Czuła narratorka i lista przebojów

Nie ma powodów, żeby kokietować publiczność starą listą przebojów. Choć czasem tylko nam się wydaje, że znanych. I wtedy warto posłuchać.

09.11.2020

Czyta się kilka minut

Kamil Suszczyk w „Potopie”, adaptacja i reżyseria Jakub Roszkowski / PRZEMYSŁAW JENDROSKA / TEATR ŚLĄSKI IM. S. WYSPIAŃSKIEGO
Kamil Suszczyk w „Potopie”, adaptacja i reżyseria Jakub Roszkowski / PRZEMYSŁAW JENDROSKA / TEATR ŚLĄSKI IM. S. WYSPIAŃSKIEGO

Teatr współczesny podchodząc do dawnej powieści wydaje się myśleć raczej: „co mogę z tobą zrobić?” niż: „co ty możesz mi powiedzieć?”. Nowe inscenizacje „Potopu” Henryka Sienkiewicza i „Nad Niemnem” Elizy Orzeszkowej dobrze pokazują różnice między tymi postawami.

Obie są – każda na swój sposób – ofiarami pandemii. Premiera „Nad ­Niemnem” w Teatrze im. Juliusza Osterwy w Lublinie odbyła się tuż przed pierwszym lock­downem, więc mało kto przedstawienie wówczas zobaczył. Kolejne pokazy miały miejsce właściwie już podczas wakacji, a tytuł powrócił na afisz dopiero we wrześniu. Nie wiadomo, czy wobec drugiego lockdownu spektakl w ogóle będzie w najbliższych miesiącach pokazywany. Nie wiadomo, czy będzie mógł wyjechać choćby na najważniejsze krajowe festiwale, gdzie powinna go zobaczyć jak największa liczba widzów. Zamiast stać się wielkim i głośnym wydarzeniem, na co z pewnością zasługuje, pojawia się okazjonalnie we wciąż trudno dostępnym komunikacyjnie mieście, a los jego jest niepewny.

Zderzenie „Potopu” w Teatrze Śląskim w Katowicach z pandemią było jeszcze bardziej dramatyczne: dzień po trzecim pokazie, w środę, 20 września, teatr zamknięto, ponieważ u dwóch jego pracowników wykryto zakażenie ­COVID-19. Wkrótce okazało się, że zakażony był też jeden z aktorów biorących udział w przedstawieniu. Słynne zdanie Tadeusza Kantora, że nie wchodzi się do teatru bezkarnie, nabrało nagle nowego, bardzo konkretnego znaczenia.

Potop żywych trupów

Gdyby nie to, że pandemia jest sprawą poważną, można by żartować, że reżyser Jakub Roszkowski sam trochę tę sytuację sprowokował, przemieniając bohaterów „Potopu” w zombie, które – jak wiadomo choćby z „The Walking Dead” – są ofiarami tajemniczej epidemii. Reżyser nie ukrywa, a nawet podkreśla, że podstawą jego inscenizacji jest uznanie Sienkiewicza za twórcę tekstów kultury popularnej na równi ze scenarzystami uwielbianych masowo seriali telewizyjnych (obok „Żywych trupów” w opisie spektaklu na stronie Teatru przywołana jest jeszcze „Gra o tron” i – coś dla przyciągnięcia starszych – „Niewolnica Isaura”). Pozwala mu to na traktowanie „Potopu” bez nadmiernej rewerencji i na graniu nim zgodnie z regułami swobodnego użycia dominującymi właśnie w kulturze popularnej.

