Dokąd leci Lewandowski

Najlepszy polski piłkarz trafia do klubu, którego nazwa kojarzy się ze wszystkim, co w futbolu najpiękniejsze. Pytanie tylko, ile z tego zostało.

16.07.2022

Czyta się kilka minut

Robert Lewandowski jeszcze w barwach Bayernu, listopad 2021 r. / Fot. Frank Hoermann / Sven Simon via www.imago-images.de / East News /
Robert Lewandowski jeszcze w barwach Bayernu, listopad 2021 r. / Fot. Frank Hoermann / Sven Simon via www.imago-images.de / East News /

Bogu niech będą dzięki. Bogu oraz prezydentowi Barcelony, panu Joanowi Laporcie, prezesowi Bayernu, panu Oliverowi Kahnowi oraz dyrektorowi sportowemu tego klubu, panu Hasanowi Salihamidziciowi i last but not least agentowi Roberta Lewandowskiego, panu Piniemu Zahaviemu, bo wszyscy oni sprawę przeprowadzki kapitana reprezentacji Polski z Bawarii do Katalonii załatwili względnie szybko.

Jeszcze parę tygodni podgrzewania atmosfery, a znaleźlibyśmy się na krawędzi takiego kryzysu w stosunkach polsko-niemieckich, jakiego nie byliby w stanie wywołać panowie Hupka, Czaja, Kowalski i Mularczyk razem wzięci. Normalne w świecie futbolu biznesowe negocjacje, skomplikowane zwłaszcza w przypadku supergwiazd tego formatu, niebędących w dodatku pierwszej młodości i podpisujących zapewne ostatnią wieloletnią umowę w życiu, a także normalna dbałość o interesy klubu, który w ostatnich rankingach firmy Deloitte wspiął się na trzecie miejsce wśród mających największe przychody w skali świata, w niezliczonych relacjach mediów po obu stronach Odry i Nysy przedstawiano wszak w kategoriach zdrady i czarnej niewdzięczności.

Z tą jedynie różnicą, że na lewym brzegu tych rzek uważano, iż zdrajcą i niewdzięcznikiem jest piłkarz, a na prawym w roli czarnych charakterów obsadzano któregoś z zabierających akurat głos w obronie klubowej pozycji przedstawicieli Bayernu.

Na robotach u bauera

We wszystkim, co wydarzyło się od końca maja, kiedy to kapitan reprezentacji Polski powiedział podczas konferencji prasowej, że jego historia z Bayernem dobiegła końca i że transfer będzie najlepszym rozwiązaniem dla obu stron, zwłaszcza zaś od nieco melodramatycznych, choć przecież mieszczących się w scenariuszach podobnych transferowych sag zdań wygłoszonych u pp. Kędzierskiego i Wojewódzkiego („Przede wszystkim coś zgasło we mnie w środku…”), to właśnie wydawało się najbardziej interesujące; jak szybko odżyły w nas wszystkie stereotypy z przeszłości.

Jak błyskawicznie Oliver Kahn zamienił się w bezlitosnego bauera, do którego na przymusowe roboty zesłano naszego nieszczęsnego rodaka, i w jakim tempie Robert Lewandowski stał się najświeższym symbolem Polnische Wirtschaft; pozbawionym manier obibokiem i leniem, który wreszcie pokazał swoje prawdziwe oblicze.

Zbyteczne z tymi postawami polemizować. Zbyteczne przypominać np., że te „przymusowe roboty” wiązały się z niebotycznie wysokim, jak na monachijski klub kontraktem, pochłaniającym - co zauważył kiedyś na łamach portalu Newonce Michał Trela - aż jedną dziesiątą budżetu płacowego tej drużyny, tak samo jak zbyteczne przypominać, iż ów obibok po zakończonych wakacjach jak na profesjonalistę przystało wrócił do Monachium i wznowił treningi w gronie kolegów, z którymi podczas ostatnich ośmiu lat ośmiokrotnie wygrywał mistrzostwo i trzykrotnie Puchar Niemiec, a do tego jeszcze sięgał po Ligę Mistrzów, Superpuchar Europy czy klubowe mistrzostwo świata.

