Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Początek lat 80. najbardziej zmysłowo pokazuje na ekranie Jacek Borcuch we wchodzącym właśnie do kin "Wszystko, co kocham". W tytule zawarte jest bez wątpienia bardzo osobiste wyznanie samego twórcy: kiedy wprowadzano stan wojenny, Borcuch był młodszy od swoich bohaterów, ale tak samo jak oni mieszkał w powiatowym mieście na północy kraju i czuł w nozdrzach podobnie ekscytujący "wiatr od morza". W taki właśnie sposób Janek, bohater filmu, wspomina beztroski szczenięcy czas przypadający na początki Solidarności, a rozsnuta na początku filmu nostalgiczna mgiełka będzie spowijać tę opowieść aż do końca. Nawet jeśli grudzień ’81 roku przyniesie ołowiane chmury, całodobowy teleranek z generałem i ostre przykręcenie śruby w szkole, a rodziców ustawi po przeciwnych stronach barykady, Borcuch doświadczenie stanu wojennego pokazuje w kategoriach przede wszystkim inicjacyjnych. Nastoletni Janek i jego kumple z punkowej kapeli na tle burzliwych wydarzeń politycznych przeżywają własne, nie tylko hormonalne burze. Dostają lekcję buntu i pokaz konformizmu, boksują się na oślep z dotychczasowymi autorytetami (ojciec Janka jest oficerem Ludowego Wojska Polskiego), przedwcześnie dowiadują się, czym jest śmierć... Wszelako ani na moment nie wątpimy, iż jest to w ich życiu okres najpiękniejszy, bo najbardziej intensywnie przeżywany i ciągle jeszcze niewinny.
Borcuch, który wyszedł z nurtu kina niezależnego, zadebiutował przed kilkoma laty filmem "Tulipany", m.in. z Zygmuntem Malanowiczem i Janem Nowickim, gdzie próbował pokazać starość jako czas barwny i niepokorny. Wyraźnie ów czas mitologizował, podobnie jak teraz we "Wszystko, co kocham" mitologizuje lata młodości przeżyte w totalitarnym systemie. Ale czy rzeczywiście jest coś niestosownego w tym, że czterdziestoletniemu mężczyźnie wczesne lata 80. kojarzą się przede wszystkim z filmami z Bruce’em Lee, oranżadą w proszku i zakazanym koncertem muzyki punkowej? Na festiwalu w Gdyni, gdzie film miał premierę i dostał nagrodę publiczności, wielu zarzucało Borcuchowi wdzięczenie się do widza poprzez uporczywe cukrowanie przeszłości, poprzez rozmywanie jej tragizmu na rzecz pastelowych, oldskulowych klimatów. Świętym prawem każdego twórcy Borcuch nakręcił film o jasnych stronach życia w ciemnych czasach. Usytuował się w ten sposób na antypodach tego, co pokazał Wojciech Smarzowski w "Domu złym" - czyli świata groteskowego, zdeprawowanego przez powszechny system przemocy i kłamstwa. U Borcucha czuć w powietrzu grozę, ale nie wypełnia ona codziennego życia ślicznych chłopców: Janka, Kazika czy Staszka, buszujących na wydmach i wykrzykujących swoje drapieżne punkowe teksty.
Film Smarzowskiego pozwalał młodej widowni poczuć na własnej skórze, czym był stan wojenny, podczas gdy "Wszystko, co kocham" pozwala tym młodym ludziom najzwyczajniej, po ludzku utożsamić się z pokoleniem ich rodziców. Dobrze, że doczekaliśmy się twórców, którzy to samo tragiczne doświadczenie potrafią przetwarzać na tak różne sposoby.
Nic też dziwnego, że najbardziej prestiżowy festiwal kina niezależnego w Sundance zaprosił niedawno film Borcucha do udziału w swoim konkursie. Wszak od czasów Radosława Piwowarskiego ("Yesterday", "Marcowe migdały") nie było polskiego filmowca, który z takim wdziękiem potrafiłby łączyć wielką historię i małą, prywatną mitologię. A przy tym wszystkim myślał nie tylko o swojej nostalgii, ale również o dzisiejszym widzu nieznającym widoku koksowników na ulicach.
"WSZYSTKO, CO KOCHAM" - scen. i reż. Jacek Borcuch, zdj. Michał Englert, muz. Daniel Bloom, wyst. Mateusz Kościukiewicz, Olga Frycz, Andrzej Chyra i inni, prod. Polska 2009, dystryb. ITI Cinema. W kinach od 15 stycznia.