Potworności i przetwory

Joanna Bator, pisarka: Wkrótce każdy Polak pierwszego sortu będzie musiał być chociaż raz ekshumowany. Tworzy się potworna mitologia z urojeń etnicznej czystości, snów o potędze, strachu przed obcym i martwego ciała.

05.12.2016

Czyta się kilka minut

 / Fot. Rafał Guz / PAP
/ Fot. Rafał Guz / PAP

MICHAŁ SOWIŃSKI: Spotykamy się o parę minut od placu budowy Pani nowego domu – wątek osiedlenia się na stałe powracał w wielu wywiadach.

JOANNA BATOR: Dziękuję za dobry początek rozmowy. Mówienie o ostatniej książce jest dla mnie zawsze jak wyciąganie drutu kolczastego przez gardło. O domu łatwiej. Po napisaniu powieści mam mocne przekonanie, że to, co poszło w świat, to mój najsilniejszy głos. Reszta to tylko przymusowa działalność akwizytorska.

Buduje Pani od zera?

Fachowo nazywa się to następująco: budowa z przebudową, rozbudową i nadbudową. Kupiłam piękny stary ogród. Był tam mały, ale przyzwoity domek. Nie chciałam go niszczyć, bo był zbudowany z miłością – to się czuło. Chciałam też budować przyjaźnie dla środowiska, odzyskać materiały z rozbiórki. Na moim etapie życia taki projekt to przyjemność, bo zna się swoje potrzeby i zostaje sama radość tworzenia!

To już koniec nomadycznego trybu życia?

Tworzę swoją główną bazę. Nie znaczy, że już nigdzie nie wyjadę. Zmieniamy się cały czas pod wpływem tego, co dzieje się w naszym życiu. Budowa domu to teraz dla mnie główny egzystencjalno-artystyczny projekt – pragnę stworzyć coś pięknego i dobrego. Dla siebie i kogoś, kto mi towarzyszy od lat.

W pewnym momencie poczułam się „nażarta” światem. Pojawił się cień mizantropii i znużenia. Teraz chcę uprawiać swój ogródek. Już mam odciski na dłoniach od grabi. Zrobiłam też w tym roku 25 słoików przetworów z borówek amerykańskich oraz nalewkę – w moim ogrodzie jest moc owoców. Bujność tego miejsca sprawia, że niczego nie chce się zmarnować.

Czyli idylla. Jednak w swojej najnowszej powieści, „Roku królika”, wróciła Pani znów do ponurej, małomiasteczkowej Polski – tym razem to Ząbkowice Śląskie. Dlaczego?

Czasem autorzy świadomie wybierają miejsca, w moim przypadku to miejsce wybrało autorkę. Tak było z Wałbrzychem, któremu poświęciłam aż trzy powieści. I dar, i przekleństwo. Czuję, że na Dolnym Śląsku bije główne źródło moich opowieści. Tamten pejzaż realny i duchowy jest mi wciąż najbliższy. Nic na to nie mogę ani nie chcę poradzić. Nie mam jednak żadnego osobistego związku z Ząbkowicami. Byłam tam w sumie tylko raz na przyjemnym spotkaniu autorskim. Ale coś tam weszło mi w głowę. Zaczynałam pisać „Rok królika” i Ząbkowice wróciły. Kiedy przypomniałam sobie, że w czasach niemieckich miasteczko nazywało się Frankenstein, sprawa była przesądzona. W końcu to powieść o potworności, a miasto w powieści to raczej dystopia niż realne miejsce.

Wałbrzych się wyczerpał?

Może wrócę tam jako staruszka, gdy będę pisać swoją ostatnią książkę? Nie wiem. W „Wyspie Łzie” pojawia się kilka autobiograficznych tropów, ale chyba niepotrzebnie, za wcześnie. Może Wałbrzych w moich rękach nadaje się tylko do tworzenia fikcji. Teraz pociąga mnie zupełnie inna opowieść. Nie mogę pisać fikcji o mieście, w którym mieszkam. Dlatego mam teraz w głowie Tokio. Moje miejsce przez cztery lata, ale teraz tak nostalgicznie odległe.

