Dlaczego zostaję

Czy wielkie zło obecne w religijnej instytucji powinno skłonić do opuszczenia tradycji, z której owa instytucja wyrasta?

02.08.2021

Czyta się kilka minut

Cracovia Sacra, nocny koncert  „Pieśń o Trójcy Świętej”  w bazylice Bożego Ciała, Kraków, sierpień 2017 r. / Beata Zawrzel / REPORTER
Cracovia Sacra, nocny koncert „Pieśń o Trójcy Świętej” w bazylice Bożego Ciała, Kraków, sierpień 2017 r. / Beata Zawrzel / REPORTER

W ciągu ostatnich miesięcy kilkakrotnie zetknąłem się z – nowym dla mnie – moralnym zarzutem wysuwanym przez rozmaitych ludzi: jesteś (nadal) katolikiem. Jeszcze częściej spotykam osoby, które po prostu pytają: dlaczego wciąż pozostajesz w takim Kościele?

Zgorszenie Kościołem

Fraza „w takim” mieści w sobie coraz więcej gorzkich faktów. W ustach pytających znaczy bowiem: w takim, w którym działali księża molestujący seksualnie albo nawet gwałcący dzieci oraz inne osoby od siebie zależne. W takim, gdzie duża część biskupów i przełożonych chroniła przestępców w celu obrony prestiżu instytucji lub z powodu osobistych z nimi związków – pomijając krzywdę i los ofiar. W takim, który nawet wtedy, gdy pod presją mediów zaczyna rozliczać się z ciemnej przeszłości, to nadal kluczy, nie potrafi przyznać się jasno do winy, wydaje wobec swych hierarchów wyroki niejasne, słabo uzasadnione i odbierane jako żenująco nieadekwatne w stosunku do kalibru oskarżeń. W takim, który nie potrafi wyzwolić się z toksycznej kultury klerykalizmu, będącej doskonałym środowiskiem dla rozwoju powyższych patologii. W takim, który chętnie wchodzi w układy z władzą świecką, gdy tylko może to przynieść finansowe i społeczne korzyści, nawet wtedy, gdy układy te oznaczają aktywny współudział w rozmaitych przemocowych procederach, np. w odbieraniu rodzinom dzieci, jak kiedyś w Kanadzie.

Zarzuty nie odnoszą się tylko do pewnych form funkcjonowania Kościoła – patologicznych, ale jawnie sprzecznych z głoszonymi w nim ideałami. Coraz częściej krytyka dotyczy także doktrynalnych podstaw katolickiego kościelnego samoro­zumienia.

Czyż nie jest to bowiem Kościół – można usłyszeć – który rości sobie sekciarskie pretensje do posiadania pełni boskiej prawdy, patrząc z wyższością na inne chrześcijańskie wspólnoty, a jeszcze bardziej – na niechrześcijańskie tradycje religijne? Czyż zarazem Kościół ten nie ma trudności z przyswojeniem wyników badań naukowych nad historią swoich początków – znacznie bardziej skomplikowaną, niż głosi jego oficjalna doktrynalna narracja? Czyż nie jest to Kościół, który ciska na innych moralne gromy, a sam nie potrafi rozpoznać dobra i piękna związku miłości na całe życie – jeśli tworzą go osoby tej samej płci?

I czyż to nie w tym Kościele (nietzscheańskie zarzuty rozpleniają się ostatnio coraz szerzej w mediach społecznościowych) zostajemy zarażeni lękiem przed opanowanym przez demoniczne zło światem, strachem przed podjęciem samodzielnej decyzji o kształcie własnego życia, poczuciem winy, jeśli robimy coś, co księża nazywają grzechem?

Palec pytającego pokazuje na te i podobne fakty, pytający mówi: jakżeż, katoliku, mieniący się otwartym, świadomym i wolnym, tkwić możesz w tak moralnie skorumpowanej instytucji?

Wolność wyboru

Nie sądzę, by istniała uniwersalna odpowiedź na to pytanie. Uznaję bowiem za prawdę treść wspólnej deklaracji papieża Franciszka i wielkiego imama uniwersytetu Al-Azhar, szejka Ahmada Mohammada al-Tajiba, która stwierdza, że „pluralizm i różnorodność religii, koloru skóry, płci, rasy i języka są wyrazem mądrej woli Bożej, z jaką Bóg stworzył istoty ludzkie. Ta boska Mądrość jest źródłem, z którego wywodzi się prawo do wolności wiary i wolności do bycia różnymi”.

