Gdynia odchudzona i odmłodzona

Przed każdą projekcją witała nas nowa czołówka festiwalu - z Odą do radości w tle i dumnie łopoczącą flagą zjednoczonej Europy. Jak na ironię, tegoroczny festiwal w Gdyni pokazał, że wkład naszego kina w europejską kulturę jest mizerny. Gdyby nie kilka interesujących tytułów, w ogóle należałoby poddać w wątpliwość istnienie kinematografii narodowej.

26.09.2004

Czyta się kilka minut

Michał Żebrowski i Agnieszka Grochowska w scenie z filmu "Pręgi" /
Michał Żebrowski i Agnieszka Grochowska w scenie z filmu "Pręgi" /

Organizatorzy festiwalu z niesłabnącym samozadowoleniem przypominali o 20 (aż?) filmach w konkursie głównym... Po odrzuceniu dwóch filmów animowanych dla dzieci, jednego paradokumentu i kilku produkcji stricte telewizyjnych (m.in. z cyklu “Święta polskie"), ta okrągła acz skromna liczba skurczyłaby się jeszcze o połowę.

Młodzi idą

Równolegle odbywał się konkurs filmów niezależnych - “podziemny" nurt naszego kina, tworzony chałupniczo, za psie pieniądze, przez garstkę zapaleńców, który jeszcze nie zwątpili w sens swojej pracy. I choć niejednokrotnie młodzi niezależni dorównują swoim “zależnym" kolegom z głównego konkursu (czy to sprawnym rzemiosłem, jak “Roomservice" Emila Graffmana, czy to szczerym, osobistym głosem, jak nagrodzona “Katatonia" Jacka Nagłowskiego), nie mają większych szans za zaistnienie w obiegu kinowym, są więc skazani na marginalny offowy żywot.

Kino istnieje wyłącznie poprzez żywy kontakt z widzem, a spośród wszystkich tytułów pokazywanych w tym roku w Gdyni kilka zaledwie ma szansę znaleźć dystrybutora i tym samym zaistnieć w szerszej świadomości. Kino niezależne to zatem nie wybór, lecz przykra konieczność, to poczekalnia (bywa, że dożywotnia) dla tych wszystkich, którym nie udało się załapać do głównego nurtu.

A tegoroczny festiwal uświadomił, jak nigdy dotąd, że nadzieją polskiego kina są właśnie twórcy młodzi. Fraza ta, powtarzana w ostatnich latach do znudzenia, wreszcie przestała być truizmem. To właśnie oni, wolni od balastu społecznych powinności, nie zdemoralizowani (jeszcze) panującymi układami czy żądzą łatwych zysków, pojmują kino w sposób najuczciwszy. Traktują je jako indywidualną wypowiedź, nie boją się ryzyka, a zarazem nie kalkulują efektu.

Magdalena Piekorz, Wojciech Smarzowski czy Przemysław Wojcieszek (swoją drogą twórcy po trzydziestce) wnieśli swoimi filmami mocny ton. Nie bali się przemówić we własnym imieniu. “Pręgi", “Wesele", “W dół kolorowym wzgórzem" to filmy z charakterem: bezkompromisowe, zanurzone w dzisiejszym tu i teraz, a jednocześnie bardzo osobiste.

Rodzina jako pułapka

“Pręgi" przyniosły prawdziwe spełnienie (Grand Prix i nagroda publiczności). To film czytelny dla wszystkich, a jednocześnie subtelny, zrealizowany w czystym tonie, za pomocą nie narzucających się środków. Czuje się w nim przede wszystkim zespołową siłę, ducha twórczej współpracy. Scenariusz Wojciecha Kuczoka wyrastający z opowiadania “Dioboł" i powieści “Gnój" trafił w ręce wrażliwej debiutantki, mającej za sobą duże doświadczenie w filmie dokumentalnym. Zdjęcia są dziełem odważnego dokumentalisty Marcina Koszałki. W każdej scenie znać tu wyczucie filmowej materii. I dlatego właśnie historia Wojtka, którego życie naznaczył cień toksycznego ojca, nie jest opowieścią o przemocy w rodzinie.

