Dołączmy do odważnych

Za kilka miesięcy Polska będzie członkiem UE. Te kilka słów czyta się zaledwie dwie sekundy. Musiały jednak minąć lata, by można je było napisać. W tym czasie Polska i Unia wiele się od siebie nauczyły, ale coś znacznie ważniejszego dopiero przed nami: wzajemne dopasowywanie, a z naszej strony - przystosowywanie do życia we Wspólnocie. Już czas, abyśmy zaczęli opracowywać strategię naszego w Unii członkostwa.

17.08.2003

Czyta się kilka minut

Podpisanie Traktatu Akcesyjnego w Atenach zakończyło etap polityczny dochodzenia Polski do Unii. Do 16 czerwca 2003 r. wszystko, co wydarzyło się na linii Warszawa-Bruksela, podyktowane było polityką: otwarcie się wspólnoty na nowe państwa, nasza gotowość do akcesji, proces negocjacyjny, poszukiwanie kompromisów. Urzędnicy mogli napinać mięśnie, pokazywać zęby, spóźniać się, nie przysyłać faksów na czas, dostarczać niekompletne dane. I tak najważniejszą instancją była wizja polityków - rozszerzenie Unii. Politycy nie chcieli, by spory psuły im historyczną perspektywę, więc wszystko podporządkowano ich woli. Cel osiągnęli. Unia Europejska będzie prawdziwą unią europejskich państw - od zachodu do wschodu.

Polacy pod europejskim adresem

W negocjacje zaangażowanych było - po obu stronach, przez wszystkie lata - może 2 tys. osób. Do rozmów przy stołach zasiadało 200-300. W szpicy negocjacyjnej znalazło się osób kilkadziesiąt. Ostateczne rozstrzygnięcia w Kopenhadze zapadły w gronie kilkuosobowym. Politycy przestawiali rzędy liczb, dopisywali miliony w tę lub tamtą stronę. Pragnęli sukcesu rozszerzenia. To dlatego kanclerz Niemiec, Gerhard Schröder, przyznał w ciągu jednego dnia premierowi Leszkowi Millerowi miliard euro. Niemcy Polakom nic nie byli dłużni, ale miliard euro pasował do europejskiej wizji Niemiec, w którą Berlin mocno się zaangażował.

Grunt pod “sukces rozszerzenia" przygotowali jednak urzędnicy: policzyli krowy, owce i świnie; przejmowali się zbiorami pszenicy i buraków; ważyli cukier; oszacowali wytop stali i małorolne gospodarstwa chłopskie. Opisali stan zastany, możliwy i zakreślili oczekiwane skutki rozszerzenia. Ich praca na tym się nie skończyła.

Teraz zaczyna się liczyć coś innego: jak sprawna będzie Polska w Unii? Z jaką strategią zawitamy pod europejski adres? W czasie, gdy byliśmy z Europą po zapowiedziach, nawet jeżeli trwały one siedem lat, strategia nie była konieczna. Dzisiaj jesteśmy już po zaręczynach, stoimy przed ołtarzem. Dobrze zrobimy ujawniając Unii, jakim będziemy dla niej partnerem. Pytają o to unijni politycy. Skoro im brakuje wizji naszej obecności w UE, dlaczego nie brakuje jej nam?

W Brukseli można czasami odnieść wrażenie, że Polsce zależało jedynie na członkostwie w Unii, bez zaprzątania sobie głowy jego charakterem. Czy znaczy to, że skoro negocjacje zakończono i wygrano referendum, resztą nikt się nie zajmie? A przecież brak wizji polskiego bycia w Unii skaże nas na członkostwo marne, najeżone problemami, zarzutami o brak lojalności i rzetelności. Skąd Wspólnota Europejska ma wiedzieć, jaką Unię może z Polakami budować, skoro nie potrafimy powiedzieć, co w Unii chcemy robić?

Polska jest dużym krajem tylko na mapie. Gdzie nam pod względem realnego potencjału, np. do małej Holandii? Nasze braki nie muszą być wieczne, ale wpierw musimy wypracować rozsądną strategię. W tym momencie Europa nie wie, czy Polska traktuje siebie, strategicznie i taktycznie, jako kraj mały, średni czy duży? Czy naszym sojusznikiem są duże państwa europejskie, nadające ton Unii, czy też wolimy liczniejsze towarzystwo państw małych i cichych? Nie wie też, jak wysoką cenę możemy zapłacić za modernizację gospodarki i społeczeństwa. Czy opowiadamy się za pogłębieniem integracji europejskiej, czy też bardziej nam odpowiada wspólnota unijna “w stylu brytyjskim" - bez znaczących zobowiązań, jako strefa wolnego handlu? Europa nie wie w końcu, czy chcemy budować “europejską tożsamość obronną" i jaki chcemy mieć udział we wspólnej polityce zagranicznej.