Jeśli zaś jest to prawda, to nie można odwoływać się w swojej odpowiedzi do teologicznej konieczności bycia w Kościele. Nie ma tu konieczności, jest bowiem – chciana przez Boga – wolność wyboru własnej duchowej ścieżki. Jedna osoba może wybrać tę, inna – tamtą, a i motywy kroczących podobną drogą mogą być różne.


EWANGELIA DNIA ZWYKŁEGO

PIOTR SIKORA: Bywa, że szukamy go po całym świecie. A Najważniejsze jest zawsze tu, gdzie jesteśmy.


Niektórzy powiedzieliby, że taka wiara jest dziwaczną nowinką i zdradą chrześcijańskiej tradycji. Sądzę, że jest przeciwnie: jest to wiara o korzeniach biblijnych i rozumnym uzasadnieniu. Jeśli wierzymy, że Bóg wcielony „napełnia całkowicie wszystko” (Ef 1, 23), że wszyscy „w Nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy” (Dz 17, 28), że boski Logos „oświeca każdego człowieka przychodzącego na świat” (J 1, 9) – to nie możemy zaprzeczyć, iż Rzeczywistość, którą my, chrześcijanie, nazywamy Bogiem, jest dostępna tak samo każdemu i wszędzie.

Taka wiara jest nie tylko biblijna, ale także rozumna. Jest to bowiem wiara w Boga, „ponad którego nic doskonalszego pomyśleć nie sposób”. Nie sposób więc pomyśleć, by Bóg ograniczał dostęp do siebie, ujawniając się w pełni jedynie arbitralnie wybranej części ludzkości.

Taka wiara nie pozwala mi odpowiedzieć, że jestem w Kościele – pomimo całego zła w nim obecnego – ze względu na to, że tylko tu, lub tutaj najpełniej, mogę znaleźć Boga. Wiele jest Jej/Jego dróg do nas i naszych ścieżek do Niej/Niego – chrześcijańska nie jest jedyną.

Jeśli tak, to wzmacnia się natarczywość pytania. Jeśli bowiem muzułmanie, buddyści, a nawet ci, którzy nazywają siebie ateistami, mogą w równym stopniu, jak chrześcijanie, zanurzyć się w Rzeczywistości nazywanej przez nas Bogiem – dlaczego pozostać chrześcijaninem?

Część odpowiedzi brzmi: właśnie dlatego, że w tej perspektywie znika gorset konieczności, dusznego przekonania, że muszę, że tylko tu, że tylko w ten sposób. Był to zaś, warto zauważyć, jeden z motywów pytania: zarzut, że chrześcijaństwo, katolicyzm uzurpuje sobie status jedynej, a przynajmniej najlepszej drogi, posiadacza pełni Prawdy, że z przynależności do „nas” czyni konieczny warunek zbawienia – ostatecznego szczęścia i spełnienia (jak czynią przecież wszelkie destrukcyjne grupy zwane współcześnie sektami).

Tak – istnieje w chrześcijaństwie taki ekskluzywistyczny nurt. Być może nawet był on przez wieki socjologicznie dominujący. Ale nie jest on chrześcijaństwem całym. Bliższa znajomość tej tradycji ujawnia jej wewnętrzne zróżnicowanie. Nawet w obrębie samego katolicyzmu. Bycie katolickim chrześcijaninem nie wiąże się więc wcale z koniecznością poddania się jakiemuś „formatowaniu” wedle jednego, powszechnie obowiązującego wzoru. Można być katolikiem na swój własny, niepowtarzalny sposób – to kolejny powód, dlaczego mogę i chcę katolikiem pozostać.

Osobista historia

Z tego jednak właśnie powodu odpowiedź na pytanie, dlaczego pozostawać (lub nie) w Kościele katolickim, może być tylko osobista. Czy jest zatem sens ogłaszać ją publicznie? Jest o tyle, o ile można mieć nadzieję, że w tej osobistej odpowiedzi inni mogą do pewnego stopnia, tak przez podobieństwa, jak i przez różnice, rozpoznać siebie – i sformułować w bardziej świadomy sposób własną odpowiedź. Warto także zauważyć, że wzajemne dzielenie się historiami swoich najgłębszych egzystencjalnych decyzji i rozpoznawanie się w opowiedzianych historiach tworzyło tradycję, z której Kościół wyrósł: Abraham, Mojżesz, Dawid, Ruth, Ozeasz, Miriam, Jezus, Magdalena, Szaweł...

Ujawnia się tu coraz bardziej, że odpowiedź na pytanie, dlaczego jestem (nadal) w Kościele, jest w moim przypadku niczym innym jak wskazaniem, co to dla mnie znaczy (i czego to nie znaczy). To zaś ukształtowane zostało przez historię mojego życia.

