Czysta czarna czerń

Aleksander Wat urodził się martwy. Dopiero ból przywołał go do życia. Wbrew jego woli.

25.05.2010

Czyta się kilka minut

1 W "Dzienniku bez samogłosek" Aleksandra Wata czytamy: "Stróżowa właściwie sprawiła, że żyję. Urodziłem się mianowi­cie martwy, widocznie już znałem mądrość Eklezjasty (a także w tych samych niemal słowach Seneki z »Consolationes«: »Lepiej było się nie urodzić, a urodziwszy się, natychmiast umrzeć«). I właśnie stróżowa zmusza mnie do życia długimi klapsami - prefiguracja mego losu. Przypadek dziwny sprawił, że mąż jej, w młodości parobek w majątku mojego dziadka, wyratował mojego ojca ze studni. Podwójnie więc zmusili mnie do życia. Ale im dawno przebaczyłem, chociaż dzieciństwo moje i młodość, wbrew pozorom tej narracji, było smutne, nawet tragiczne, wiek dojrzały, starość - nie mówmy o tym. Jedyną naprawdę łaską i dobrodziejstwem losu czy Opatrzności jest to, że zesłał mi taką żonę".

Łatwo w tym wspomnieniu znaleźć solidny grunt dla metafory. Zapowiedź życia nasiąkniętego goryczą niczym gąbka podana na włóczni Ukrzyżowanemu, dzieła, mającego się stać - tak nazwie je Miłosz - stenogramem cierpienia. Ale także zapowiedź przerażającego rozdziału historii, bo przychodzi na świat 1 maja 1900 r.,

łącząc w tej dacie symbol lewicowego zaangażowania i początek stulecia, którego piekielne ognie zbada dokładnie własną skórą. I jeszcze postać stróżowej (strażnika, a może surowego Anioła Stróża?), która niedoszłemu dezerterowi z pola codziennej walki wymierza solenne ciosy...

Wat konstruuje tę opowieść z pełną pisarską świadomością, wiadomo przecież, że jego biografia rzeczywiście stała się ikoną czasów, w jakich przyszło mu żyć. A jej esencją był ból, który "stuka w kość moją jak w drzwi. / Jak los. Kościanym palcem póki się nie poddam. / Póki nie otworzę".

2 Czy młody Wat, Syn Królewski, potomek pokoleń rabinów, dziesięciolatek utożsamiający się z jeleniem, a wkrótce młodzieniec zbuntowany przeciw określającej go żydowskości, tracący wiarę i szukający oparcia najpierw w sztuce, potem, krótko, w komunizmie, miał dar jasnowidzenia? Chociaż przeczucia własnej przyszłości? Gdy znamy koleje jego życia, pamiętamy o pobycie w Kalifornii, której klimat nie stał się lekarstwem na chorobę, a wręcz ją zintensyfikował, przykuwając poetę do łóżka i czyniąc niezdolnym do pracy, trudno nam nie poczuć dreszczu, odnajdując w poemacie "JA z jednej strony i JA z drugiej strony mego mopsożelaznego piecyka" taki oto fragment: "JA z modlitwą poranną na chorych wargach i Lilit pijem bladoturkusowy absent w zwiędłym matowym wertepie Sanct-Francisco". Cóż dopiero złowieszczy finał tego anarchicz­nego dzieła, opublikowanego w 1920 r. przez pierwszego polskiego futurystę: "To JA się palę w inkwizytorskim wnętrzu mego mopsożelaznego piecyka"...

Trzeba było tylko trzech dekad, by proroctwo się wypełniło, a - bynajmniej nie metaforyczne - palenie żywcem zaczęło nękać człowieka i wytapiać jego poezję. W "Dedykacji" czytamy: "już pochodnia, niewidzialna, / przypieka moją twarz", zaś znany wiersz "Trochę mitologii" dla opisu cierpień przywołuje koszulę zamoczoną w krwi centaura Nessosa, trawiącą ogniem niewiernego Heraklesa: "Ona wlewa w żyły ołów, / ona trawi w wolnym ogniu / limf rysunek, nerwów deseń. / Ona tkankę miażdży żywą, / kość rozkrusza, mózg zaciska. / Żeby wyżąć z krwawym potem / słowa słowa słowa".

