Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nazwa zespołu nie bez racji nawiązuje do tytułu klasycznego bluesa Williego Dixona, bo repertuar i skład są jak wzięte z podręcznika do historii rocka. Jednym z założycieli formacji jest basista Bob Daisley, który wcześniej grał w Rainbow, Uriah Heep i Black Sabbath, a w 2003 r. (po kolejnym rozstaniu z Deep Purple) swoim autorytetem - i organami Hammonda - wsparł ją Jon Lord. Wcześniej grupa funkcjonowała jedynie na australijskiej scenie klubowej, ale obecność Lorda pomogła jej wypłynąć na szersze wody.
Jej muzyka to rzetelnie i po męsku zagrany, miejscami porywający blues-rock. Utwory na tyle bezwstydnie pobrzmiewają latami siedemdziesiątymi, że młodych słuchaczy mogą razić anachronizmem, ale dla starszych, szczególnie tych wychowanych na hard rocku i bluesie - to czysta rozkosz. Zespół ma całkiem rasowego wokalistę Tima Gaze’a, ale na "Danger..." gościnnie śpiewają także Jimmy Barnes (popularny piosenkarz z Australii, współpracujący m.in. z INXS) oraz dobry kolega Lorda - Ian Gillan. Wykonywane przez tego ostatniego rozkołysane "If This Ain’t The Blues" i nastrojowa ballada "Over & Over" to jedne z najmocniejszych punktów płyty. Nie gorszy jest przebojowy "The Blues Just Got Sadler" na otwarcie albumu, zderzające bluesa z rockową dynamiką "Heart Of Stone" czy "Everybody Wants To Go To Heaven", a także zgrabnie podrasowane "Hookie Chookie Man" Dixona. Ton całości nadaje soczyste, pełne swady brzmienie organów Hammonda: Lord obywa się bez klawiszowej ekwilibrystyki, słusznie ufając barwie instrumentu, która nadaje kompozycjom głębię i rozmach. Tym większy plus należy się za poziom studyjnej realizacji dźwięku, niedostępny 30 lat temu. Choćby dlatego warto było jeszcze raz wrócić tam, dokąd wraca ta płyta.
Co ciekawe, kawałki The Hoochie Coochie Men wypadają o wiele bardziej przekonująco i szczerze niż propozycje Deep Purple czy Uriah Heep z ostatnich lat. Zamiast odgrzewania w mikrofali dostajemy utwory pełne emocji i wykonawczej pasji. Albumu słucha się, jakby grało nie echo słynnych nazwisk, tylko ludzie z krwi i kości.