Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
James Foley, amerykański reporter zamordowany przez arabskich dżihadystów, należał do coraz liczniejszego plemienia „wolnych strzelców” – dziennikarzy, którzy nie będąc pracownikami wielkich redakcji, przejmują od nich niemal na wyłączność zadanie opowiadania o krwawych wojnach i rewolucjach. Było to zawsze ich największą tęsknotą i planem na życie, ale gdy marzenie zaczęło się spełniać, okazało się pułapką bez wyjścia, śmiertelnym niebezpieczeństwem.
„Wolni strzelcy” pojawili się wraz z dziennikarstwem i najłatwiej było ich spotkać tam, gdzie wybuchały wojny, będące niezmiennie najlepszą i najpewniejszą drogą na skróty we wspinaczce na szczyty dziennikarskiej kariery. Korespondencje z wojennych frontów i placów bitew przynosiły sławę, najłatwiej sprzedawały się redakcjom, zapewniały najwyższe honoraria, a często także kuszące oferty stałej pracy i stałych dochodów.
Wyprawy na wojny były tylko etapem w życiu, wykalkulowanym ryzykiem, inwestycją we własną przyszłość. Gospodarcza zapaść Zachodu, kryzys, który dotknął redakcje na całym świecie, a także technologiczna rewolucja, wymuszająca przepoczwarzenie samego zawodu dziennikarza sprawiły, że – niespodziewanie dla siebie samych – „wolni strzelcy” zostali na wojennych pobojowiskach sami i na dobre.
Kurczące się redakcyjne budżety sprawiły, że największe, najsławniejsze gazety, rozgłośnie radiowe i stacje telewizyjne, tnąc koszty, zamykały jedno po drugim biura zagranicznych korespondentów, uznając, że czytelnicy, słuchacze i widzowie obejdą się bez najnowszych wiadomości z Nairobi, Teheranu, Melbourne, Seulu i Buenos Aires. Potem uznano, że da się żyć także bez codziennych korespondencji ze Stambułu, Lizbony, a nawet Rzymu czy Pragi.
Po zamykanych biurach zagranicznych korespondentów poszły zwolnienia dziennikarzy w redakcjach, kolejne cięcia budżetów, coraz rzadsze i krótsze podróże dziennikarskie, coraz mniej miejsca na korespondencje ze świata w gazetach, dziennikach telewizyjnych i radiowych.
Po bezpośrednich relacjach z zaatakowanego przez zamachowców Nowego Jorku, z wojen w Afganistanie i Iraku, apokaliptycznych powodzi, huraganów i trzęsień ziemi, wiadomości z końców świata spowszedniały też czytelnikom i widzom. Znużeni informacyjną lawiną, zaczęli szukać nowości w internecie i wirtualnej rzeczywistości.
„Wolni strzelcy” pozostali na polach bitewnych, osamotnieni i zapomniani. Walcząc o posady lub honoraria, musieli podejmować największe ryzyko i najostrzejszą konkurencję – wyprzedzić innych, zrobić coś wyjątkowego, coś, co się nikomu wcześniej nie udało. Teraz, będąc niemal monopolistami na wojenne korespondencje, wobec zdawkowego zainteresowania redakcji, chcąc się wybić, muszą ryzykować jeszcze bardziej. I wyłącznie na własny rachunek.
Bez macierzystych redakcji nie mogą liczyć na niczyje wsparcie, a jedynie na honoraria w zamian za najbardziej spektakularne materiały na wyłączność. Nierzadko nie mają nawet dziennikarskich legitymacji, które potwierdzałyby ich tożsamość i usprawiedliwiały obecność w rejonach działań wojennych. Czasami, szczególnie tym początkującym, trudno się nawet wykazać dziennikarskim dorobkiem (łatwym do sprawdzenia w czasach internetu) i dowieść porywaczom, że są dziennikarzami, a nie szpiegami.
Od czasu inwazji zbrojnych na Afganistan i Irak oraz narzuconego przez amerykańskiego prezydenta Busha podziału świata na tych, co z nami, i tych, co przeciwko nam, zachodni dziennikarz – w Azji, na Bliskim Wschodzie czy w Afryce – nie jest już uważany przez walczących za bezstronnego świadka i kronikarza, lecz za przedstawiciela wrogiego obozu. W najgorszym wypadku za wojenny łup, który można wymienić na worki pieniędzy. Albo zamordować.
WOJCIECH JAGIELSKI jest dziennikarzem PAP