Skoro była Pani w Ząbkowicach tylko raz, to cała topografia w nowej powieści jest wymyślona?

Tak. Poza krzywą wieżą, cała reszta to wytwór mojej wyobraźni. Podobnie zresztą było z Wałbrzychem. Gdy byłam tam z ekipą filmową, Borys Lankosz zażądał ode mnie niemożliwego – wskazania konkretnych punktów, w których dzieje się „Ciemno, prawie noc”. Jeździliśmy po miejscach nieodwiedzanych przeze mnie od dzieciństwa. Borys chciał znaleźć kamienicę Barbary Mizery. A przecież ulepiłam ją z okruchów pamięci i mnóstwa wyobraźni! W końcu wybrali jakiś dom, w którym nigdy nie byłam – w środku okazało się, że to miejsce jest identyczne z wymyślonym. Jestem raczej alchemiczką niż kronikarką.

W polskiej prozie powraca prowincja – ale zupełnie inna niż do tej pory. Powstaje nowa mitologia miejsc, które wcześniej nie miały żadnych narracji. Choćby Maciej Płaza i jego Sandomierszczyzna w „Skoruniu”. Chciała Pani zrobić coś podobnego z Ząbkowicami, a wcześniej z Wałbrzychem?

Czasem włącza się moją prozę w nurt literatury małych ojczyzn. Mój stosunek do takiej klasyfikacji jest ambiwalentny. Jako dziewiętnastolatka uciekałam z Wałbrzycha w popłochu, ale po latach w opuszczonej ziemi dzieciństwa odkopałam swój symboliczny „złoty pociąg”. Wydaje mi się, że dopiero trzecie pokolenie mieszkańców „ziem odzyskanych” zadomowiło się tam na tyle, żeby stworzyć własną narrację, włączyć w nią niemiecką przeszłość.

Dzięki tym narracjom przestrzenie, które pozornie wydają się nijakie, nie tylko nabierają formy, ale stają się też atrakcyjne. Zauważyła Pani tę zmianę?

Moim zdaniem chodzi o to, że w ciągu ostatnich piętnastu lat Polska wydawała się wielu z nas, mnie włączając, coraz przyjaźniejszym i lepszym miejscem do życia. Czuliśmy się tu coraz lepiej, normalniej. Tylko w wolnych krajach, gdzie z mądrością traktuje się kulturę i jej różnorodność, artyści mają swobodę twórczą. Ta swoboda daje radość, wzmaga ciekawość siebie i innych, sympatię do lokalności. Wróciłam tu po latach włóczęgi z wiarą w taką właśnie Polskę. W moich opowieściach jest gniew, ale też poczucie solidarności.

Czuje się Pani patriotką?

Ta kategoria jest ostatnio tak mieszana z błotem przez dementorów z polskiej wersji „Harry’ego Pottera”, że strach jej używać bez uprzedniego odkażenia w spirytusie. Ale tak, to jest mój kraj. Znam wstyd za swoich i dumę ze swoich.

Ten kraj nie przeraża ostatnio?

Przecież ja to wszystko przewidziałam idąc za swoim demonem w „Ciemno, prawie noc”. Mamy teraz sprzedawców kości u władzy i fałszywych proroków jak mój Jerzy Łabędź, którzy zawłaszczają i wykorzystują rozczarowanie ludzi oraz ich potrzebę transcendencji. Tylko że szambowaty język-potwór, który badałam na forach, teraz grzmi w parlamencie.

Pojawia się pokusa, żeby rzucić to wszystko i gdzieś uciec?

