Czasem je odzyskujemy

W Jonglei, największym stanie Sudanu Południowego, porwania dzieci to społeczna trauma. Próby ich odszukania mogą być szansą na pogodzenie grup etnicznych.
z Bor i Pibor (Sudan Południowy)

15.11.2021

Czyta się kilka minut

Wioska Anyiodi, zamieszkana przez lud Dinka. Miejscowi udzielili schronienia grupie kobiet i dzieci z ludu Murle, których wioska została zaatakowana. Sudan Południowy, 2021 r. / NATALIA OJEWSKI
Wioska Anyiodi, zamieszkana przez lud Dinka. Miejscowi udzielili schronienia grupie kobiet i dzieci z ludu Murle, których wioska została zaatakowana. Sudan Południowy, 2021 r. / NATALIA OJEWSKI

Achol Deng Patel, wdowa i matka czworga dzieci z wsi Duk Padiet, miała już na zawsze zapamiętać tamten dzień.

Była z wizytą w sąsiedniej miejscowości, gdy usłyszała znany jej dobrze odgłos strzałów z broni maszynowej, dobiegający od strony rodzinnej wsi.

Achol była przerażona: w domu zostawiła czworo dzieci pod opieką drugiej żony ich wspólnego, nieżyjącego już męża.

Wtedy, w styczniu 2012 r., Sudan Południowy istniał jako niepodległe państwo dopiero od sześciu miesięcy, ale walki na tle etnicznym już siały w nim spustoszenie. Ich epicentrum był Jonglei, największy i najludniejszy stan w kraju, na terenie którego leży Duk Padiet. Wówczas to wcześniejsze starcia między poszczególnymi ludami, mniejsze co do ich skali, eskalowały do serii skoordynowanych ataków.

Tamtego dnia, 16 stycznia 2012 r., około trzystu uzbrojonych mężczyzn z ludu Murle zaatakowało Duk Padiet, zamieszkaną głównie przez lud Dinka.

– Natychmiast pobiegłam do domu. Gdy dotarłam, zobaczyłam ciała sąsiadów. Dowiedziałam się, że wszystkie moje dzieci zostały porwane – Achol Deng Patel opowiada to głosem cichym i spokojnym. Jej spojrzenie znieruchomiało, jakby każdy szczegół wydarzeń sprzed niemal 10 lat rozgrywał się przed nią na nowo.

Napastnicy działali w sposób typowy: atak na Duk Padiet cechowała bezwzględność, podobnie jak setki innych podobnych napadów, które miały i nadal mają miejsce w całym Sudanie Południowym. Ofiarami były głównie kobiety, dzieci i osoby starsze. W Duk Padiet spłonęło wówczas około trzystu tukuli – tradycyjnych okrągłych chat z gliny krytych strzechą. Skradziono też kilkaset sztuk bydła.

W Sudanie Południowym liczebność bydła świadczy o statusie społecznym ich właściciela. Stanowi także walutę, którą opłaca się posag lub odszkodowania, zasądzane przy rozstrzyganiu sporów. Bydłem płaci się również, kupując od porywacza uprowadzone dziecko czy kobietę.

Na własną rękę

Drugą żonę ich wspólnego męża Achol znalazła w krytycznym stanie. Kobieta próbowała wygrać nierówną walkę z napastnikami, zasłaniając dzieci własnym ciałem.

– Byłam załamana, ślad po moich dzieciach zaginął. Jednak czułam też ulgę, bo wiedziałam, że wciąż żyją. Pogrążyłam się w niemocy – wspomina Achol. Gdy o tym mówi, pozostaje skupiona, a jej szczupła, lecz silna sylwetka emanuje tęsknotą. – Postanowiłam ich szukać na własną rękę. Pomyślałam, że nie mam nic do stracenia, nawet gdybym miała umrzeć. Przecież straciłam już wszystko, co miałam – wspomina.

Intensywność i skala starć zmusiły wówczas ponad 140 tys. ludzi do szukania schronienia w innych regionach kraju. W obliczu pogłębiającego się kryzysu humanitarnego rząd w stołecznej Dżubie podjął decyzję, by w Jonglei przeprowadzić akcję rozbrajania ludności cywilnej.