Roszkowski wykorzystuje powieść Sienkiewicza jako zestaw gotowych „ścieżek”, świetnie wszystkim znanych tematów i motywów, które miksuje z innymi równie dobrze znanymi ścieżkami, tym razem już konkretnie i dosłownie – muzycznymi. „Hity” Sienkiewicza („kończ waść – wstydu oszczędź”, „jam nie Ba-bi-ni-cz, jam Kmi-cic”, „ran twoich nie godnam całować”) łączy z hitami polskiej muzyki rozrywkowej ostatnich dekad XX wieku. Czasem zestawienia serwowane przez DJ-a Roszkowskiego wspomaganego przez kompozytora Dominika Strycharskiego są do bólu banalne (Skaldowie w czasie kuligu, „W stepie szerokim...” na przywitanie Wołodyjowskiego), czasem niezbyt udane („Noś długie włosy” jako charakterystyka Bogusława Radziwiłła), czasem przeciwnie – w trafnym skrócie chwytają sytuację postaci („Biała flaga” Republiki jako wyznanie Janusza Radziwiłła). Niektóre są też zabawne, jak „Dancing ­Queen” w wykonaniu Klary Brody i Anny Kadulskiej, czyli najazd szwedzki rozegrany jako parodia słynnego koncertu zespołu ABBA w Studio 2 w 1976 r. Niemal wszystkie trwają za długo, co w przedstawieniu streszczającym trzytomową powieść w 90 minut jest doprawdy zarzutem poważnym.

Na szczęście w drugiej części przedstawienia Roszkowski przełamuje nieco ten nużący już wzór. Pod koniec sceny na Jasnej Górze przeor Kordecki (Marcin Gaweł) intonuje „Barkę”. W kontekście roku papieskiego i lekko prześmiewczego tonu spektaklu ta kościelna pieśń pobrzmiewa nawet profanacją. Po chwili zostaje jednak przejęta przez aktorów tworzących orszak Jana Kazimierza (Anna Kadulska – świetna w każdej z wielu postaci, które gra), a ta zmiana sytuacji bardzo zręcznie zmienia sens pieśni. W powietrzu zostaje jakieś serio wprowadzone przez to połączenie ołtarza i tronu.

Powraca ono w scenie niemal finałowego występu Kmicica (bardzo dobra rola bardzo trafnie obsadzonego Michała Rolnickiego), który opowiada o – zapominanej nadspodziewanie często, bo i nieopowiedzianej przez Sienkiewicza w szczegółach – historii rzezi i gwałtów, jakich pan Andrzej dokonywał z oddanymi mu pod komendę Tatarami. W tej opowieści nagle pojawiają się wersy z „Jestem Bogiem” Magika i Paktofoniki, które właśnie w Katowicach brzmią szczególnie mocno, akcentując coś, co mogło być celem ataku przypuszczonego przez spektakl na swoiście polską wersję teologii politycznej (tydzień później wymowa tych scen mogłaby ulec dalszemu wzmocnieniu).

Gdyby rozbawiając publiczność reżyser doprowadził w finale do tego, że śmiech zamarłby na ustach i odwrócił się przeciwko śmiejącym, katowicki „Potop” mógłby być czymś więcej niż zręcznym i atrakcyjnym brykiem z lektury. Zamiast ciąć mocnym sztychem, Roszkowski pomachał udawaną szabelką w powietrzu, wyczerpując całą energię na wynajdywanie „pomysłów”, które może uatrakcyjnią widzom (zwłaszcza szkolnym) wycieczkę do teatru, ale niczego nowego z Sienkiewicza nie wydobyły. I to jest pierwszy sposób.

Nad wodą wielką i czystą

Jestem miłośnikiem „Nad Niemnem” i boli mnie, że tę znakomitą powieść zabija jej szkolna analiza. Z drugiej strony – sam przeczytałem ją po raz pierwszy tylko dlatego, że była lekturą obowiązkową. Sięgałem po ten standardowy przykład nudnej piły (przez kilka stron nic się nie dzieje – same opisy!) z niechęcią, by już po kilku stronach dać się pochłonąć. Pamiętam tamto zdziwienie: że oto dzieje się coś, co nie miało prawa się zdarzyć. Mały cud.