Obok namacalnej wręcz siły tych zdań intryguje intensywna bliskość cielesności i kultury. Nie tylko cały utwór zbudowany jest na mitologicznym odwołaniu, nie tylko tym, co wydziela z siebie cierpiący człowiek, są słowa (a wreszcie: wiersz, który czytamy), ale jeszcze ostatni o złamanym rytmie wers przynosi cytat z "Hamleta", jakby pisarz wskazywał naszą - nawet w skrajnym doświadczeniu - niemożność wyjścia poza uplecioną ze słów tkaninę kultury, jakby każda próba opisania bólu (o ile oczywiście w ogóle jesteśmy w stanie ją podjąć) musiała zawadzać o bibliotekę pamięci. Może zresztą w tej (na poły autoironicznej?) linijce kryje się coś więcej? Posługiwałem się słowami, grzeszyłem, dając się uwieść ich ideologicznemu kuszeniu, ale też zadawałem im gwałt, i oto teraz wracają one do mnie wraz z nieogarnialnym cierpieniem. I nawet jeszcze, dopełniając tekst Wata naszą wiedzą: wypełnia się los, który niegdyś sobie wyobraziłem, którego (jak młodzieńczo naiwnie!) pożądałem.

Najpierw przyśnił się młynek do kawy.

Najpospolitszy. Taki sobie staroświecki. Ciemnokawowy

w kolorze.

(Dzieckiem lubiłem odmykać klapkę, zajrzeć i natychmiast

zatrzasnąć. Z trwogą, drżeniem! Aż zęby dzwoniły! Było

mi tak, jakobym ja tam był w środku kruszony! Zawsze

wiedziałem, że muszę źle skończyć.)

- pisze w wierszu "Potępiony" mężczyzna stojący na progu starości i wiedzący już doskonale, jaki naprawdę jest smak zgruchotania; zaś w szkicu "Coś niecoś o »Piecyku«" wyjaśnia, iż utwór ten "miał dla mnie inne cele: psychoterapii, a raczej psychoanalitycznej spowiedzi duszy zakłóconej, przerażonej, wychowującej siebie do śmierci. Od dawna zamierzałem najpóźniej przed dwudziestym piątym rokiem życia, który wydawał mi się ostatnią barierą przed zeszmatławieniem, popełnić samobójstwo, jako po?te maudit".

Dusza wychowująca się do śmierci... Chora na śmierć? Gdyby nie monstrualny dar przeznaczenia - kolejne więzienia, przesłuchania, zesłania, a potem lata bólu - Aleksander Wat być może ostałby się jedynie w przypisach do historii polskiej literatury XX wieku, jako autor paru, na poły zapomnianych, awangardowych utworów. Jeśli wszakże jak każdy młody pisarz marzył o artystycznej rewolucji, to udało mu się jej dokonać, choć inaczej niż planował. Nie dał słowom całkowitej "wolności", ale w sposób całkowicie wyjątkowy zapisał ból, "esencje jego czarne".

"Dałbym sobie krwi utoczyć / kwartę / czerwonej / najczerwieńszej / krwi kwartę / utoczyć / żeby osiągnąć syntezę: / czystą / czarną / czerń"... Krwi oddać trzeba było dużo, by nasycona nią czerń wybłysła w wierszach: w towarzyszącej starcom "kurtynie z kiru"; w głuchej ciemności tunelu i prawa odpłaty, "buchalterii", w której za wszystko płaci się ciałem i duszą; w upiornej ostatniej drodze: "Niknie cień, głos dogorywa / milkną senne barytony / pluska wiosło w trupiej bryi. / Czarne wody czarny Styks. / Jadę jadę na zagładę / upojony duchem złym". I w czarnym płomieniu agonii.