Nie. Przekorną mam naturę. Mam teraz wręcz odbicie na polskość. Tylko polskie materiały do budowy domu, odkrywanie lokalnych tradycji kulinarnych, wrastanie w ten wyjątkowy i bardzo literacki kawałek Polski, który wybrałam na bazę. Do niedawna widziałam zupełnie inną Polskę niż teraz. Wracałam z daleka i zaskakiwał mnie kraj, który się rozwija i pięknieje. Coraz lepsze drogi i pociągi, coraz lepiej ubrani ludzie. Spotkania autorskie w lokalnych bibliotekach. Wspaniałe, tłumne. Bibliotekarki dumne z tych miejsc. A jednak – okazało się, że coś przeoczyliśmy, zaniedbaliśmy, dlatego teraz tamten optymistyczny obraz biorą diabli. Zawiedliśmy, tak to czuję. Boję się o biblioteki, o los Dyskusyjnych Klubów Książki, bo one miały sens tylko przy pełnej autonomii.

Brała Pani udział w czarnym proteście?

Tak, oczywiście. To, co dzieje się w sferze publicznej, napełnia mnie skrajnym obrzydzeniem. Porzuciłam publicystykę. Pozostała mi tylko proza. Są jednak sytuacje – jak miało to miejsce w przypadku czarnego protestu – gdy czuję, że niezbędny jest także inny rodzaj zaangażowania. Wtedy trzeba pojechać do Warszawy i postać w deszczu. Byłam po prostu jedną więcej kobietą ubraną na czarno. To było doświadczenie jednocześnie budujące – pokazało potężną społeczną i polityczną siłę, jaką ma w sobie gniew kobiet – ale również bardzo smutne, bo po tylu latach demokracji trzeba znów walczyć o najbardziej podstawowe prawa.

Czarny protest to jedno. Ale co jeszcze pisarka może zrobić w takiej sytuacji?

Moim zdaniem dobrzy pisarze są z definicji mocno zaangażowani w świat, w którym żyją. Dostarczamy czytelnikom nowych słowników mówienia o świecie – to jest nasze główne zadanie. Są dwa rodzaje dobrych książek – takie, które poszerzają autonomię bez żadnych ograniczeń, i takie, które uwrażliwiają na niesprawiedliwość – czasem zdarza się, że oba te elementy występują jednocześnie. Może niektórzy wykonają teraz gest Tołstoja i porzucą prozę na rzecz polityki, albo spróbują modelu Brechta i upolitycznią swoje dzieła. Albo pójdą w kolaborację. Ja będę nadal pisać swoje dziwne opowieści. Ale pójdę też na kolejny czarny protest.

Joanna Bator – pisarka polityczna?

Otrzymałam ostatnio Nagrodę imienia Stefana Heyma przyznawaną przez miasto Chemnitz. Wcześniejszym laureatem był Amos Oz. To wyróżnienie nazwane na cześć pisarza, który bez wątpienia był wybitnym działaczem politycznym, do końca wierzącym w moc sprawczą polityki i w potrzebę zaprowadzenia sprawiedliwości społecznej. A zatem można w mojej literaturze dostrzec wątki polityczne, ale one nie powstają na zawołanie.

Wracając do „Roku królika” – wątek mistyfikacji, zmiany tożsamości, uciekania i porzucania swojego życia był obecny już w Pani prozie, ale teraz zyskał nowy wymiar.

Czasem mam wrażenie, że miałam wiele żyć. Mieszkałam i mocno żyłam w kilku różnych miejscach, które budzą teraz nostalgię. Ale czasem jeszcze mi mało mimo wszystko. Znikanie fascynuje mnie w dwóch aspektach. Pierwszy jest pozytywny i wiąże się z ciągle towarzyszącym mi głodem życia, do którego jednak po 35. roku wkradła się nuta rozczarowania. Jak to, to już? Tak szybko? Zniknąć to znaleźć się gdzie indziej i przeżyć coś więcej, inaczej, jeszcze intensywniej. Drugi aspekt znikania, bardziej mroczny, wiąże się z melancholią i ze zniknięciem ostatecznym, czyli śmiercią. „Rok królika” to opowieść o potworności, jaką jest twórczość ze wszystkimi jej niebezpieczeństwami – a przede wszystkim niebezpieczeństwem stania się samemu potworem. To książka o rozmaitych aspektach i wariantach potworności związanej z pisaniem, przemijaniem, pragnieniem, miłością. Ale żeby nie straszyć potencjalnego czytelnika, dodajmy, że na wierzchu jest historia miłosna i kryminalna.

