Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Niemcy zrezygnowali z odpowiedzialności za nasze bezpieczeństwo w tym kraju. Czujemy się nie jak w 1933 roku, ale jak w 1928. A czas szybko leci” – alarmował pod koniec maja w artykule dla „Frankfurter Allgemeine Zeitung” Zeev Avrahami, jeden z czołowych głosów izraelskiej diaspory w Berlinie. Jego tekst, podchwycony przez niemieckie media, podgrzał dyskusję o tym, czy Żydzi mogą się dziś czuć w Niemczech bezpieczni, czy mogą liczyć na ochronę ze strony państwa i współobywateli. W ostatnim czasie regularnie dochodzi tu bowiem do ataków na Żydów m.in. ze strony arabskich imigrantów. Np. niedawno w Berlinie Arab zaatakował Izraelczyka w jarmułce, a w ubiegłym tygodniu iracki imigrant zgwałcił i zamordował 14-letnią niemiecką Żydówkę z Moguncji (przyznał się do mordu; śledztwo wyjaśnia motywy).
Avrahami, który sam kilka razy doświadczył nieprzyjemnych sytuacji na ulicach, twierdzi, że Niemcy nie są zainteresowani podjęciem tematu wzrostu antysemityzmu w związku z napływem arabskich imigrantów, ale też – większego przyzwolenia na agresję ze strony skrajnej prawicy, zwłaszcza od sukcesu partii AfD w wyborach w 2017 r. Pisze, że wielu jego znajomych już wróciło do Izraela, a kolejni pakują walizki (oficjalnych danych na ten temat nie ma).
Wygląda to na początek debaty o przyszłości żydowskiej diaspory w Niemczech, w samym Berlinie liczącej tysiące osób. I fenomenu miasta „biednego, lecz seksownego”, które w ostatniej dekadzie ściągało tu głównie izraelską lewicę, chwalącą Berlin za możliwość sąsiadowania z Arabami w pokoju i spokojne życie z dala od błędów izraelskiego rządu. Dziś stoi to pod znakiem zapytania. ©