Rozdzieliła je II wojna światowa. Siostry spotkały się po 63 latach

Halina pamięta biedę na powojennej wsi. Ludzie wracali do zniszczonych gospodarstw i zaczynali od nowa. Nie mieli czym obrabiać ziemi, nie mogli nakarmić dzieci. I choć Halina marzyła, że wróci do szkoły, nie było o tym mowy.

15.08.2022

Czyta się kilka minut

Halina Piskor z dziećmi. Suchowola, 1954 r. / ARCHIWUM PRYWATNE / REPRODUKCJA ELIZA LESZCZYŃSKA-PIENIAK
Halina Piskor z dziećmi. Suchowola, 1954 r. / ARCHIWUM PRYWATNE / REPRODUKCJA ELIZA LESZCZYŃSKA-PIENIAK

Halina zapamiętała lniane woreczki. Matka uszyła je na długo przed wysiedleniem. Zapakowała do nich wysuszony na piecu chleb i cukier.

To ostatnie chwile, gdy rodzina Agnieszki i Jana Kapłonów jest w komplecie. Aniela, lat 13, szczupła i milcząca. Ola, 11 lat, kuleje. Wścibska i zaradna ­Halina, lat 9. Janka, uparta i skryta 7-latka. Blondynka Marysia, lat 4. I półtoraroczna Zosia, jeszcze przy piersi matki.

Niemcy przychodzą do Wierzbia, wioski w powiecie zamojskim, 12 grudnia 1942 r. Furmankami zawożą wszystkich do Łabuń, a stąd samochodami ciężarowymi do obozu przejściowego w Zamościu. Akcja jest częścią działań realizowanych w ramach Generalnego Planu Wschodniego: według wytycznych ­Heinricha Himmlera Zamojszczyzna ma zostać oczyszczona z Polaków i skolonizowana przez Niemców, przesiedlonych tu z Besarabii, Ukrainy, Bośni, Serbii i Słowenii.

Halina

– Słoma leżała na podłodze, ludzi obłaziły wszy – wspomina Halina. – Gruby Niemiec, nazywaliśmy go „Ne”, chodził po baraku i bykowcem walił na oślep. „Będę wam śpiewał kołysankę”, krzyczał po polsku.

Niedługo potem ojca i najstarszą Anielę wywieźli na roboty do Niemiec. Matka, babcia i pięć dziewczynek trafiły do Stoczka Łukowskiego. Ulokowano je w oborze księdza razem z innymi rodzinami wysiedleńców. Nie miały naczyń, koca, bielizny na zmianę. Suchary szybko zostały zjedzone i głód zaczął mącić w głowie.

Halina kręciła się koło niemieckiego sztabu. Gdy Niemcy zapytali ją o ojca, odparła, że jest na robotach. Kazali przynieść jego list i na podstawie adresu wywnioskowali, że do domu nie wróci, bo pracuje w fabryce broni. Ale skąd listy ojca w Stoczku Łukowskim? Pisał do nich czy na adres domowy? Halina nie pamięta. Wie tylko, że mama trzymała listy pod poduszką i niełatwo było je wykraść.

Niemcy dali jej z litości miskę kaszy z gulaszem. Jadła łapczywie, a oni pękali ze śmiechu. Potem ukradła kankę jagód uzbieranych przez babcię i im zaniosła. Znów mogła się najeść. Matka chorowała, leżała na słomie w gorączce i nie mogła troszczyć się o dzieci. Wysyłała je po proszonym. Dziewczynki stawały przed drzwiami sąsiedzkich domów i wstydziły się zapukać, wracały do matki z pustymi rękami. „Jak was Niemcy wysiedlili, to widać zasłużyliście”, wołali za nimi miejscowi.

Halina miała 11 lat, gdy zaczęła pracować. Najpierw pasła krowy, potem opiekowała się dzieckiem piekarzy i ważyła ciasto na chleb. – Nie za pieniądze tam poszłam, tylko za jedzenie – wspomina. – Cokolwiek dali, człowiek się cieszył. W nocy kazali chodzić po wodę. Dwa wiadra musiałam przynieść, a studnia daleko. Idę raz z tymi wiadrami pod górę, a za mną Niemcy coś szwargoczą. Zabrali nosidła i kazali prowadzić do domu. Weszli, wodę piekarzom wylali na pokój i krzyczeli, pokazując na mnie. Nigdy mnie już potem po wodę nie posyłali. Może ten Niemiec miał dziecko w moim wieku?