Achol dostrzegła w tym cień szansy. Udało jej się porozmawiać z lokalnym dowódcą wojskowym i przekonać go, by pomógł jej w sposób nietypowy: otrzymała mundur i została wcielona do armii. Gdy inni żołnierze konfiskowali cywilom broń, ona szukała swoich dzieci.

– Szliśmy od wsi do wsi. W jednej rozpoznałam moje najmłodsze dziecko i przepełniła mnie nieopisana radość. Wprawdzie pozostałe dzieci wciąż były w obcych rękach, ale znalezienie jednego dodało mi odwagi do szukania pozostałych – wspomina Achol.

Spędziła tak z żołnierzami dwa lata, ale nie udało jej się natrafić na żaden ślad po dwóch córkach i synu. Do dziś nie skontaktował się z nią ani żaden przedstawiciel władz, ani żadna z instytucji, które zajmują się szukaniem porwanych dzieci. – Nie mam już nadziei, że zobaczę je ponownie, ponieważ rząd nie radzi sobie z szukaniem uprowadzonych dzieci – mówi Achol.

Anatomia konfliktu

Od ponad dwustu lat ludy Dinka, Murle i Nuer, zamieszkujące stan Jonglei, wymieniały między sobą nieślubne dzieci, których pozostanie w rodzimych wsiach łamało surowe patriarchalne zasady. Dochodziło do tego nie tylko między tymi plemionami, dzieci trafiały również do rodzin w sąsiedniej Etiopii.

Z biegiem czasu podczas regularnych napaści na stada bydła, które były i są tutaj częstą praktyką, również kobiety i dzieci stały się celem porwań. I choć wszystkie żyjące tu społeczności były zaangażowane w ten niechlubny proceder, to prym wiódł lud Murle. Próby odnalezienia dzieci na własną rękę przez mieszkańców danej społeczności były (i są nadal) praktycznie niemożliwe.

Konsekwencją było systematyczne pogorszenie się relacji między ludem Murle a pozostałymi grupami etnicznymi, które od dekad charakteryzują nieufność i wrogość, przejawiające się ciągłymi atakami odwetowymi.

Ostatni nastąpił w 2020 r. Połączone siły ludów Dinka, Lou Nuer i Gawaar Nuer przeprowadziły skrupulatnie zorganizowane, zakrojone na szeroką skalę i wspierane przez polityków z Dżuby ataki przeciwko społeczności Murle, aby zemścić się za trwające latami porwania dzieci.

– Murle przeprowadzili dużo więcej ataków niż my. My zaatakowaliśmy ich w roku 2011 oraz w ubiegłym. Daliśmy im dużo czasu na myślenie o pojednaniu, ale nic z tego nie wyszło – przekonuje Anter Simon, lokalny lider, który stoi na czele ok. 2,8 tys. gotowych do walki mężczyzn z ludu Dinka z powiatu Duk Padiet.

W bilansie strat za rok 2020 to właśnie Jonglei był najbardziej dotkniętym przemocą i zniszczeniami ze wszystkich stanów Sudanu Południowego. Zarejestrowano tu 33 proc. wszystkich śmiertelnych ofiar walk i to tutaj doszło do aż 92 proc. ze wszystkich 612 zarejestrowanych porwań dzieci.

Dzieci uprowadzone przez lud Murle z reguły są naturalizowane i traktowane jak własne. Dlatego ich ​​ponowna integracja z rodziną biologiczną – zakładając, że uda się w ogóle odnaleźć dziecko – jest bardzo trudna. Samodzielne odszukanie dziecka jest zresztą praktycznie niemożliwe, ponieważ każde niezapowiedziane wejście na tereny zamieszkałe przez inną grupę etniczną jest równoznaczne z wypowiedzeniem wojny.

Achol była wyjątkiem – jej to się udało, gdyż występowała w mundurze, w otoczeniu żołnierzy.

Światełko w tunelu

Dopiero w marcu tego roku, po trwających ponad sześć miesięcy negocjacjach, reprezentanci ludów Murle, Dinka i Nuer podpisali w miejscowości Pieri porozumienie pokojowe. Zakończyło ono trwające przez niemal cały rok 2020 walki w stanie Jonglei. Nie była to pierwsza próba zakończenia konfliktu, jednak na tle pozostałych wyróżnia ją podjęta decyzja o wspólnych poszukiwaniach porwanych dzieci, aby przerwać błędne koło napaści.