Kościół mojego dzieciństwa to były budynki, księża (zwłaszcza jeden, mówiący kazania wspólnie z pluszowym misiem Bartkiem w starej, pachnącej kadzidłem świątyni – nie wiedziałem wówczas, że nazywa się Tischner) i duma z tego, że biskup Krakowa, mojego miasta, został kimś najważniejszym – papieżem. Ale wszystko to miało znaczenie tylko dlatego, że tamta rzeczywistość była ważna dla moich rodziców oraz babć i dziadków.

Dla każdej i każdego z nich ważna inaczej – np. rodzice mojego taty mieli w mieszkaniu ołtarzyk, dziadek rzeźbił w drewnie przydrożne kapliczki i figurki świętych. Moi rodzice opowiadali o swoich wyjazdach z duszpasterzem akademickim na kajaki, tata kupował mnóstwo teologicznych i filozoficznych książek, przynosił do domu wielką płachtę gazety z tytułem „Tygodnik Powszechny”; potem szmuglowali do Związku Radzieckiego egzemplarze Biblii. Mieszkaliśmy tam kilka lat, tata przygotowywał mnie do pierwszej komunii; na mszy – nadawanej z radia „dla tych, co na morzu” – spotykaliśmy się w naszym mieszkaniu z zaprzyjaźnionymi polskimi rodzinami.

Być może miałem szczęście. I później bowiem, od nastoletniej młodości, czyli od czasu, gdy przynależność do Kościoła wiązała się z w jakimś stopniu świadomym wyborem, ów Kościół, do którego przynależałem, miał wciąż rysy twarzy konkretnych ludzi. Nadal twarzy babć, dziadków i rodziców, ale coraz bardziej przyjaciół z parafialnej Oazy i dominikańskiego duszpasterstwa Przystań. Także – choć jednak na drugim planie – twarzy księży, którzy byli naszymi duszpasterzami.

Czas najbardziej instytucjonalnej przynależności do Kościoła to – u progu dorosłości – cztery lata w zakonie dominikanów. Ale i one, jak je pamiętam, były jeszcze mocniejszym doświadczeniem religijnej wspólnoty jako sieci konkretnych międzyludzkich relacji. Tak, instytucja dawała pewne ramy, poczucie uczestnictwa w całości, która przekracza bezpośrednio doświadczane środowisko, gdyż obejmuje braci, których osobiście nie spot­kałem, oraz – co równie ważne – zaczęła się kilkaset lat temu: jest wspólnotą nie tylko w przestrzeni, lecz i w czasie.

Dominikańska teologia, jak ją rozumiałem, dawała jednak ogromną przewagę żywym związkom, wręcz marginalizowała znaczenie form instytucjonalnych. Reguła św. Augustyna – wybrana przez św. Dominika ze względu na swą zwięzłość umożliwiającą wolność interpretacji. Zakonne konstytucje – zmienne, dostosowywane do wciąż nowych okoliczności i obowiązujące tylko w wolności – z otwartą możliwością odstępstwa od nich, gdy nie pasują do konkretnych sytuacji. I głębokie, teologiczne uzasadnienie takiego stosunku do przepisów i instytucji: nawet nowe prawo Ewangelii nie jest – dowodził dominikański mistrz, św. Tomasz z Akwinu – zapisaną literą, lecz łaską Ducha obecnego w sercach wiernych; ewangeliczne teksty to zaś tylko wskazówka pomagająca rozpoznaniu tego wewnętrznego, świętego Tchnienia.

Opuściłem zakon, gdy wyleczono mnie w nim z ciasnego przekonania (którym zostałem zainfekowany w Oazie), że Bóg zaplanował w szczegółach moje życie, a mnie pozostało ów plan odczytać i zrealizować. Zostałem wprowadzony w chrześcijaństwo, które mówi: śmiało, ryzykuj, wymyślaj i nadawaj swojemu życiu niepowtarzalnie piękny kształt – to właśnie jest wolą Boga.

Tradycja i spotkania

Uczniowie tego chrześcijaństwa: autorzy ewangelii kanonicznych i apokryficznej – Tomasza, aleksandryjscy poszukiwacze prawdziwej Mądrości, ojcowie pustyni, hezychaści z Synaju i góry Athos, mistycy nadreńscy i hiszpańscy – zostawili zapiski, ślady swoich zmagań o piękny kształt życia zanurzonego w Życiu. W śladach tych rozpoznałem – i rozpoznaję nadal – szkic mojej duszy i mapę jej drogi. Wskazówki, za którymi idąc, odkrywałem i odkrywam siebie – nieoddzielonego od Podstawy Świata tworzonego przez relacje z tymi, których kocham (i z tymi, o których trudno mi tak powiedzieć).