Pojawiają się również wątki bardzo kontrowersyjne. Nie możemy ich w pełni ujawnić, żeby nie zepsuć czytelnikom mrocznej zagadki, ale dość powiedzieć, że chodzi tu także o potworność ludzkich pragnień (oraz o ich realizację). Wszystko kręci się wokół śmierci i jej tabu.

Gdzie są granice naszej wolności w związku ze śmiercią, a gdzie zaczyna się potworność? Odpowiedź czeka w „Spa pod Królikiem”.

No właśnie, mamy teraz polski spektakl ekshumacji – może rządzący w perwersyjny sposób chcą nam przywrócić śmierć i trupy wyparte przez naszą liberalną cywilizację?

Myślę, że wkrótce każdy Polak pierwszego sortu będzie musiał być chociaż raz ekshumowany. Mamy do czynienia z tworzeniem jakiejś potwornej mitologii z urojeń etnicznej czystości, snów o potędze, strachu przed obcym i martwego ciała. Przypomniało mi się, że mówiłam o tym już w 2012 r. w wywiadzie z Dorotą Wodecką. Powiedziałam wtedy, że przyglądam się temu, co robią polscy sprzedawcy kości, tak jak Bronisław Malinowski patrzył na obyczaje pogrzebowe Trobriandczyków. Oni odkopywali zmarłych i pokazywali swoje przywiązanie do nich wysysając zgniły szpik. A może to nasza wina, że nie umieliśmy dać ludziom dobrej historii i tylu Polaków poszło w tę ojczyznę-truposzczyznę? Może oprócz wypominania win trzeba było częściej mówić, że Polacy bywają fajni? Kiedy nie ma dobrej jednoczącej historii, pojawia się zew nicości, ssąca pustka zagrażająca nieistnieniem. W niej wypływają ludzie, którzy w innych okolicznościach nie zostaliby nawet dyrektorami przedszkola, i mówią: ta zagrażająca pustka to nie wy, to oni, ci obcy wam zagrażają. Trzeba ich zniszczyć, a wtedy wy będziecie znów sobą, czystym, twardym bytem. Pojawia się nacjonalizm z jego fetyszami, mundurkami, krokiem marszowym, obłąkanymi przywódcami mizernego wzrostu.

Deficyt rzeczywistości – przede wszystkim tej politycznej – sprawił, że wiele osób ma potrzebę czegoś realnego? No bo cóż bardziej realnego niż trupy i śmierć...

Trup jest jednocześnie brakiem istnienia i obecnością niesamowitej materii. Potrzebujemy naszych zmarłych, ich nie-obecności. Zaburzenie relacji między tymi sferami grozi katastrofą. W „Ciemno, prawie noc” biedny Jan Kołek został wykopany i zjedzony przez motłoch złożony z dwóch wrogich plemion. Powrót Realnego zakończył się kanibalistyczną ucztą i rozpadem symbolicznego porządku.

W „Roku królika” ważną rolę odgrywa język wzięty z nagłówków tabloidów.

Fascynują mnie obszary językowego zepsucia. Popkulturowe językowe nowinki, teraz mam obsesję na punkcie memów. Podobnie pociąga mnie skaza w człowieku – jedna postać w „Roku królika” nie ma oka, inna ma oszpeconą twarz, zajęczą wargę. Pociągają mnie zniekształcenia, zwichrowania, niejasności, pomyłki natury, monstra. To są szczeliny, dzięki którym można się dostać do nieświadomości, albo przynajmniej na to, co normatywne, popatrzeć z ukosa. Moja bohaterka widzi w nagłówkach z tabloidów znaki boskiej obecności. Takiej na miarę naszych czasów. Język jest jakoś boski.

Przy okazji Pani prozy bardzo często powraca wątek autobiografizmu.