Porwania są bowiem przeżyciem traumatycznym nie tylko dla rodzin porwanych, lecz dla całych społeczności. Potęgują i tak głęboko zakorzeniony brak zaufania i nakręcają spiralę odwetu.

Wspólne poszukiwania dzieci – i następnie ich powrót do biologicznych rodzin – mają więc pomóc w zabliźnieniu ran. Mają stać się także fundamentem dla zbudowania stabilnego pokoju w całym kraju. Powstrzymanie przemocy między ludami to również klucz do złagodzenia nieustającego kryzysu humanitarnego, spowodowanego naprzemiennie suszą i powodziami, a pogłębianego ciągłymi walkami.

– Na sytuację w Sudanie Południowym coraz bardziej destabilizująco wpływają skutki zmian klimatu – mówi Helena Krajewska z Polskiej Akcji Humanitarnej. – Trzeci rok z rzędu kraj pustoszą wielkie powodzie, które niszczą plony, zabijają zwierzęta hodowlane i zmuszają do ucieczki całe miejscowości. Od lipca ponad 700 tys. ludzi zostało poszkodowanych przez wylewający Biały Nil, a 100 tys. z nich to powodzianie, którzy od 2020 r. nie zdążyli jeszcze wrócić do domu. Większość mieszkańców Sudanu Południowego potrzebuje pomocy w zapewnieniu spraw absolutnie podstawowych: czystej wody, żywności, schronienia.

Niesienie pomocy psychoterapeutycznej jest w tych warunkach jeszcze cięższe. Egzystencja między katastrofami naturalnymi a walkami dodatkowo obciąża emocjonalnie mieszkańców. – Brak poczucia bezpieczeństwa jest odczuwalny. Takie organizacje jak PAH wspierają ofiary przemocy, zwłaszcza kobiety i dzieci – mówi Krajewska. – Tworzone są tzw. bezpieczne strefy i schroniska, udzielana jest pomoc psychospołeczna, wsparcie dla powrotu dzieci do szkół czy uczenie możliwości rozwoju, w tym zdobycia źródła dochodów.

Wspólne poszukiwania

Warunkiem sukcesu w Jonglei jest współpraca między wodzami plemiennymi, lokalnymi przywódcami duchowymi oraz liderami, którzy w razie kryzysu mobilizują lokalne bojówki. Musi ona opierać się na wzajemnym zaufaniu między przedstawicielami ludów Dinka, Murle i Nuer, bo tylko wspólnie są w stanie zlokalizować dzieci i wynegocjować ich oddanie.

– Odzyskanie takiego dziecka jest trudne, gdyż jest ono asymilowane ze społecznością porywaczy. Trzeba z nimi rozmawiać. Tak długo, dopóki nie zdadzą sobie sprawy, że to, co zrobili, jest złe, i dopóki nie ulegną perswazji – mówi David Yau Yau, były komendant (w stopniu generała) Frakcji Cobra, lokalnej bojówki ludu Murle, która lata temu wszczęła antyrządową rebelię.

Kilka lat po tym, jak w 2014 r. Murle podpisali porozumienie z rządem w Dżubie, Yau Yau stanął na czele utworzonego wtedy na wpół autonomicznego Obszaru Administracyjnego Wielkiego Piboru, zamieszkanego głównie przez lud Murle. Ambicją Yau Yau stało się załagodzenie relacji między ludem Murle a społecznościami Dinka i Nuer właśnie przez odszukanie porwanych dzieci. Jednak w trakcie jego krótkiej kadencji, w latach 2018-19, udało się odnaleźć zaledwie 58 dzieci, w tym te uprowadzone z Etiopii.

Punktem wyjścia dla podjętych dziś nowych poszukiwań jest deklaracja o współpracy zwaśnionych stron, przy dodatkowym wsparciu organizacji lokalnych i międzynarodowych, jak Save the Children, UNICEF, UNHCR czy Misja ONZ w Sudanie Południowym (UNMISS).

On należy do Chola!

Abraham Anet Achiek nie pamięta dnia, w którym on i jego dwuletnia wówczas siostra zostali porwani. Było to krótko przed Bożym Narodzeniem w 2008 r. Zostali rozdzieleni i nigdy nie udało mu się ustalić, dokąd trafiła siostra.