3 "Agonia nie jest śmiercią ani nie jest życiem" - mówi autor wiersza "Czym jest? Czymże?", mający na ten temat wiadomości z boleśnie pierwszej ręki. Agonia może być ziemią niczyją - między strzegącymi swych granic życiem i śmiercią - i choć to tędy, pod czarnymi żaglami, wraca z labiryntu Tezeusz, choć jej wody przemierza człowiek cierpiący, któremu trzeba zatkać uszy woskiem, by nie usłyszał wabiących ku śmierci pieśni syren, to przede wszystkim jest ona zoną zamierania i bezcelowości, gdzie flotylle okrętów tańczą "w niedocelowych rondach / na falach, z których każda umiera nim się rodzi", a pod falami - porażający obraz - "wirują kłębem czarne gehenny płomieniska, / jak słońca w obłąkanych obrazach van Gogha".

Niezwykły utwór, łączący odległe od siebie tonacje, pisany w Zaduszki 1956 r., odrzuca - niczym próbująca pochwycić Boga teologia negatywna - wszystkie punkty styczne między życiem a śmiercią, przyznając agonii status zupełnie odrębny, a nawet - choć ogrodzony zasiekami pytajników - jakby wywyższony. Byłabyż ona rzeczywiście "nieśmiertelności ziarnkiem w tym lichym naczyniu"? Jeśli tak, to może dlatego, iż zdaje się wykraczać poza ziemskie kategorie (umiemy sobie wyobrazić to odczucie, ukryte na dnie rzężenia i konania?). To wyspa we mnie, "gdzie księżyc nie świeci / gdzie woda nie płynie / gdzie nic nie przeminie / choć wszystko przemija", to szczególne miejsce, a właściwie nawet nie miejsce, gdzie

[...] nie istnieje przestrzeń ni wola

tu jest tylko nie-czas, bez-wola

nie-nic i bez-rzecz - miraż i kamień -

anty-energia w próżni omamień.

Tu jest tylko tautologicznie

nigdy i zawsze i bez-ustawicznie.

Nic nie powstało, nic nie zniszczeje.

Nic się nie stanie, nic się nie dzieje.

Tu ja nie jestem ja ani nie-ja

tu nie postanie nigdy nadzieja

nie ma tu ruchu ani spoczynku

nie ma odejścia, nie ma ratunku

jest tylko "bez-chęć i bez-sens", "bez-głos i bez-deń". Zarzucona na głębokie wody nie--ludzkiego sieć neologizmów pozwala nam odnaleźć poznawczą intuicję, choć towarzyszy jej poczucie ułomności i nieprzekazywalności. Może więc głos agonii dosłyszymy wyraźniej w opisanym przez Wata "królestwie nocy", która "żyje z naszych śmierci / każda śmierć nasza jej obszar poszerza"?

4 Was spricht die tiefe Mitternacht

Nietzsche

Co mówi noc? Nic

nie mówi. Noc

ma usta

zagipsowane.

Dzień - ten owszem. Gada.

Bez cezur, bez wahań, bez sekundy

zastanowienia. I gadać tak będzie

aż padnie i skona

Z wyczerpania.

A jednak słyszałem krzyk

w nocy. Każdej. W słynnym

więzieniu na Łubiance

Co za piękne kontralto. Z początku

myślałem, że Anderson Marian

śpiewa spirituals. A to był krzyk

nie na ratunek nawet. W nim

był początek i koniec

tak zespolone że nie ustalić gdzie

koniec kończy się

początek zaczyna. To

krzyczy noc.

To krzyczy noc.

Chociaż ma usta

zagipsowane.

To krzyczy noc. Potem

dzień rozpoczyna swoje tralala

aż padnie i skona

z wyczerpania.

Noc - ta nie skona.

Noc nie umiera

chociaż ma usta

zagipsowane.