Reżyserka dotyka czegoś znacznie głębszego: opowiada o traumie dzieciństwa, o fatalizmie pokoleń, o znienawidzonych gestach naszych bliskich, które mimowolnie powtarzamy. Bohater filmu grany przez Michała Żebrowskiego “zawsze chciał być dzieckiem", bo własne dzieciństwo było dlań jedynie upiorną otchłanią strachu i poniżenia. Ale jednocześnie tamto “dziecko" nosi w sobie cały czas, w kontaktach ze światem jest “kolczasty", opancerzony, wiecznie uciekający. Schronienie znajduje w niebezpiecznych, samotniczych wyprawach (wyraźnie wyartykułowana w filmie freudowska metafora jaskini), by po wyjściu na światło dzienne schować się ponownie w swej skorupie.

Co najdziwniejsze, figura ojca nie skupia w filmie całej negatywnej energii. Jan Frycz jest tragikomiczny w swoim zacięciu, w swych treserskich zapędach, w rozpaczliwej potrzebie kontrolowania wszystkiego wokół. Po latach, kiedy Wojtek zacznie powoli “wyrzucać" z siebie ojca, ten okaże się postacią całkowicie przegraną, oprawcą i ofiarą w jednej osobie.

O symbolicznym “zabiciu rodziców" opowiada także film Wojcieszka. “W dół kolorowym wzgórzem" pulsuje energią pozornie chaotyczną, nie pozwalającą zadomowić się łatwo w przedstawionym świecie. Nośnikiem tej energii są przede wszystkie trzy główne postaci, a przyznać trzeba, że Wojcieszek, jak mało który młody twórca w polskim kinie, potrafi pokierować aktorem, wyzwolić z niego jakiś bardzo pierwotny potencjał.

Znakomity debiutant Dariusz Majchrzak gra tu chłopaka, który po odsiedzeniu wyroku wraca do rodzinnej wsi i zastaje swoje dawne życie w gruzach. Umarł mu ojciec, brat (bardzo dobry Rafał Maćkowiak) zajął rodzinny dom i w dodatku zabrał mu dziewczynę (Aleksandra Popławska). Rysiek chce zbudować normalne życie, ale uwikłany w gęstą sieć relacji z bliskimi, zaplątany dodatkowo w mętne przygraniczne interesy, musi zdobyć się na radykalny gest zerwania i ucieczki. Rodzina, dom, miejsce urodzenia to w filmie Wojcieszka wartości, które trzeba dopiero odnaleźć - nie zostały dane nam z góry i raz na zawsze. Odważył się pokazać sytuację rodzinną jako pułapkę, jako plątaninę najbardziej sprzecznych emocji. Wyzwolił przy tym w swych aktorach ogromny żywioł, który narzuca rytm narracji, nierównej, nie do końca zdyscyplinowanej.

Metafora i rozrywka

Zupełnie inny rytm rządzi “Weselem" Smarzowskiego, jednym z najhojniej nagradzanych filmów tegorocznego festiwalu. Gęsty, wielowątkowy film rozgrywa się na wiejskim weselu, ma jego gorącą temperaturę i euforyczną, pijacką dramaturgię. Smarzowski przenosi pomysł z Wyspiańskiego we współczesne dekoracje, bezlitośnie obnażając przywary rodaków. Więcej w tym straszliwej groteski niż wychowawczej satyry. Wszystkie wartości: polskość, tradycja, katolicyzm, rodzina okazują się lichą fasadą. W wódczanych oparach zewsząd wyłazi zakłamanie, zwierzęca pazerność, najprymitywniejsze instynkty.

Ojciec panny młodej (mocna rola Mariana Dziędziela) jest wcieleniem współczesnego chama. Jego złoty róg to zakopane w szklarni pieniądze, jedyna siła sprawcza rozgrywających się w ciągu tej nocy wydarzeń. Bo w czasach wolności innych wartości nie ma - co do tego film Smarzowskiego nie pozostawia żadnych złudzeń. Jednak przy całym realizacyjnym mistrzostwie (wielość znakomicie wyreżyserowanych planów, dosadny, mięsisty język, wybitni aktorzy i naturszczycy przemieszani ze sobą nie do odróżnienia) film ten posługuje się nazbyt łatwym schematem, zbyt jednostajną tonacją. Pokazuje skrajne zbydlęcenie, by w finale skąpać wszystko w fekalno-bigosowym sosie - i na tym koniec. Ten zdegradowany świat urasta do rangi wielkiej metafory, która wstrząsa, ale też nazbyt upraszcza rzeczywistość.