To wspomnienie powróciło do mnie z niezwykłą mocą już w pierwszych minutach lubelskiego spektaklu reżysera Jędrzeja Piaskowskiego i dramaturga Huberta Sulimy. Słowa wypowiedziane spokojnie i w ściszeniu przez stojące przed zapuszczoną kurtyną Justynę (Justyna Janowska) i Martę (Marta Ledwoń) unieważniły zmęczenie całodzienną podróżą i strach wywołany najnowszymi wiadomościami o kolejnym pandemicznym rekordzie. Gdy kurtyna idzie w górę, ukazując płytką scenę zamkniętą ścianą salonu pani Emilii, i zaczyna się opowiadanie o ludziach tu zgromadzonych, wraca do mnie ta fala zdumienia sposobem, w jaki Orzeszkowa, nie upiększając swoich bohaterek i bohaterów, potrafi mówić o nich z miłością. Czuły narrator – zbanalizowana nadużyciami formuła z wykładu noblowskiego Olgi Tokarczuk okazuje się tu niezwykle trafna. Orzeszkowa jest czułą narratorką opowiadającą o świecie i ludziach bez złudzeń, ale zarazem otwartą na niego i na nich z troską i uważnością.

Znalazła też równie czułych inscenizatorów. Już od pierwszych scen jest jasne, że słuchają pani Elizy z uwagą i właśnie troską, że uwierzyli jej i temu, co i jak ma do powiedzenia. Ich praca z „Nad Niemnem” jest całkowicie odmienna ­od pracy Roszkowskiego. Tamten odpala hałaśliwą setlistę i znad teatralnej konsolety woła: „Znacie? To posłuchajcie!”. Ci zdają się raczej przeprowadzać nas przez proces własnego odkrywania pisarki.

Scenografia Anny Met jest rzeczywiście piękna, ale jej sednem nie jest budowanie malowniczych obrazów. Działa tu raczej dramaturgia przestrzeni, która od pierwszych sekwencji jest konkretnie wykorzystywana, byśmy mogli doświadczyć procesu wnikania w świat przedstawienia i powieści.

Jeszcze mocniej doświadczenie czułego czytania i zachwytu nad tym, co się odkrywa w powieści, wybrzmiewa (dosłownie) w fonosferze przedstawienia. Lubelskie „Nad Niemnem” jest otulone w spokojne, ściszone, bardzo uważne mówienie, które estetycznie nie ma nic wspólnego z teatrem „żywego słowa” i pięknej deklamacji, choć słowo jest tu żywe, a samo słuchanie tego, jak lubelskie aktorki mówią opisy Orzeszkowej, to wielka przyjemność. Bodaj jeszcze nigdy użycie mikroportów nie wydawało mi się tak uzasadnione – bez tego technicznego wspomagania niemożliwe byłoby doświadczenie niemal intymnego słuchania. Trzy godziny wyciszenia emocji związanych z zabieganiem o siebie i skupienia na tym, co mówią inni, było w ten pandemiczny czwartek (w niemal pustym z konieczności teatrze) prawdziwą ulgą.

O nadziei

Ale czułość ma w tym „Nad Niemnem” znaczenie nie tylko estetyczne i performatywne, lecz także interpretacyjne i ideowe. Dobrze to widać w szczególnych momentach przedstawienia precyzyjnie wydobytych z jego przebiegu.

Wewnętrzny monolog Justyny wypowiadany nad wspólnym grobem powstańców styczniowych to jedna z tych sekwencji powieści Orzeszkowej, których potrzebę może i uznajemy, ale która w swojej oczywistości i deklaratywności wydaje się odstawać od całości. Jest rezonerska, a już w teatrze XIX-wiecznym role rezonerów uważano za jedne z najtrudniejszych. Justyna Janowska, która swoją imienniczkę obdarzyła energią współczesnej młodej kobiety, realizującej z uporem politykę stawania się w codziennym życiu zmianą, której chce dokonać w świecie, mówi ten fragment tak, jakby wraz z równie młodymi dramaturgiem i reżyserem odkrywała właśnie w powieści sprzed stu kilkudziesięciu lat własne myśli i słowa.

Fragment o zadziwieniu wolnością, jaką daje poświęcenie dla idei niemającej nic wspólnego z troską o własne ego i jego zadowolenie, brzmi trochę tak, jakby współczesna hipsterka wyzwalała się z zajmowania swoimi „traumami”, odkrywając, że może być coś od nich ważniejszego. To pewnie krzywdzące uproszczenie, ale niech ten skrót zostanie dla podkreślenia różnicy między tym, co wydarza się w życiu duchowym i umysłowym Justyny nad mogiłą, a tym, co za ważne uczą nas wszystkich uznawać poradniki samorealizacji naszego wieku narcyzmu.