Nawet gdyby sprowadzono problem jedynie do pieniędzy, które zdominowały polską dyskusję o Unii, sprawa członkostwa wywołuje pytania. Bruksela przydziela przecież fundusze na rolnictwo, rozwój wsi, budowę dróg i oczyszczalni ścieków. Wszędzie, dokąd docierają jej środki, muszą jednak działać te same mechanizmy rozdziału i kontroli. Nie ma “jakoś to będzie", “jakoś sobie poradzimy", “mamy jeszcze czas". Musi być tak, jak chce Unia, jak jest we Francji, Niemczech, Holandii. Inaczej nie będzie pieniędzy.

Komisja Europejska zwraca Polsce uwagę na niedociągnięcia i nie jest to z jej strony pustosłowie. Wykorzystanie pieniędzy z funduszu ISPA jest przecież niewielkie, SAPARDU - jeszcze niższe. A to one miały “wdrożyć" naszych rolników i urzędników różnego szczebla do unijnego rytmu wykorzystywania unijnych funduszy. Co prawda, np. Włosi też nie wykorzystują wszystkich środków, jakie mogliby uzyskać, ale ich zdrowiu to nie szkodzi. Z nami jest inaczej: nie tylko mamy budować drogi, ale i wiedzę.

Polska - wieczny outsider?

W Brukseli nawet Günter Verheugen, komisarz Unii do spraw rozszerzenia, nie wie, jak Polacy rozumieją UE. Czy Unia jest dla nas luźnym związkiem państw, które spotykają się tylko przy unijnej kasie? Organizmem łączącym różne narodowe interesy i definiującym je na poziomie wspólnotowym? A może wizją, wybiegającą daleko w przyszłość? Z nadchodzących z Polski rozbieżnych opinii nie da się wywnioskować, jak głębokie zaangażowanie w integrację europejską nas by satysfakcjonowało. Jeśli to wiemy, nie chowajmy tego wstydliwie w zanadrzu. Zdecydujmy się wreszcie na coś!

Dynamika rozwoju Wspólnoty Europejskiej jest dziełem odważnych. Możemy oczywiście odrzucić unijną awangardę, narażając się na pozycję widza. Obstrukcją sprowokujemy jednak podział Unii na grupy państw mniej lub bardziej aktywnych. Polska jest bowiem zbyt dużym krajem, by mogła stać z boku, a jej postawa nie skłaniała innych do podobnych zachowań.

Kraje tworzące jądro unijnej integracji: Francja, Niemcy, Holandia, Belgia, Luksemburg, Włochy nie będą na Polskę czekać lub cierpliwie do pogłębionej integracji zapraszać. Jeżeli Warszawa, już niebawem, nie opowie się wyraźnie po stronie pogłębionej integracji, szybko zostanie przesunięta na zewnętrzną orbitę. Integracja nie dokonuje się przecież w pustym, brukselskim powietrzu, tylko na ziemi krajów członkowskich. Podróże bez paszportów oznaczają wizy dla innych, likwidację bazarów, handlu przygranicznego, przemytu. Wprowadzenie euro zaś to silna dyscyplina budżetowa i finansowa. Innymi słowy, zaciskanie pasa. Czy Polacy pogodzili się już z tymi konsekwencjami? Czy nie wybrali Europy tylko dlatego, że jest tam “ładniej"?

W procesie integracji naturalnym partnerem Polski są Niemcy, bez których konsekwentnego wsparcia nie zostałaby członkiem UE. Sojusznikiem jest też Francja, bez której nie byłoby Wspólnoty Europejskiej. Jedynie te dwa państwa unijne są w stanie wyrazić pewien historyczno-filozoficzny stosunek do Polski. Trzeba być z nimi w parze, żyć w symbiozie, nie obok, a z pewnością - nie przeciw. Jeżeli Polska zlekceważy ten tandem, wszystko straci. Szybko sprawdzi się rzucane kiedyś mimochodem powiedzenie: droga Warszawy do Brukseli prowadzi przez Berlin. Dodajmy, z przystankiem w Paryżu.

Skutki nicejskiego zmęczenia

Tandem Niemcy-Francja wywołuje pytanie o siłę naszego głosu w europejskiej wspólnocie. Dzięki wymyślonemu w pięciodniowym maratonie na szczycie w Nicei systemowi głosowania otrzymaliśmy pozycję “niemal równą Niemcom" i “taką samą jak Hiszpania". Nikt wprawdzie nie rozumie matematyki tego systemu, ale system nicejski (jeszcze nie sprawdzony w praktyce!) stał się symbolem. Ponoć dzięki niemu będziemy mogli w Unii coś “dyktować".