Tak, uczyłem się także od dawniej żyjących niechrześcijan – Laozi, Buddy, mistrzów chan z czasu dynastii Tang, Aśtawakragity, Nachmana z Bracławia. Uczę się też od buddystów, Sikhów, sufich, Żydów, których miałem szczęście spotkać twarzą w twarz i którzy pozwolili mi się z sobą zaprzyjaźnić. Część tych nauk jest inna niż to, co znajduję w chrześcijańskiej tradycji. Lecz różnice w treści starożytnych dzieł raczej wzbogacają moje rozumienie świata, niż skłaniają do porzucenia chrześcijańskiej jego wizji.

Tym bardziej zaś tyczy się to ludzi – bliskie relacje z niechrześcijanami nie są konkurencją dla kościelnych więzi. A to jednak więzi są podstawowym sensem i motywem mojego pozostawania w Kościele.

Rozumiem, że każda wspólnota większa niż kilkanaście osób i chcąca przetrwać dłużej niż pokolenie musi wykształcić pewien aspekt instytucjonalny – określić (a być może i spisać) zespół reguł i norm, uformować struktury na podstawie tych reguł i norm funkcjonujące. Instytucjonalizacja chrześcijaństwa była zatem nieuchronna. Kościelne instytucje, które powstały, bo musiały, są jednak, jestem przekonany, w swej istocie całkowicie wtórne. Bycie w Kościele nie jest (dla mnie) przynależnością do instytucji.

Jestem w Kościele, to znaczy chcę poszukiwać Ostatecznej Rzeczywistości i Sensu wspólnie z bliskimi mi osobami – z moją rodziną, z przyjaciółmi ze wspólnoty medytacyjnej i z Klubów „Tygodnika Powszechnego”, z kilkoma nadal ważnymi dla mnie braćmi z zakonu św. Dominika... A także ze znajomymi ze środowiska „Christianitas” – z którymi częściej się spieram, niż zgadzam, i z sąsiadkami z mojej podkrakowskiej parafii, których pobożność jest mi obca, a wiara bliska.

Boli mnie wszystko, co ludzie przyznający się do chrześcijaństwa uczynili i czynią złego. Chciałbym zmienić wiele w kościelnych strukturach i w tym, co nauczają katoliccy nauczyciele – gdy tylko nabieram przekonania, że narracje te i struktury stają się przyczyną krzywdy i cierpienia. Żadne jednak takie zło nie stanowi powodu, bym chciał powiedzieć wszystkim osobom, o których wyżej wspomniałem: przykro mi, żegnajcie, odtąd nie chcę już iść z wami.

Tak, i oni (i one) nie są zapewne bez winy. Gdy ją zauważam, mój wewnętrzny faryzeusz szepcze: zostaw ich, jesteś lepszy, idź wyłącznie własną drogą. Ale na szczęście Duch przypomina mi wówczas historię sprzed kilkunastu stuleci: „Pewien brat w Sketis zgrzeszył; zwołano zebranie i posłano także po abba Mojżesza, ale nie chciał przyjść. Ponownie kapłan posłał do niego wezwanie: »Przyjdź, bo cały lud na ciebie czeka«. Wstał więc i poszedł, ale wziął dziurawy koszyk, napełnił go piaskiem i poniósł na plecach. Ci, którzy wyszli na jego spotkanie, zapytali go: »Ojcze, co to znaczy?« Odpowiedział im starzec: »Moje grzechy sypią mi się za plecami, ale ja ich nie widzę, a przychodzę dzisiaj sądzić cudze winy«”.

Sketis – miejsce życia pustynnych mnichów. Mieli ustalone zwyczaje, jakieś zinstytucjonalizowane formy funkcjonowania. Ale liczyły się przede wszystkim relacje. Żyli tam święci ludzie i działy się rzeczy straszne. Podobnie postrzegam mój Kościół. Czy jestem w nim bratem, nad którym odbywa się sąd, czy mam w sobie coś z abby Mojżesza? Nie wiem. I tego się trzymam.©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Filozof i teolog, publicysta, redaktor działu „Wiara”. Doktor habilitowany, kierownik Katedry Filozofii Współczesnej w Akademii Ignatianum w Krakowie. Nauczyciel mindfulness, trener umiejętności DBT®. Prowadzi też indywidualne sesje dialogu filozoficznego.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 32/2021