Tylko w „Wyspie Łzie” był wątły wątek prawdziwej biografii. Może więc moje powieści często uważane są za autobiograficzne, bo stworzone przeze mnie historie wydają się autentyczne? Zatem to chyba komplement. Wiem, że pewien typ czytelnika wolałby, by świat przedstawiony był tożsamy czy bliski życiu autorki. Niektórzy nawet okazywali mi współczucie z powodu śmierci mojej siostry Ewy, bohaterki „Ciemno, prawie noc”. Prawdziwa siostra ma się dobrze i w niczym nie przypomina Ewy. Ale zdarza mi się wykorzystać fragment ciała kogoś, kogo znałam, kawałek osobowości. Pewnie! W „Piaskowej Górze” zrealizowałam swoją dziecięcą fantazję posiadania rodziny z Kresów i przodka Żyda. Kto pisarce zabroni? W „Roku królika” obdarowałam główną bohaterkę jedną moją cechą czy obsesją – lękiem przed potwornością świata, która może stać się także naszym udziałem.

A jaki jest Pani stosunek do rozmów z dziennikarzami? Przygotowując się do naszej rozmowy, trafiłem na wiele innych wywiadów...

Naprawdę?! Nie przepadam. Przed panem rozmawiałam o „Króliku” tylko z dwiema osobami. Bardzo lubię rozmawiać z ludźmi, ale poza tą krępującą i męczącą sytuacją. Zresztą jestem raczej słuchaczką, obserwatorką. Chętnie bym pana popytała o różne rzeczy. Powtórzę, nie znoszę bycia akwizytorką własnej książki. Ale rozumiem, że jest to potrzebne czytelnikom.

Czyta Pani recenzje swoich książek?

Nie, w ogóle. Po skończeniu książki jestem już w zupełnie innej rzeczywistości, innej historii. I na ogół w innym miejscu. Niedługo znikam na dwa miesiące w Brazylii. Recenzje dotyczą czegoś, czego już nie da się zmienić. Jestem osobą skupioną obsesyjnie na swoim życiu wewnętrznym. Interesuje mnie coraz częściej wyłącznie to, co może mi się przydać do pisania, czy raczej mój umysł nie do końca świadomie wyrzuca resztę. Autorka „Roku królika” jest trochę potworem i wie o tym.

Jeszcze jedna rzecz rzuciła mi się w oczy, gdy przeglądałem niektóre rozmowy z Panią. Mam wrażenie, że gdy dziennikarze rozmawiają z pisarką, dużo częściej pojawiają się wątki osobiste i prywatne. Pisarza-mężczyzny nie pyta się zazwyczaj o jego relacje z żoną czy o to, czemu nie ma jeszcze dzieci. Nie irytuje to Panią?

Oczywiste jest, że nie ma równości płciowej – w każdej kulturze, nawet w tych bardziej równościowych niż nasza, kobiety traktuje się inaczej niż mężczyzn. Kobieta uwikłana jest w inny kontekst kulturowych znaczeń – w to, co rodzinne itd. Czy mnie to irytuje? Często to wykorzystuję – dzięki temu mogę uciec mojemu rozmówcy w sferę, w której poruszam się bez żadnych problemów. Tworzę na potrzeby takiej rozmowy małą narrację, która nie jest fałszem, ale nie dotyka granic mojej intymności. W ten sposób unikam pytań, na które nie chcę odpowiadać, bo wiążą się z pisaniem i wydają mi się naprawdę intymne. Gdy mówię o przetworach, mogę pozostawić dla siebie to, co najistotniejsze. Trochę perfidne, fakt. Ale wiem, że wielu moich czytelników, zwłaszcza kobiet, naprawdę ciekawi codzienność mojego życia. Co jem, jak się ubieram do pisania. Wolę więc mówić o kimonie w hortensje niż o moich własnych królikach grozy. ©

JOANNA BATOR jest pisarką, laureatką Nagrody im. Beaty Pawlak za „Japoński wachlarz” (2004) i Nagrody Literackiej Nike za „Ciemno, prawie noc” (2013). Właśnie ukazała się jej nowa powieść, „Rok królika” (Znak 2016).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Redaktor i krytyk literacki, stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2016