U Nietzschego, o którym każe nam pamiętać ostatni z trzech "Nokturnów", głęboka północ śpiewa ludziom piosenkę Zaratustry: "Świat jest głęboki, / Głębszy, niż myślał dzień jeszcze. / Ból świata sięga głębin, / Rozkosz - głębsza jest niż serca boleści. / Ból mówi: Przemiń! / Lecz wszelka rozkosz chce wieczności, / Chce głębokiej, głębokiej wieczności!" (przeł. Sława Lisiecka i Zdzisław Jaskuła). I choć zmierzenie się z nocą jest dla mędrca godziną próby ("Gdzie podział się czas? Czyż nie zapadłem w głębokie studnie? [...] Oto umarłem już"), choć noc głębiej niż dzień zagląda w serce świata - i widzi tam ból, przecież punktem dojścia myśli Zaratustry jest pożądająca wieczności rozkosz istnienia. Ale autor "Wiedzy radosnej" - znający pole bitwy, na którym konają ranni, osmalony cierpieniem, pytający: "co mnie latami trzymało o krok od śmierci i w tęsknocie do niej?" - nie przeczuł, że usta nocy, usta człowieka można zalać gipsem. I że nie zgłuszy on krzyku.

Wiersz Wata operuje dialektyką słowa i milczenia, dnia i nocy. Łatwy do przewidzenia podział (dzień, jasność, ich paplanina, która musi ustąpić wobec pustki i milczenia nocy, ciemności, zła) jest nie tylko wspaniale zbudowany (jak ten dzień, który "gadać tak będzie / aż padnie i skona / Z wyczerpania"), ale też szybko się komplikuje.

Północ już nie przynosi iluminacji, lecz moc oprawców, którzy głuszą krzyk ofiary, skazańca, wlewając mu w gardło gips. Noc niczego nie mówi, a raczej mówi nic - wypowiada nicość - a jednak słyszymy jej krzyk, który wypełnia więzienne cele, pełne ludzi będących niczym "owoce / upadłe / z drzewa życia" - jak napisze Zbigniew Herbert w znacznie późniejszym wierszu "Pan Cogito - zapiski z martwego domu". Odwołujący się do takiej samej właściwie sytuacji, bogaty w znaczenia utwór autora "Raportu z oblężonego Miasta" łatwiej poddaje się dyskursywnym interpretacjom, Wat - z lekkością mistrza łączący w "Nokturnie" anegdotę i formalną ascezę - sięga głębiej w nienazywalne, niewypowiadalne sedno. Krzyk nocy. Krzyk bólu. Zamknięty w sobie, samowystarczalny, monotonnie powtarzalny. Będący milczeniem, które krzyczy.

Być może jest to ten sam krzyk, który Primo Levi usłyszał w milczeniu "muzułmanów", najbardziej zgruchotanych więźniów obozów zagłady, bytujących już poza świadomością, tuż przy śmierci, w rozciągniętej agonii. Poznali palenisko, które niczego nie oświetla, zajrzeli do piekła, w jego żar, będący bólem, lecz nie światłem, a widzialną ciemnością, ciemnym świecidłem. W chwili niczyjej, między nocą a dniem, w której - mówi wiersz "W szpitalu" - niepokonany i przedwieczny, "czai się ból mój, mój demon, Behemot".

5 Co krzyczy noc przez usta zagipsowane? Czy krzyku tego nie jest zdolna oddać ciemna ludzka mowa, mowa "bez oczu, nie - z wciąż na nowo wyłupywanymi oczami"?

To niezwykłe określenie pochodzi z "Pieśni Wędrowca", poematu, który powstał w 1962 r., podczas pobytu Wata w Prowansji, w okolicach Grasse. Górzysto ukształtowany teren ("usypiska krzemieni, porowate bloki lawy wulkanicznej, skały metamorficzne, gnejsy żyłkowane czarną miką; niżej nawarstwienia numulityczne, miękki piaskowiec" - opisuje poeta w komentarzu) staje się dlań "światem kamiennym", przyzywającym, kuszącym, w którym pragnąłby się pogrążyć mimo tego, a raczej właśnie dlatego, że dotąd miłował wszystko, co anty-kamienne, żywe, zmysłowe, pokryte delikatną, pełną doznań skórą. Rozpoczynająca się starość to znów stan pośredni, pomiędzy stanem skóry a stanem kamienia, czas oddalania się od ludzkich spraw: "uciekłem w świat kamienny, by kamień śród kamieni zbywszy pychy / a z wysoka, z wolna zamykać oczy, jeszcze nie kamienne a już nie ludzkie, / na wasze męki, na waszą czułość, na wasze prace i na te konania / wasze, na wszystko, co poddane nieustającemu skażeniu".