Na drugim biegunie można by umieścić cepeliowsko-przaśną wizję polskiej wsi z kuriozalnej komedii “Atrakcyjny pozna panią" Marka Rębacza, będącej swoistą karykaturą “Złotopolskich", co to spoziera na polską rzeczywistość przez zalotne serduszko w sławojce. Wspominam o tym filmie właściwie z jednego tylko powodu. Kino rozrywkowe, tworzone z myślą o zabawianiu i zarabianiu, a przy okazji napędzające koniunkturę i modę na rodzime filmy, powstaje u nas w ilościach aptekarskich, a pod względem jakości wprawia raz po raz w zażenowanie. Filmów w rodzaju “Ławeczki" Macieja Żaka czy “Nigdy w życiu" Ryszarda Zatorskiego nie uratował nawet materiał literacki: sztuka Gelmana (jako luźna inspiracja) czy powieść Grocholi.

Jedynie Juliusz Machulski spełnił postulat kina rozrywkowego, które daje się bezboleśnie oglądać. “Vinci" - kryminalna komedia o kradzieży “Damy z łasiczką" nie jest może filmem tak rasowym jak niegdysiejszy “Vabank", ma w sobie jednak żywotność dawnych polskich komedii. Po tegorocznym festiwalu w Gdyni można by przypuszczać, że w Polsce łatwiej nakręcić ambitne autorskie dzieła niż przyzwoite kino popularne. I jeden “Vinci" wiosny tu nie czyni.

Nostalgia i metafizyka

Wyczuwalną tendencją tegorocznego festiwalu było też nostalgiczne zapatrzenie bądź szukanie wzorów w dawnym polskim kinie. Jacek Borcuch po niezależnym filmie “Kallafiorr" pokazał w tym roku “Tulipany", obraz zanurzony w klimatach lat 70. Zaprosił na plan wybitne indywidualności aktorskie z tamtych lat: Jana Nowickiego, Tadeusza Plucińskiego, Zygmunta Malanowicza, Małgorzatę Braunek, by opowiedzieć o czasie minionym z perspektywy dnia dzisiejszego.

Film żyje rytmem swoich bohaterów: powolny, nastrojowy, z unieważnioną niemal całkowicie akcją. Na pierwszy plan wysuwają się rozmowy (te istotne i całkiem błahe), zbliżenia starzejących się twarzy, przeżycia towarzyszące umieraniu jednego z bohaterów. Zastanawiamy się co chwila, czy to jeszcze jest film, skoro chodzi w nim bardziej o samo aktorskie “bycie" na ekranie niż klasyczne “dzianie się"; czy to coś więcej niż pretekst do przedstawienia oldskulowych kawałków Anny Jantar?

Tymi pytaniami film Borcucha bardzo podzielił gdyńską publiczność. Za to powszechne niespełnienie przyniósł inny film nawiązujący do historii polskiego kina - “Trzeci" Jana Hryniaka, wykorzystujący schemat fabularny “Noża w wodzie" Polańskiego. Zamiast błyskotliwej gry między trójką bohaterów (ciekawe role Magdaleny Cieleckiej, Jacka Poniedziałka i Marka Kondrata) film brnie niemal od początku w nachalną metafizykę.

Klimatów metafizycznych poszukuje także Małgorzata Szumowska w filmie “Ono". Tutaj kłania się późna twórczość Kieślowskiego z “Podwójnym życiem Weroniki" i “Niebieskim"; jest też coś z frenetycznego widzenia mistrza autorki, Wojciecha Jerzego Hasa. “Ono" to film złożony, próbujący odwzorować wewnętrznie rozbity świat bohaterki granej przez Małgorzatę Belę. Dlatego nie chce być realistycznym filmem obyczajowym o samotnej dziewczynie w ciąży dorastającej do macierzyństwa. Nie chce być głosem w dyskusji o aborcji. Nie chce być satyrą na współczesność zdominowaną przez infantylne telewizyjne przekazy. Ucieka przed przypowieścią o cudzie narodzin i nawróceniu. I jednocześnie jest tym wszystkim po trosze.

Miał to być film o zgodzie na świat, o budzącym się naiwnym zachwycie. Niestety, owa celowo rozbita forma rozproszyła to, co najważniejsze. Najbardziej stracił na tym piękny wątek psychicznie chorego ojca, którego tak wzruszająco zagrał tutaj Marek Walczewski.