Halina nie pamięta, kiedy umarła babcia. Czy to był rok 1943, czy już 1944? Nie zapomni jednak, jak smakował kapuśniak, który babcia ugotowała przed śmiercią. Musiał być bardzo kwaśny, bo jak się najedli, całą noc popijali. Babcia piła prosto z wiadra. Następnego ranka majaczyła w gorączce, a po kilku dniach zmarła. Dur brzuszny, orzekł lekarz. A może lekarza nie było? Znów luka w pamięci. Gdy rozmawiamy, Halina ma 89 lat.

– Szkoda, że nie przyszła pani wcześniej, co ja mogę teraz powiedzieć? – mimo to opowiada, jak krzątała się wokół pogrzebu babci. Biegała do księdza i urzędu. I sama szła za trumną.

Zosia

Ona wojny nie pamięta. Ssała pustą pierś matki i płakała najgłośniej z całego baraku. Gdy dotarli do Stoczka Łukowskiego, była już wycieńczona. Przeżyła dzięki partyzantom. Zjawili się przebrani za Niemców i zawieźli dzieci wysiedleńców do warszawskiego Szpitala Dzieciątka Jezus. Personel przyjął je z narażeniem życia. Niemcy szukali potem dzieci, zrobili też nalot na szpital. Personel zamknął je w piwnicy. Ola trzymała Zosię na rękach i prosiła cichutko, by nie płakała, bo wszystkich zabiją.

Gdy dziewczynki wyleczono, rozdzielono je do rodzin. Zosię wzięli lekarze, Marysię aptekarze, Jankę ogrodnicy, a Ola trafiła do sierocińca dla kalek. Jeszcze podczas wojny siostry spotykały się i razem bawiły. Gdy partyzanci przyjechali po dzieci, Halina pasła krowy. Wróciła, jak żadnej z sióstr już nie było.

Wojnę przetrwała wraz z matką w Stoczku Łukowskim. Po wkroczeniu Sowietów ruszyły do domu. Nie mogły się nadziwić, że czerwonoarmiści noszą karabiny na sznurku, chodzą w łapciach i są jeszcze bardziej wygłodniali od nich. Rzucali się na każdy łup, za flaszkę wódki godzili się podwieźć podróżnych, za dziurawy płaszcz mogli zastrzelić.

Wracały kilka tygodni. Z Lublina do Zamościa szły pieszo. Dziewczynka ustawała, ale matka nie pozwalała na długi odpoczynek, musiały iść razem z innymi.

Dom w Wierzbie był ogołocony, pola nieobsiane. Matka zostawiła Halinkę i ruszyła po młodsze córki. Po kilku tygodniach przywiozła Olę, Jankę i Marysię. Ojciec i najstarsza Aniela wciąż byli w Niemczech.

Rodzina

Zosia nie wróciła. Państwo W., lekarze (ona pediatra, on kardiolog) ze Szpitala Dzieciątka Jezus w Warszawie, pokochali ją. Gdy Agnieszka Kapłon upomniała się o Zosię, nie chcieli jej oddać. „Ona i tak by wam umarła, a my dzieci nie mamy, to ją wykształcimy. Pomoże nam i wam”, przekonywali. W kolorowej sukience i skórzanych sandałkach Zosia wyglądała jak „pańskie dziecko”. Żadna z córek Agnieszki nawet nie marzyła o takich butach.

– Dlaczego matka zgodziła się na to? Dlaczego jej nie zabrała? – pytam Halinę.

– Całe życie nie mogłam się temu nadziwić. Wykołowali ją ci lekarze. Obiecywali, że nie tylko Zosię wykształcą, ale i nam pomogą. Matka była prosta kobieta, nie miała szkół. Uwierzyła, że córce będzie w życiu lepiej – tłumaczy sobie Halina.

Przez pierwsze lata z Warszawy przychodziły listy, że Zosia rośnie w oczach, że jest bystra i rezolutna. Po powrocie ojca z Niemiec ruszyła sprawa sądowa o adopcję Zosi. Rodzice wysłali Halinę do księdza w Łabuniach po odpis metryki siostry. Państwo W. przekonali Kapłonów, że dziewczynka będzie regularnie kontaktować się z rodziną.