Łatwo rozpoznać opozycję między tym, co podlegające zmianie, zniszczeniu, rozkładowi, a tym, co - przynajmniej z ludzkiego punktu widzenia - niezmienne. Między zamierającym sercem człowieka a sercem kamienia, które "nie podległe zniszczeniu, śmierci wszystkiego, co się staje. Opancerzone / monada suwerenna". Więc uciec przemijaniu, skażeniu umieraniem, "być w sercu kamienia - jak ja tego pragnąłem!". "Pieśni..." przynoszą jednak myśli jeszcze bardziej frapujące. Bo oto kamienie Wata myślą i śnią, a "jeśli jest Bóg, tam jest. W sercu kamieni".

Pierwsze budzące się skojarzenie to niezniszczalność, samoistność, jednorodność... Lecz takie nie są w wierszach autora "Ciemnego świecidła" ani - w gruncie rzeczy - kamienie, ani tym bardziej Bóg. W tej poezji Jezus odmawia zmartwychwstania, jej bohaterowi Stwórca nasadza cierniową koronę czy też miażdży go, przybierając postać czterometrowej dżdżownicy ("Nie krzyczałem, choć bolało. / Wiadomo: co czyni, czyni z miłości dla mnie"). Co więcej, bohater ów przyrównuje się do Chrystusa, utożsamia z nim, a nawet prześciga go w cierpieniu. W wierszu o z pozoru tylko autoironicznym tytule "Hybris" mówiący do nas mężczyzna bierze na siebie cierpienie innych - jak Jezus; w "Wierszach somatycznych" odnajduje się w Ogrojcu, powtarzając "Ty śpisz, a ja konam", zaś w śmiałym utworze "[Długo broniłem się przed Tobą...]", nie przestając być obdarzonym konkretną biografią człowiekiem, staje się równocześnie porzuconym Synem, skazanym na męczeństwo, a raczej zamęczonym przez Ojca i Boga. Staje się Ukrzyżowanym, jak gdyby poprzez ogrom bólu odkrywał, powtarzał, wcielał ludzko-boską naturę Chrystusa, oddawał jej własne ciało i cierpienie:

Długo broniłem się przed Tobą

Długo nie chciałem Ciebie poznać

Długo przed Tobą umykałem

w zaułki ślepe

w absynt poezji

i w zapał walki

i w zgiełk jarmarku,

gdzie antreprener z somnambuliczką

wyczarowują

raj utracony.

Gdy mnie dopadłeś i znienacka

na pal mnie wbiłeś!

Między łotrami mnie powiesiłeś!

Potem wbijałeś mi gwoździe w czoło

w ręce i nogi!

Bok mi przebiłeś włócznią

odjętą żołnierzowi!

I napoiłeś mnie piołunem

i octem!

Gdy napisałeś: król żydowski,

to z głowy zdjąłeś

koronę z cierni

i rozkrwawiłeś moje czoło.

Noc wtedy była, trzęsienie ziemi.

Wtedy przejrzałem

wtedy poznałem

Eli krzyknąłem

lamma sabahtani.

Wreszcie cytowana już "Dedykacja" mówi o bólu większym i znoszonym dłużej niż męka Drogi Krzyżowej, w dodatku zaś nie mogącym liczyć na przypisanie mu sensu, wpisanie w jakiś zbawczy plan. Myśl ta zostaje wyartykułowana najpełniej w wierszu "Przed ostatnią Pietą Michała Anioła": "Ale cierpiałem dłużej / ale cierpiałem gorzej. // Bo ja nie jestem Boży / ale człowieczy - robak. // Bo mnie mój Ojciec opuścił / nie wczoraj / - ale od zawsze. / Bo mnie jaka czeka nagroda / - prócz Gehenny ogniowej? // Nicość / może / Morze milczenia".

