Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Losy wycieczkowego giganta „Costa Concordia” zapodziały się gdzieś na szpaltach i w eterze, choć zapewne daleko im jeszcze do finału. A przecież tak naprawdę to wcale nie było ulotne dramatyczne wydarzenie, to – w moim przekonaniu – był symptom czegoś bardzo niedobrego o perspektywach mających cechy złej wróżby dla tego światka, do którego aspirujemy, światka „wysokiej cywilizacji”. Ten symptom pozwalam sobie nazwać zdziecinnieniem. A jest to przecież stan niewróżący niczego dobrego dla dorosłych.
Pomyślmy tylko: zafundowano sobie statek z założenia jedynie do rozrywki niesłużącej żadnym ambicjom ani celom poza beztroskim, niekłopotliwym spędzeniem czasu. Nie wiedzieć czemu, statek ten musiał mieć rozmiary wielekroć przekraczające dotychczasową praktykę. Kilka tysięcy pasażerów zamiast kilkuset – bez wszelkiej możności sprostania ewakuacji w wypadku katastrofy. Bo ile to niby szalup (wraz z możnością szybkiego dotarcia do nich) mógł pomieścić ten dziesięciopiętrowiec? Wysłano go na beztroski rejs po zaprzyjaźnionym z żeglugą wybrzeżu, ale rozbił się na skałach doskonale znanych z map (i zapewne sygnalizowanych przez urządzenia nawigacyjne, bo był supernowocześnie wyposażony) tylko dlatego, że kapitan albo zlekceważył elementarne zasady nawigacji, albo się na nich w ogóle nie znał. Wtedy też okazało się, że dla oszczędności przyjęto załogę nieumiejącą komunikować się z pasażerami albo w ogóle nieorientującą się w sytuacji, a do odpowiedzialności nie poczuwał się w ogóle nikt: zaczęła się chaotyczna walka o życie, w której pierwszy do ucieczki okazał się dowódca. Dziesięciopiętrowa „Concordia” być może dalej leży na boku niedaleko od portu, z którego wypłynęła. Odszkodowania dla ofiar będą gigantyczne. I wszystko to dzieje się nie w imię jakiegokolwiek pożytku, dobra czy sensownego dokonania, lecz jest skutkiem chciwości i nieodpowiedzialnej od początku zachcianki.
Nota bene usłyszałam niedawno w programie telewizyjnym związaną z katastrofą dyskusję na zdumiewający temat: czy aby nie pora zerwać w katastrofach morskich z zasadą, że do szalup ratunkowych ktoś ma pierwszeństwo przed innymi... Dla mnie był to kolejny sygnał ewolucji świadomości, która chce zakładać, że nie ma żadnych obowiązków czy powinności, jest tylko wolność jako wartość absolutnie nadrzędna. Taka właśnie, jaką wyobraża sobie dziecko krzyczące: nie chcę albo muszę! Ten krzyk słyszę w coraz liczniejszych zapowiedziach protestów, które generuje postawa na „nie”, zamiast wizji wartości, za które jest się gotowym samemu zapłacić nawet bardzo wiele.
Obym się myliła.
PS. Tydzień temu wyraziłam życzenie, by w przygotowywanych do wydania pismach Jerzego Turowicza nie zapomnieć o jego przemówieniu z otwarcia obrad Okrągłego Stołu. Okazuje się, że już dawno to zaplanowano. Przepraszam.