Po latach Jan będzie krzyczeć, że to wina Agnieszki, że ona pierwsza zgodziła się i podpisała dokumenty, że się córki wyrzekła. Ona odpowiadała, że nie chciała biedy dla dziecka, że z miłości ją oddała, że uwierzyła lekarzom.

Tęskniła za córką. Gdy Zosia miała sześć lat, może siedem, Agnieszka pojechała do Warszawy, aby ją zobaczyć. Pani W. zgodziła się wpuścić ją do domu pod jednym warunkiem: że nie odezwie się do dziewczynki. W korytarzu stała więc wiejska kobieta w chustce na głowie, w dłoniach mięła bilet autobusowy i przyglądała się, jak lekarka rozmawia z Zosią. – To byli dobrzy ludzie, ryzykowali życiem, żeby podczas wojny ratować dzieci – łzy płyną po policzkach Haliny. – Po adopcji zmienili mieszkanie i przestali się kontaktować.

Kilka lat po sprawie sądowej o adopcję przyszedł list, że Zosia jest bardzo chora. Lekarze zaprosili rodziców do Warszawy. Pojechał Jan, na bilet dla żony nie mieli pieniędzy. Dziewczynka leżała w szpitalu, po operacji. Ojciec widział ją przez szybę. Nigdy więcej Zosi nie zobaczył.

Podobieństwo

Halina pamięta biedę na powojennej wsi. Ludzie wracali do zniszczonych gospodarstw i zaczynali od nowa. Nie mieli czym obrabiać ziemi, nie mogli nakarmić dzieci.

U nich dziewczynki jadły nadgniłe pomidory i ziemniaki bez omasty. Matka wynajmowała się do robót w polu, żeby i na to starczyło. I choć Halina marzyła, że wróci do szkoły, bo przed wysiedleniem skończyła cztery klasy, nie było o tym mowy. Prosiła ojca, by pozwolił jej uczyć się na krawcową, ale za naukę trzeba było dać dwa metry zboża. A oni nie mieli mąki na chleb dla dzieci. Halina pasła krowy i pomagała w gospodarstwie. Gdy skończyła 18 lat, wyszła za mąż.

– Bez miłości poszłam za niego – wspomina. – Rodzice naciskali. „On z dobrej rodziny, a co to z tego zakochania? Dobrze ci u niego będzie”. Tak namawiała matka.

Nie układało się. Mąż szalał z zazdrości i szukał zdrady w każdym jej spojrzeniu. Pił, wszczynał awantury. Po latach zostawiła go, zabrała czwórkę dzieci i przeniosła się do Zamościa. Została kucharką w hotelu robotniczym.

Z sześciu sióstr tylko Marysia zdała maturę i skończyła studia. Jej wykształcenie finansowali aptekarze, do których trafiła podczas wojny. Bo choć wróciła z matką, nie zapomnieli o niej. Gdy obroniła dyplom, zamieszkała w Warszawie, w tej samej dzielnicy co Zosia. Chodziły po swoich śladach. Raz spotkały się w aptece. „O, obce panie, a takie podobne!”, miał zawołać na ich widok farmaceuta. Marysia milczała.

Ale było coś jeszcze. Marysia leczyła swoje dzieci u pani W. Pewnego dnia wprost zapytała o siostrę. „Zosia nic nie wie, jak pani jej coś powie, będzie pani musiała z Warszawy wyjechać”, zagroziła lekarka. I tak zostało. Marysia nie chciała potem słyszeć o spotkaniu z najmłodszą. Wyrzuciła Zosię z głowy.

Podrzutek

Kiedy Halina pasła krowy na łąkach pod Łabuńkami i marzyła, że zostanie krawcową, Zosia chodziła na spacery z nianią, nosiła kokardy i białe podkolanówki. Miała osobny pokój i mogła się uczyć. Obiad robiła gosposia, pomidory były świeże, chleba nigdy nie brakowało.