Projekt traktatu europejskiego wprowadza natomiast system czytelny i bardziej demokratyczny - liczy się wielkość państwa. Decyzje podejmuje się tzw. podwójną większością: państw głosujących “za" ma być większość i muszą liczyć 60 proc. mieszkańców Unii. Skoro mamy odejść od unijnego “liberum veto", takie rozwiązanie jest krokiem w dobrym kierunku. Dlaczego Polakom to nie odpowiada?! Chcemy się droczyć z resztą Europy o utrzymanie systemu nicejskiego, choć prawie wszyscy, zarówno członkowie, jak kandydaci, uznali, że uzgodnienia z Nicei trzeba pogrzebać zanim się narodziły.

Francja nie jest równa Litwie, a Niemcy Finlandii; Polska jest większa od Łotwy, a Włochy od Słowenii. Z wielu różniących nas parametrów zdecydowano się wybrać liczebność społeczeństw. To miara bardziej sprawiedliwa od potencjału gospodarczego, rezerw bankowych, stopy rozwoju czy deficytu. Polska, która pod względem liczby ludności jest ponad dwukrotnie mniejsza od Niemiec, ma w tym systemie dwa razy mniej od nich głosów. To oczywiste, ale nas to razi. Polacy chcą pozycji “niemal równej Niemcom", by, czego wielu polskich polityków nie ukrywa, “Europa nie stała się bardziej niemiecka". Czy jednak ci polscy “Europejczycy" są skłonni przyznać uprzywilejowaną pozycję Czechom, mniejszym od nas, by były “niemal równe Polsce"? Jak porównać naszą pozycję z Maltą, Cyprem, Litwą albo Estonią? Czy słusznie mają mniej głosów?

Propozycja Konwentu Europejskiego prostuje to, co w Nicei uchwalono na skutek zmęczenia i politycznego klinczu między prezydentem Chirakiem a kanclerzem Schröderem. Klincz już dawno zastąpiła przyjaźń. Natomiast niemal następnego dnia po zakończeniu spotkania w Nicei unijni politycy postawili sobie za punkt honoru zmianę sztucznego systemu.

Wnioski dla Polaków narzucają się same. Zamiast walczyć o przywrócenie systemu nicejskiego, na co nie ma szans, Polska powinna zabiegać o stworzenie koalicji powiększającej grono państw “najsilniejszych". Dzisiaj są to: Niemcy, Francja, Włochy i Wielka Brytania. W naszym interesie jest dołączenie do tego grona, razem z Hiszpanią. Nie dla poprawy samopoczucia, ale zapewnienia pozycji i ograniczenia niebezpieczeństwa “polskiego rokoszu". Cztery najważniejsze państwa zaproszą nas do klubu, jeżeli Polska nie będzie zwalczać systemu zaproponowanego przez Konwent i przedstawi im swoją “strategię europejską" państwa odpowiedzialnego, przesiąkniętego europejskim duchem, ambitnego w realizacji idei unijnych. Po prostu jednego z nich.

Naiwność nowicjusza

Wsparcia Polski oczekuje się też w wielu gabinetach europejskich wobec perspektywy wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa. Potrzebny jest odważny i europejski głos Polski. Europejski, co nie znaczy: antyamerykański.

Obecne stanowisko Polski porównywane jest z pasją, nie-obcą dla kraju, który przez lata tkwił w systemie antyamerykańskim. Niektórzy widzą w tej postawie naiwność nowicjusza, przeceniającego swoje znaczenie dla Waszyngtonu. Zapominamy o tysiącach powiązań Europy Zachodniej z Ameryką, które sprawdziły się podczas długich lat zimnowojennego konfliktu. Upłyną lata, zanim wejdziemy w ten delikatny obieg wzajemnych zależności.

Nie musimy jednak czekać tak długo. Azymut dla Polski jest jeden: Europa. Im bliżej będziemy Europy, tym mamy większe szanse przyłożenia ręki do partnerstwa Europy z Ameryką. Nie możemy być natomiast przyjaciółmi Ameryki w opozycji do Europy. Jeżeli Polska poważnie traktuje członkostwo w Unii, powinna mieć w tej chwili pełne ręce roboty. Musimy być wręcz jednym z filarów europejskiej integracji. To jest nasz, polski adres. Dzięki Unii Polska stanie się zasobnym i bezpiecznym krajem. Tylko taka - związana naturalnymi więzami z Europą - będzie partnerem dla USA.

Za kilka miesięcy pierwsi polscy urzędnicy i reprezentanci kraju wejdą do swoich gabinetów w Brukseli. Powinniśmy sobie życzyć, aby oczekiwano ich tam z wiarą w sukces integracji. By byli przedstawicielami kraju, który wniesie do Unii odwagę i wytrwałość oraz wizję i odpowiedzialność w kształtowaniu wspólnego, europejskiego interesu.

MAREK ORZECHOWSKI jest korespondentem TVP w Brukseli.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2003