Niewidzialna siła

Wielką niespodzianką okazał się za to “Mój Nikifor" Krzysztofa Krauzego, film przejrzysty i jasny, choć osadzony w czasach niewesołych i opowiadający o jednej z najbardziej niejasnych, nie rozpoznanych postaci w polskiej sztuce. Krauze nie próbuje przeniknąć tajemnicy łemkowskiego malarza, nie stara się przenicować jego wewnętrznego świata. Przygląda mu się z boku, z delikatną czułością. Tak jak prawdopodobnie widział go jego największy przyjaciel i opiekun Marian Włosiński (udana, dyskretna rola Romana Gancarczyka).

Na tle zimowego pejzażu Krynicy z lat 60. (sfotografowanej niemal kontemplacyjnie przez Krzysztofa Ptaka) przesuwa się mała figurka. Ni to skrzat, ni to świątek frasobliwy - ot, prostaczek boży, usiłujący w swoich niezliczonych malunkach poprawić, zaczarować świat. Krystyna Feldman w tytułowej roli tworzy kreację, od której przechodzą dreszcze. Fizyczne podobieństwo i świetna charakteryzacja nie na wiele by się zdały, gdyby nie cudowna zdolność aktorki do całkowitej alienacji przed kamerą. Zapadając się w sobie, w swoim świecie, staje się istotą bez tożsamości i właściwości - postacią niemal anielską. To Nikifor jako wcielenie sztuki czystej, poprzez którą przemawia do nas jakaś niewidzialna siła.

Pojawiły się również w Gdyni dwie ambitne koprodukcje. Pierwsza to znany z polskich kin “Ogród rozkoszy ziemskich" Lecha Majewskiego, drugą był “Cud w Krakowie" Węgierki Diany Groo. Majewski z własnej nieudanej powieści pt. “Metafizyka" stworzył przekonujący obraz umierania młodej, chorej na raka kobiety. Ryzykowne, bo niemiłosiernie ograne toposy: śmierć, Wenecja, malarstwo Hieronima Boscha, nabierają w filmie siły, a wystylizowane, surrealistyczne obrazy zyskują prawdziwie tragiczny wymiar. Wszystko to za sprawą konsekwentnej formy. Kolejne etapy “śmierci w Wenecji" rejestrowane są nieprzerwanie przez męża umierającej za pomocą cyfrowej kamery. Zapisując każdy fragment ich wspólnego życia, rozpaczliwie próbuje obłaskawić śmierć, czy może raczej odebrać jej przyszłą ofiarę.

Z kolei węgierska reżyserka w swoim polskim filmie zajęła się wywoływaniem duchów krakowskiego Kazimierza. Przygodowo-romansowa intryga łącząca losy Żydów polskich i węgierskich, rozegrana w różnych planach czasowych, powstała zapewne z zacnych intencji. Zabrzmiała jednak wyjątkowo nieprzekonująco - jako kolejna próba wyprzedaży tematyki holokaustu i modnych ostatnio w polskim kinie krakowskich klimatów.

***

Oszczędzę czytelnikom opisów innych filmów nieudanych. Nie będę też zagłębiać się w tematykę konkursowych filmów telewizyjnych. Ich przeznaczeniem jest mały ekran, choć takie tytuły jak “Długi weekend" Roberta Glińskiego (jego bohaterka jest nota bene wierną czytelniczką “TP") czy “Cudownie ocalony" Janusza Zaorskiego to produkcje pomysłowo zrealizowane, z wyborną obsadą, uhonorowane nawet kilkoma nagrodami.

Piękny triumf “Pręg", propozycje Smarzowskiego czy Wojcieszka poprawiły z pewnością nastroje, dały też zastrzyk energii młodzieży, ale nie oszukujmy się: tło, na którym przyszło im w tym roku zaistnieć, było wyjątkowo smętne. W kinematografii na ogół sprawdza się stara zasada, że ilość przechodzi w jakość. Łatwiej o perełkę pośród stu tytułów niż pośród dziesięciu.

Specjalne forum Stowarzyszenia Filmowców Polskich kończące gdyńską imprezę przyniosło nutę nieśmiałego optymizmu. Na wiosnę ma być gotowa nowa ustawa o kinematografii łącząca projekt rządowy i poselski. W 2005 roku o ponad 60 proc. ma zostać zwiększony budżet polskich filmów, choć ogólna suma 37 milionów drastycznie odbiega od europejskiego minimum. Telewizja Polska pod skrzydłami nowego prezesa również obiecała udział w produkcji filmowej. Oby w następnych latach było po co przyjechać do Gdyni. Przyszłoroczna, jubileuszowa edycja nie zapowiada się bowiem najlepiej.

---ramka 339000|strona|1---

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2004