Nie oznacza to jednak, że indywidualne, najbardziej prywatne szczęście jest w tym przedstawieniu lekceważone. Przejmujący finał pierwszego aktu stanowi opowieść o niespełnionym rodzinnym szczęściu Marty Korczyńskiej, którą Sulima z Piaskowskim uczynili drugą obok Justyny główną bohaterką przedstawienia. Przemianę Orzelskiej równoważy i dopełnia smutek wypełniający opowieść o klęsce ciotki, która nie miała odwagi pójść za tym, w co wierzyła. Jej przegrana zostaje zestawiona z klęską powstania, z tą superpolską zbiorową mogiłą w lesie. I to jej dany jest finał aktu. To nad żałobą po jej osobistym szczęściu powoli, jak kir, zapada kurtyna.

Inscenizacja powieści Orzeszkowej to także mocny, nawet jeśli ściszony, komentarz do współczesnej sytuacji społecznej i politycznej. Słychać go wyraźnie w rozegranej w zaskakujący sposób scenie wesela w Bohatyrowiczach, która stanowi rodzaj przerwy wypełnionej śpiewanymi przez aktorów wprost do widzów pieśniami. W spektaklu śpiewa się już wcześniej, ale tamte piosenki brzmią słabo, zdarzają się nawet lekkie fałsze. Ale pieśni o lesie i tęczy zaśpiewane czysto, pełnymi głosami, mają moc niosącą taką przeciwtradycję, która pozwala budować więź między dawnymi laty a współczesnymi bojami o ekologię i równość. W ich kontekście bezwstydnie wzruszające „Ty pójdziesz górą...” („moja ulubiona piosenka z filmu »Nad Niemnem«” – mówi jedna z aktorek) brzmi jak song komentujący rozpad, ciążący niezabliźnioną raną nad scenicznym i pozascenicznym światem.

Do tego rozpadu wydają się odnosić też ostatnie w przedstawieniu słowa i ostatnie milczenie należące do młodych. Finał „Nad Niemnem”, ów marzony przez wszystkich i wyczekiwany w teatrze happy end, zostaje w przedstawieniu lubelskim niedokonany, zawieszony w czasie przyszłym. Ci, na których Orzeszkowa projektowała swoją trudną nadzieję, opisują scenę pojednania w Bohatyrowiczach stojąc na proscenium. W rytm ich słów kurtyna (specjalny bohater tego spektaklu) powoli opada po raz ostatni, oddzielając ich i nas od świata, który pokonał swoje rany, wypowiedział źródła konfliktów i przewalczył antagonizmy. Teatralna utopia znika, a właściwie – nigdy się nie realizuje. Zostajemy w ciemności, wraca lęk przed końcem świata, jaki znamy.

Na sali jest nas mało, więc będziemy mieli wrażenie, że aktorki i aktorzy patrzą nam w oczy, że powstaje jakaś więź uśmiechów, wdzięczności, zrozumienia. Potem wyjdziemy na ulicę. Za spuszczoną kurtyną robotnicy powoli zaczną rozbierać Bohatyrowicze. Dokładnie tydzień później cyniczna gra i fundamentalistyczna ślepota sprawią, że głównym hasłem stanie się słowo na „W”, a głównym uczuciem – gniew. Justyna w masce z czerwoną błyskawicą ruszy pod kościół, którego strzec będzie Andrzej. ©

Eliza Orzeszkowa NAD NIEMNEM, dramaturgia Hubert Sulima, reżyseria Jędrzej Piaskowski, Teatr im. Juliusza Osterwy w Lublinie

Henryk Sienkiewicz POTOP, adaptacja i reżyseria Jakub Roszkowski, Teatr Śląski im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Profesor w Katedrze Performatyki na UJ w Krakowie. Autor książki „Teatra polskie. Historie”, za którą otrzymał w 2011 r. Nagrodę Znaku i Hestii im. Józefa Tischnera oraz Naukową Nagrodę im. J. Giedroycia.Kontakt z autorem: dariusz.kosinski@uj.edu.pl

Artykuł pochodzi z numeru Nr 46/2020