W dziejach piłki nożnej, zauważmy na marginesie, nie brakowało wielkich gwiazd, które kiedy przychodziło do wymarzonej zmiany klubu naprawdę potrafiły stawiać sprawy na ostrzu noża: faktycznie nie wracały z wakacji, odmawiały treningów, strajkowały wręcz, żegnając się z dotychczasowym pracodawcą kompletnie bez klasy i niezależnie od świadomości, że spora część ich indywidualnych sukcesów była przecież efektem pracy całego zespołu, a zwłaszcza współpracy z trenerami (do tych ostatnich miał Lewandowski miał zresztą w Monachium wyjątkowe szczęście, by wymienić choćby Pepa Guardiolę, Carlo Ancelottiego czy Hansiego Flicka).

W scenariuszu znanej sztuki

W przypadku kapitana reprezentacji Polski - w ostatnich miesiącach i latach będącego nie tylko najlepszym środkowym napastnikiem świata, ale też ikoną masowej wyobraźni, której rekordy i bramki przekładają się na kontrakty reklamowe, a od niedawna także na obecność w świecie mody - podobny scenariusz nie wchodził raczej w grę. Nawet jeśli Pini Zahavi przywykł grać ostro o interesy swoje i swoich podopiecznych, wizerunek Roberta Lewandowskiego ucierpiałby zbyt mocno, gdyby zamiast rozpisanego na tygodnie ucierania kompromisu między dwoma superklubami doszło tutaj do jakichś gorszących scen. Niezależnie przecież od medialnej histerii, wypada zauważyć, że wszystko, co działo się od maja na linii Barcelona-Monachium-miejsce wakacyjnego wypoczynku państwa Lewandowskich, odbywało się z zachowaniem form mieszczących się w standardach tego świata.

Innymi słowy, patrzyliśmy na spektakl, w którym brali udział naprawdę rutynowani aktorzy. Każdy medialny przeciek na temat zmieniającej się kwoty odstępnego, uzgodnionych ponoć już dawno warunków kontraktu z Barceloną, niby-to-przypadkowych spotkań Lewandowskiego z Xavim na Ibizie, sekretnych poszukiwań domu czy placówek edukacyjnych dla Laury i Klary, ale także każde nasrożenie działaczy Bayernu, było jedynie kolejną sceną w kolejnym akcie sztuki, której finał był znany jeszcze przed wyjściem aktorów zza kulis.

Decyzja Roberta Lewandowskiego nie była zresztą oczywista. Istniały całkiem dobre argumenty za tym, żeby zostać na jeszcze jeden sezon w Monachium - nawet jeśli wszystkie rekordy, które miał do pobicia, już pobił. Istniały i istnieją argumenty czysto sportowe, mówiące, że także i w tym roku Bayern będzie się liczył w Europie, że mając u boku Sadio Mane, a wkrótce pewnie także Matthijsa de Ligta, prowadzony przez Juliana Nagelsmanna polski napastnik zaszedłby dalej w drodze po może ostatnie znaczące trofea w karierze, niż we wciąż chaotycznie przebudowywanej Barcelonie, gdzie niewiadomych związanych z sytuacją ekonomiczną, a co za tym idzie: kadrową i sportową, jest naprawdę wiele.

W rozpadających się dekoracjach

Wygłoszona na Twitterze przez Rafała Steca obserwacja, że Lewandowski po raz pierwszy w karierze zmienia klub na słabszy, tylko z pozoru wydaje się obrazoburcze. Nad całą tą transferową sagą unosi się przecież zdanie wypowiedziane po zakończonym w kiepskim stylu sezonie bez trofeów przez przyszłego szkoleniowca Lewandowskiego Xaviego, że teraz dla Barcelony nadszedł czas na pracę biurową, która może okazać się dużo ważniejsza od tej wykonywanej na treningach. Gdyby nie ogłoszona 30 czerwca transakcja, która za odsprzedaż amerykańskiej firmie Sixth Street dziesięciu procent praw do transmisji telewizyjnych z meczów ligi hiszpańskiej przyniesie Barcelonie w tym roku ponad ćwierć miliarda euro, nie byłoby nie tylko transferu Polaka, ale też sprowadzenia z Leeds Brazylijczyka Raphinii czy umów z tymi, których kontrakty w Chelsea i Milanie dobiegły końca: Christiensenem i Kessiem.