Abraham został oddany bogatej rodzinie Murle i szybko zintegrował się z ich szóstką dzieci. Jednak jego ciepłe wspomnienia z tego okresu dzieciństwa, pełne historii o wspólnych zabawach i opiece nad bydłem, przeplatają się z pasmem tych bardziej bolesnych – o płaczu porwanych maluchów, które przywożono do pasterskiego obozu Murle.

– Widziałem wiele porwanych dzieci. Murle nie pozwalali nikomu ich pocieszać – opowiada Abraham. – Nie podobało mi się to, dlatego nie brałem udziału w porwaniach – zaznacza.

Z przybraną rodziną Abraham spędził 12 lat, wierząc, że należy do ich grupy etnicznej. I prawdopodobnie spędziłby tak resztę życia, gdyby miejscowy lekarz nie powiedział jego rodzicom, iż jego obecność ściągnęła na rodzinę klątwę, w wyniku której zmarła dwójka ich biologicznych dzieci. Przybrany ojciec Abrahama usłyszał, że powinien go zabić. Zamiast to zrobić, ostrzegł przybranego syna i dał mu pieniądze na podróż do miasta Bor, stolicy stanu Jonglei, z którego, jak się okazało, pochodził Abraham.

– Spojrzałem na niego i od razu wiedziałem! Widać, że nasze kości policzkowe są podobne – z serdecznym uśmiechem na twarzy mówi John Chol Anet z ludu Dinka. Chłonie każdą chwilę z synem, który wrócił do domu zaledwie na sześć dni przed naszą rozmową.

– Również inni od razu mówili: „On należy do Chola” – dodaje John Chol, żwawo gestykulując, aby podkreślić wizualne podobieństwo z odzyskanym synem.

Na razie nie ma jednak pewności, że powrót 19-letniego Abrahama to historia z happy endem. Dorastał jako Murle o imieniu Lochodok, kochał przybraną rodzinę. Na ramionach ma znaki plemienne Murle, przypominające o jego przeszłości. Nigdy nie chodził do szkoły i nie mówi dialektem Dinka. Jego życie znów zostało wywrócone do góry nogami.

Teraz on i jego biologiczna rodzina muszą znaleźć sposób na zintegrowanie się nie tylko w zaciszu domowym, ale też z otoczeniem.

Mechanizm odwetu

Porozumienie z Pieri przynosi pierwsze rezultaty. Od marca udało się pojednać z rodzinami setkę dzieci – jak na tak krótki czas to wyjątkowo wysoki wynik. Jednak poszukiwania wciąż odbywają się, rzec można, między jednym a drugim strzałem.

– Porozumienie przyczyniło się do zmniejszenia intensywności i skali lokalnej przemocy, ale nie rozwiązało całego problemu – mówi Yves Willemot z UNICEF w Sudanie Południowym.

Bo relacje między grupami etnicznymi, dla których Jonglei jest domem, wciąż są naznaczone nieufnością i lękiem. Powszechna jest świadomość, że w przeszłości podejmowano już niezliczone i bezskuteczne próby wypracowania pojednania, a niejedno porozumienie pokojowe zostało złamane.

Również porozumienie z Pieri okazało się kruche – nie przetrwało nawet dwóch miesięcy. Na początku maja napastnicy, prawdopodobnie z ludu Murle, zaatakowali obóz hodowców bydła z ludu Gawaar Nuer w powiecie Ayod. Wprawiając tym samym w ruch stary mechanizm odwetu – pod postacią ataków odwetowych na wsie zamieszkane przez Murle.

Jedną z nich była Gumuruk. Napastnicy zniszczyli domy, zrabowali zapasy leków i aż 550 ton żywności, która miała wystarczyć dla 33 tys. ludzi.

– Myślałem, że mamy pokój, sprzedałem więc broń i otworzyłem małą działalność. Wycinałem drzewa i sprzedawałem węgiel drzewny na opał, miałem z tego wystarczający zarobek – wspomina Simon Giro z ludu Murle. Gdy jego wieś został zaatakowana, uciekł do pobliskiego miasta Pibor.

