Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jego lewicowość nie ograniczała się bynajmniej do spraw obyczajowych, był zwolennikiem głębokich zmian w całej strukturze (społecznej, ekonomicznej, politycznej). Ja mówiłem o potrzebie uzgadniania różnych stanowisk, wypracowywania kompromisów, on – że nadszedł czas działania i że w przedłużających się dyskusjach gubi się istota sprawy. „Dajcie mi się nacieszyć pluralizmem – powiedziałem w końcu. – Przez całe lata żyłem w państwie, gdzie obowiązywał tylko jeden pogląd, jedna prawda”. Pokiwał głową ze zrozumieniem, ale – o ile wiem – pozostał przy swoim zdaniu.
Podobne rozmowy prowadziłem później z młodymi konserwatystami. Oni również chcieli przede wszystkim zmian, nie pluralizmu. Nie negowali wartości różnych punktów widzenia, ale uważali, że państwo, aby było silne, musi odwoływać się do czytelnego wzoru, do wyrazistej tożsamości. Demokracja – owszem, ale tylko wtedy, gdy umocnione zostaną jej podstawy. Demokracja bowiem ma to do siebie, że sama wypłukuje własne fundamenty. Zadbajmy o tożsamość, a wszystko inne będzie nam przydane. „Nie boicie się, że takie myślenie wcześniej czy później musi się skończyć wsadzaniem ludzi do więzień?”. Nie bali się: nikt nikogo nie będzie wsadzał do więzień za poglądy, co najwyżej tym, którzy głoszą poglądy szkodliwe, odbierze się narzędzia do ich rozpowszechniania.
Wiecie doskonale, że w tej rubryce temat ów powraca z męczącą już nawet mnie samego regularnością: jak wychowywać ludzi – nie ludzi w ogóle, tylko nas, tu, w Polsce, mieszkających – do pluralizmu? Nie do rozmowy dla samej rozmowy, ale do rozmowy, która przynosi owoce – choćby to były tylko owoce wzajemnego poznania? Do umiejętności spojrzenia na świat przez okno sąsiada? Wiadomo, że jest to niemożliwe, kiedy sąsiad patrzy na nas krzywo i wyzywa od „judaszów”, „ubeków” albo „oszołomów”. Kiedy jedyna „rozmowa”, jaką nam proponuje, to wysłuchanie sporządzonego przeciwko nam aktu oskarżenia. Może jednak w mieszkaniu sąsiada są jacyś inni domownicy, mniej skłonni do formułowania oskarżeń? Może z nimi uda się podjąć rozmowę?
Szukam patronów takiego myślenia. Przypomnę opowieść, którą już drukowano na łamach „Tygodnika” i która zrobiła na mnie wielkie wrażenie. W opublikowanym nieco ponad rok temu wywiadzie Justyny Dąbrowskiej z Krzysztofem Pomianem wybitny filozof opowiadał o tym, w jaki sposób kształtuje się w nas ciekawość lub przynajmniej zrozumienie dla innych punktów widzenia. Mówił o swojej matce, która „była osobą niewierzącą. Żydówką, która stała się młodą komunistką. Miała pełną świadomość swego pochodzenia, ale nie miała żydowskiej tożsamości, o religii nawet nie mówmy. Pamiętam dobrze, że chyba w 1943 r. dorwałem jakąś antyreligijną propagandę wydawaną w latach 20. czy 30. w Związku Radzieckim. Gdzieś te książki znalazłem, nie wiem gdzie. Przyniosłem do domu, zacząłem się w nich rozczytywać. To były jakieś straszne historie, o mniszkach, które uprawiają rozpustę... I wtedy mama zrobiła mi autentyczną scenę: »Nie powinieneś tego czytać, to są bzdury, jesteśmy ludźmi niewierzącymi, ale religię należy szanować!«. Ten punkt widzenia mnie zaskoczył i miał na mnie istotny wpływ. Jeszcze raz, tuż po wojnie, przyniosłem do domu pismo »Wolnomyśliciel Polski«, mama spojrzała i powiedziała: »Naprawdę tracisz czas«. Powiedziała, że są ludzie wierzący, są niewierzący i trzeba się z tym pogodzić. To była dobra lekcja, którą potem praktykowałem mając wielu katolickich przyjaciół. Mam ich po dziś dzień. (...) I żaden z moich katolickich przyjaciół nie usiłował mnie nawracać, tak jak ja nigdy im nie mówiłem, że wierzą w przesądy i zabobony”.
Przepraszam za ten długi cytat, ale mogło się przecież zdarzyć, że przeoczyliście to świadectwo. A dla mnie jest ono bardzo ważne. Ilekroć czytam coś, co pachnie mi propagandą, co nie jest wyrazem myślenia, lecz wezwaniem do walki,słyszę wewnątrz te słowa: „Naprawdę tracisz czas”. ©