"Jeśli jest Bóg, tam jest. W sercu kamieni"... Na pewno jednak nie jest to Bóg filozofów, abstrakcja teologii, niezmienna idea. Raczej Bóg nieskończenie cierpiący, odciskający w kamieniu swój ślad, bo kamień potrafi być "u-chroniem bólu", to w nim "skrywa się ból" - jak interpretuje poezję Georga Trakla, czy raczej myśli na marginesie tej poezji, Martin Heidegger. Jeden z naszeptów magnetofonowych Wata ucieleśnia, poświadcza sobą tę intuicję: "poprzez gnejsy, / poprzez wapnie, / poprzez glinki / żywej materii / sączy się kropla / za kroplą / ból / (potoczny, cielesny, / nie duszny)".

W czterech ścianach mego bólu

nie ma okien ani drzwi.

Słyszę tylko: tam i nazad

chodzi strażnik za murami.

Odmierzają ślepe trwanie

jego głuche puste kroki.

Noc to jeszcze czy już świt?

Ciemno w moich czterech ścianach.

Po co chodzi tam i nazad?

Jakże kosą mnie dosięgnie,

kiedy w celi mego bólu

nie ma okien ani drzwi?

Gdzieś tam pewno lecą lata

z ognistego krzaka życia.

Tutaj chodzi tam i nazad

strażnik - upiór z ślepą twarzą.

Bez okien i drzwi, jak wyjść z kamiennej celi bólu? Można tylko pozostać - na dnie cierpienia, w jego kamiennym sercu. Pozostać, powracając do własnego początku.

Od stróżowej, która wymierza klapsy, po "strażnika-upiora"... Od miarowego rytmu kołyski po skierowane do żony pytanie: "czemu mnie z trumny wyciągasz, / czemu szepczesz: kochany... kochany... / Trumna z kołysek najpewniejsza. / Po co mnie ciągnąć po światach, po ludziach, po czasach?". Od śpiewu piastunki Annusi po głos oceanu i ciszę pustyni, które "uśpią mnie w skrzyni, / i w kołysankę już przemieniony / płacz mojej żony". I po te kuszące zdania: "Jak piękna może być nicość Orfeuszu / Ile dobroci ile czułości ile słodyczy w nicości Orfeuszu / Dobranoc Orfeuszu / Dobra jest noc Orfeuszu / Orfeuszu / Orfeuszu / Dobranoc".

W życiu Aleksandra i Oli Watów mitologiczne role się odwracały: śmiertelnie wycieńczony Orfeusz pragnął odejść w głębinę - jak powiada Rilke - sztolni dusz, miłość Eurydyki przyzywała go z powrotem do nadziemnego świata. Aż do chwili, gdy na wezwanie nie może już odpowiedzieć, gdy w lipcu 1967 r. połyka 40 tabletek nembutalu. Pożegnalny list zaczynał się od napisanych wielkimi literami słów: "NIE RATOWAĆ". I był jeszcze ten wiersz:

Schodzenie

schodzenie

ciągle schodzenie

I żebym to ja sam!

w zaciszu, po ciemku

Te przede mną, za mną

obok nogi

przeganiają

ten stukot butów, to dudnienie

w metro Châtelet?

Tylko jeden nieruchomy

beznogi akordeonista charon.

I gdzie ja się zabłąkałem?

Eurydyce? Eurydyce!

Schodzenie

Schodzenie

ciągle schodzenie

ciągle w dół

schodzenie

a jutro stwierdzą

to tylko 3 łokcie pod ziemią.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1971 r. Krytyk literacki, pracownik Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, sekretarz Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. Zbigniewa Herberta, wieloletni redaktor „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „Miłosz. Biografia” (Wydawnictwo Znak,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2010