– Przybyli z bronią. Nożami zamordowali kobiety i zabrali nasze dzieci – mówi Simon, który wraz ze swoimi czterema żonami i licznymi dziećmi znalazł się wśród 20 tys. uchodźców. Jego rodzina znalazła tymczasowe schronienie w szkole w Pibor. Dom Simona i jego stragan spalono, zginęli jego rodzice, a setka krów została skradziona.

Napaść na wieś Gumuruk sprawiła, że teraz to Murle zaczęli się obawiać, że to ich dzieci mogą paść ofiarą porywaczy.

– Żyję w ciągłym strachu, że może nadejść atak. Z nami sąsiaduje lud Nuer, więc nawet teraz, gdy tu rozmawiamy, nie jestem pewna, czy coś złego nie dzieje się moim dzieciom, które są w domu – mówi 40-letnia Ngacho Lokonjen z ludu Murle.

Ngacho wraz z rodziną już osiem razy musieli uciekać przed zbrojnymi atakami. Ostatni raz zaledwie trzy dni przed naszą rozmową. Spotkaliśmy się w ośrodku pomocowym w Pibor, który oferuje żywność samotnym matkom.

Kałasznikow pod ręką

W Sudanie Południowym każdy mężczyzna ma broń palną i jest gotowy chronić rodzinę i wieś przed atakami. Tu nikt nie ufa rządowi, nie wierzy w mechanizmy egzekwowania prawa.

Także w małym obozowisku, które jest tymczasowym domem dla pasterzy bydła z ludu Dinka, karabin szturmowy typu kałasznikow wisi na drzewie, w którego cieniu siadam do rozmowy.

Pasterze żyją tu od 2005 r., gdy musieli uciekać z rodzinnej wsi, położonej o kilka godzin drogi stąd. – Nie czujemy, żeby w kraju panował pokój. Gdyby był, nie byłoby więcej ofiar. Rząd podpisał porozumienie, ale są takie miejsca w kraju, jak to tutaj, gdzie nie ma pokoju, bo Murle są naszym odwiecznym wrogiem – tłumaczy pasterz Awan Matthiang.

– Możemy podpisać z nimi traktat pokojowy. Zresztą już kilka razy takie porozumienia podpisywaliśmy, ale oni ich nigdy nie dotrzymują. Ich przywódcy tłumaczą, że za atakami stoi grupa kilku przestępców, ale reszta społeczności chce pokoju – mówi Masio Deng, przywódca grupy.

Pasterze zgodnie twierdzą, że niezliczone spotkania pokojowe z przedstawicielami ludu Murle załamywały się jedno po drugim.

Prawie każdy kogoś stracił

– Trzeba robić więcej, nie ograniczać się do rozmów o pojednaniu. Potrzebujemy konkretnych rozwiązań i decyzji na szczeblu krajowej polityki. Trzeba uwzględnić kompleksowość konfliktu i stworzyć koncepcję obejmującą takie aspekty, jak szeroko pojęty rozwój czy kwestie zarządzania – tak Antipass Nyok Kucha, zastępca gubernatora stanu Jonglei, odpowiada na pytanie, jak przerwać krąg przemocy.

Jednak to, co dzieje się „na dole”, w stanie Jonglei, jest w pewnym sensie lustrzanym odbiciem wydarzeń „na górze”.

Trzy lata po tym, jak prezydent Salva Kiir Mayardit i jego wieloletni wróg oraz przywódca opozycji Riek Machar podjęli drugą już próbę osiągnięcia politycznego kompromisu i utworzyli rząd koalicyjny, żaden z kluczowych elementów tego porozumienia – jak rozbrojenie czy utworzenie zjednoczonej armii – nie został zrealizowany.

– Nie ma prawa, które by powstrzymało Murle przed przeprowadzaniem ataków i porwań. Prawie każdy kogoś tak stracił – mówi pasterz Matthinag z obozowiska w Bor, którego bratanek jest wśród porwanych dzieci.

Przemieszczając się sezonowo ze swoim bydłem, pasterze wędrują czasem wzdłuż granicy z Demokratyczną Republiką Konga. Tam na lokalnym targu kupują broń.

– Zawsze ruszamy w pościg za porywaczami Murle. Czasem udaje nam się odzyskać część uprowadzonych dzieci. Ale nigdy wszystkie – mówi Masio Deng.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 47/2021