Nowy klub Lewandowskiego jest klubem pogrążonym w głębokim kryzysie finansowym, klubem straszliwie zadłużonym, klubem zmuszonym - wobec nałożonych przez władze ligi hiszpańskiej restrykcji dotyczących limitu płacowego - do nieustannej kreatywnej ksiegowości i do decyzji tak bolesnych, jak ubiegłoroczne rozstanie z Leo Messim czy zbliżające się oddanie Manchesterowi United Frenkiego de Jonga, który na lata miał być podporą drugiej linii Barcelony, który kocha ten klub i który ani myślał się z niego ruszać, ale którego pechem jest to, iż jego wartość rynkowa stała się równie gigantyczna jak wysokość jego uzgodnionej w lepszych czasach tygodniówki.

To właściwie niewiarygodne, ale w tle tych wszystkich przypominanych przy okazji transferu Lewandowskiego ikonicznych zdjęć, odwołujących się do mitu „więcej niż klubu” Messiego, Guardioli i Cruyffa, klubu, który oprócz może Ajaksu Michelsa i Cruyffa grał najpiękniejszy futbol świata, klubu ze stadionu i miasta, które - jeśli mówimy o piłkarskich mitach - faktycznie zdają się nie mieć sobie równych; otóż w tle tego wszystkiego są prowizoryczne rusztowania. Ale nie imponujące dźwigi, przez lata otaczające Sagrada Familia - raczej paździerzowe dekoracje do filmu, którego kasowy sukces jest wysoce niepewny.

Każda poważna analiza opisująca wydarzenia tego lata w nowej drużynie Lewandowskiego skupia się przecież nie tyle na kolejnych celach transferowych Joana Laporty albo na rozważaniach czy u boku Polaka grać będą raczej Ansu Fati i Ferran Torres, czy może Ousmane Dembele i Raphinha, co na „dźwigniach ekonomicznych”, za które mógłby jeszcze pociągnąć prezes, żeby zadowolić patrzące podejrzliwie władze hiszpańskiej ligi. Pierwszy rok rządów po powrocie do klubu nie przyniósł mu bynajmniej sukcesów sportowych, więc budżet Barcelony nadal się nie spina - a wiara, że kiedyś się zepnie, opiera się na jakże ryzykownym założeniu, iż w w końcu Katalończycy zaczną na nowo rządzić w Europie. Zupełnie jakby w Madrycie, Paryżu, Manchesterze czy Londynie nie mieli podobnych ambicji - przy większych budżetach.

W paradygmacie romantycznym

„Prawda jest taka, że już od dawna nie ma tu żadnego projektu czy planu. Jest łatanie dziur i gaszenie pożarów na bieżąco” - to gorzkie zdanie Leo Messiego z września 2020 roku wydaje się więc aktualne także dwa lata później. Podobnie jak frazy kończące najlepszą książkę o „klubie, który kształtował nowoczesną piłkę nożną”, wydaną niedawno także i w Polsce „Barçę” Simona Kupera. Jej autor, przyznając, że zbudowany jeszcze przez Johana Cruyffa system, w którym Messi mógł w pełni zrealizować swój potencjał, to jedno z tych osiągnięć ludzkości, które zasługują na najwyższe uznanie, dodawał równocześnie, że „być może ta historia dobiegła właśnie końca”.

Powiedzmy więc na zakończenie jeszcze i to: przez lata portretowaliśmy Roberta Lewandowskiego jako wzorzec - wydawałoby się - niepasujący do długiej listy zawsze romantycznych polskich bohaterów: taki, który do talentu dorzuca także tytaniczną pracowitość i świadomy siebie na poziomie każdego mięśnia. Ostatecznie jednak wychodzi z niego romantyk. Zapewne: w wieku 34 lat wybór ligi hiszpańskiej wydaje się mniej wymagający niż np. przenosiny do Premier League, a statystyki z ostatnich lat wskazują, że prawdopodobieństwo sukcesu sportowego ma w niej odrobinę wyższe niż we Włoszech. Zapewne: można mówić, że po raz kolejny posłuchał żony (zwykle dobrze na tym wychodził…), której odpowiada kataloński klimat. Ale prawdziwsza wydaje się konkluzja, że jak Stanisław Wokulski podąża za marzeniem. Zasłuchani w kataloński mit, zapatrzeni w bordowo granatowe barwy, z wizerunkami Messiego czy Cruyffa w tyle głowy, śledząc każdą wiadomość o tej podróży, my również idziemy za marzeniem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 30/2022