwić najprostszą sprawę. 


ROBERT ZIELIŃSKI jest dziennikarzem śledczym „Dziennika Gazety Prawnej”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2012