Dorota Masłowska: Śmiech miast

Ktoś napisał na moim Facebooku nienawistny komentarz. Zdarzało mi się to ostatnio na tyle często, że przeglądałam je pobieżnie i hurtem, jednak nad tym jednym zatrzymałam się na chwilę.

20.06.2022

Czyta się kilka minut

Dorota Masłowska / fot. Grażyna Makara /
Dorota Masłowska / fot. Grażyna Makara /

Autor, chcąc zranić mnie i pognębić, drwił z niewielkiego miasta, z którego pochodzę, szczęśliwie lub nieszczęśliwie, nie wiem, bo nie wybierałam; nie przypominam sobie z życia prenatalnego momentu, by pokazywano mi jakąś mapę, a ja zawiązkiem paluszka wskazywałabym „tu”. Osoba ta jednak, pragnąc utrafić mnie w samo serce, szydziła ze mnie i mojego miasta najokrutniej. Pochodząc z tego samego regionu, mieszkała w większym mieście, znała więc doskonale sprawę. Nie wahała się obnażyć prawdziwego stanu rzeczy: w tym większym mieście wszyscy się z tego mniejszego miasta ogromnie śmieją. Całymi dniami chodzą, trzymając się za brzuchy, gdy jedni przestają się śmiać, bo już nie mogą, zaczynają śmiać się drudzy, i tak w koło Macieju. Całymi dniami ciągną się te sztafety, maratony śmiechu, całymi dniami śmiejący śmieją się, rozsmakowując się w większym rozmiarze swojego miasta i mniejszym mojego, delektując się tą podległością, zależnością, podrzędnością, służalczym zapatrzeniem mniejszego w większe, obracając to beznadziejne poddaństwo w największy swój rarytas i słodycz.

Po przeczytaniu tego stosunkowo mało wiłam się z bólu, zaledwie kilka pomniejszych spazmów. Myślałam jednak, że zostały zadane mi ciosy standaryzowane, w których celność autor intuicyjnie ufał, które wyprowadził jako pewniaki. I myślałam, jak ciekawy jest ten tożsamościowy „śmiech miast z innych miast”, najbardziej z tych „niedużych, położonych blisko dużych”, ale też „całkiem dużych, leżących obok bardzo dużych”. Im większe duże miasto, obok którego położone jest to mniejsze, gorsze, tym bardziej nerwowy to śmiech. Jest w nim tak dużo składników, jak w co najmniej coca-coli i żelkach haribo, i we wszystkim co pyszne, choć niezdrowe. Jest tam irracjonalny lęk przed wsią, „słomą z butów” i „psami szczekającymi dupami”. Jest paniczny rechot tych, którym udało się zwiać i jeszcze dyszą, niepewni swego. Jest też poczucie wyższości, jednak takie awaryjne, zapasowe. Gdy naprawdę nie ma już z czego, poczucie potęgi i doniosłości swojego istnienia można w ostateczności zaczerpnąć z rozmiaru otaczającego nas miasta, może ktoś się na nie nabierze.

Myślałam o tym, udając się pociągiem Kolei Mazowieckich z ośrodka dużego do mniejszego. Pociąg mknął przez słoneczne zagajniki, jakiś bobas gaworzył biegle po angielsku, a ja łapałam się na myśli „jak to?”, jego matka jadła chipsy, internet rwał się. Ani się obejrzałam, a już byłam w jakimś świecie zarazem obcym i doskonale sobie znanym jednocześnie. Zalane słońcem rynki i deptaki zdawały się opustoszałe, senne.

Wśród klombów lśniły świeżo ulane pomniki różnych osób, mające jakby doludnić ulice. Restauracje były jeszcze puste, a z kolei afisze zachwalające chemię z Niemiec – już wypłowiałe. Wiele lokali z szumnymi szyldami było zamkniętych, a inne, czynne, ale zaklejone czarną folią, zanęcały tylko skromnymi bieda-neonkami „24h”. Odpicowane na błysk kamienice jak wymuskane prymuski pyszniły się na tle kamienic-menelek, zeżartych przez czas, nowotwory dobudówek i garażyków. „Zobacz, jaka ty jezdeś zgrabna!” – wykrzyczał mi entuzjastycznie w twarz ogorzały dziadziuś, który wyszedł jakby wprost z przeszłości, i złapałam się na zdziwieniu, że mówi po polsku, gdyż od dłuższej chwili tkwiłam w poczuciu zagubienia w miejscu i czasie. Rozchełstane duchologiczne światy obnażały się przede mną jak niespełnieni perwersi, na których nikt nie zwraca tu już uwagi. Było w tej całej niespójności, niezgrabności coś anarchicznego, niedającego się, mimo ewidentnych starań, ujarzmić i sformatować. Psy szczekały do mnie dupami radośnie, ciesząc się, że ktoś podziwia tę ich niezwykłą umiejętność. Diabły krzyczały mi dobranoc i machały, gdy odjeżdżałam.

Pociąg zatrzymuje się. Wychodzę w szklane wieżowce, tłumy ludzi, zachód słońca, smród spalin. Wiem, że wyczerpałam już na dziś pulę niezwykłości i wszystko będzie zwyczajne. No, może hotel Sobieski nadrabia trochę jak skapcaniały, przybrudzony tort. Mniejsze miasto będzie błąkać się jeszcze po głowie jak sen, tracić kontury, a potem zupełnie zniknie. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i autorka sztuk teatralnych, od września 2020 r. felietonistka „Tygodnika Powszechnego”. Zadebiutowała w 2002 r. powieścią „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną” (Paszport „Polityki”), a wydany cztery lata później „Paw królowej” przyniósł jej… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 26/2022