Pewnego dnia przyszła ze szkoły zapłakana. Usłyszała, że jest podrzutkiem, że lekarze nie są jej prawdziwymi rodzicami. Wtedy pani W. opowiedziała Zosi historię, która oddzieliła ją od dawnego życia pancerną szybą: usłyszała, że rodzice zostawili ją na torach, a oni, lekarze, przygarnęli i wychowali. Ona ułożyła to sobie po swojemu: skoro ją wyrzucili, to nie chce ich znać. Nigdy ich nie szukała, nie interesowała się swoim pochodzeniem.

– Miałam wielki żal – powiedziała Zosia Halinie po latach. – Spotykałam ­Marysię na ulicy i widziałam podobieństwo między nami. Myślałam: „Ją rodzice mogli wykształcić, ona jest panią dyrektor, a mnie matka wyrzuciła, żebym mogła znaleźć się w Warszawie”.

Spotkanie

Halina nie wie, dlaczego rodzice nigdy nie zadzwonili do Zosi. Numer państwa W. był w książce telefonicznej. Choć we wsi długo nie było linii, można było zamówić międzymiastową na poczcie w Łabuniach. Nie rozumie, dlaczego nie wsiedli do autobusu i nie odszukali jej w Warszawie. Dlaczego nie próbowali się z Zosią spotkać i powiedzieć o wszystkim, kiedy dorosła. Może bali się spojrzeć córce w oczy? Ojciec do śmierci czuł wyrzuty sumienia.

Halina zaczęła poszukiwania, gdy jej dzieci wyszły z domu. Była po pięćdziesiątce. Siostry odradzały. Aniela, Janka i Ola miały własne problemy, a Marysia odwracała wzrok, gdy mijała Zosię na ulicy. Przeszłość nie dawała jednak Halinie spokoju.

Gdy wspomina pierwszą rozmowę telefoniczną, głos więźnie jej w gardle. Przedstawiła się, a po długiej chwili milczenia usłyszała: „Proszę pani, ja żadnych sióstr nie mam i nie dysponuję czasem, żeby pani do mnie przyszła”. Słuchawka trzasnęła.

Nie zrezygnowała. Postanowiła poznać znajomych Zosi i tą drogą zbliżyć się do niej. Dopiero wtedy udało się namówić siostrę na rozmowę. Spotkały się w Warszawie w 2006 r., w domu Marysi. Nie żyli już ani ich rodzice, ani opiekunowie Zosi.

– Przyszła z wnuczką, przyniosła lody i pepsi colę. Chłodno się z nami przywitała – wspomina Halina. – To wyglądało jak odwiedziny znajomej.

Słowem nie wspomniały o przeszłości. Zosia nie pytała. Halina nie wiedziała, od czego zacząć. Pogadały o sprawach nieważnych. Od tamtego czasu widziały się jeszcze kilka razy. Zosia przyjechała na grób rodziców, odwiedziła Halinę w Zamościu. „Wybaczyłam mamie dopiero, jak poznałam całą historię. Uwierzyłam, że chciała mnie uratować. Ale nikt nam nie wróci tych lat”, powiedziała Zosia siostrze. Więcej do tego nie wracały.

***

A jednak Halina nie tak to sobie wyobrażała. Widziała w telewizji, jak ludzie odnajdują się po latach. Cieszą się, padają sobie w ramiona, są szczęśliwi. A ona nie jest. Miała być bliskość, a jest dystans. Miała być miłość, a jest ledwie znajomość. Gdy dziennikarka chciała nakręcić film dokumentalny o ich życiu, Zosia odmówiła. „Wykluczone. Nie chcę się ośmieszać, opowiadać, że pochodzę z jakiejś wioski i ktoś mnie wziął. Cała Warszawa dowie się, że nie jestem lekarską córką”, tak miała usłyszeć Halina od siostry.

– Można powiedzieć, że spełniło się marzenie rodziców, odnalazłam Zosię. Ale ona jakby nie nasza. Jak w tej bajce, którą czytałam wnuczce, o chłopcu zaklętym przez królową śniegu. Tyle że w książkach wszystko kończy się dobrze. A w życiu nie można nikogo zmusić do miłości. Tak już zostanie. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka i polonistka. Absolwentka teatrologii UJ i podyplomowych studiów humanistycznych PAN. Z „Tygodnikiem Powszechnym” współpracuje od 2013 roku, autorka reportaży i wywiadów o tematyce społecznej, historycznej i kulturalnej. Laureatka m.in. I nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 34/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Dwie Siostry