Czar prysł

20 lat naszej polityki repatriacyjnej kończy się dotkliwą porażką. Jeśli uznajemy, że Polacy ze Wschodu mają większe prawa niż np. Wietnamczycy, cały system pracy z przesiedleńcami trzeba zbudować od nowa.

04.05.2010

Czyta się kilka minut

Uroczystość nadania i poświadczenia obywatelstwa polskiego. Urząd Wojewódzki w Katowicach, 10 listopada 2009 r. / fot. Marek Kuwak/Reporter /
Uroczystość nadania i poświadczenia obywatelstwa polskiego. Urząd Wojewódzki w Katowicach, 10 listopada 2009 r. / fot. Marek Kuwak/Reporter /

Opublikowane w lutym badania Instytutu Studiów Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego pokazują, że najprawdopodobniej nie spełnią się optymistyczne prognozy, jakie towarzyszyły od 2004 r. fali emigrantów wyjeżdżających z Polski do krajów Zachodniej Europy. Spośród 2,2 mln naszych rodaków, którzy wybrali Wielką Brytanię, Irlandię czy Belgię, do kraju wróciło ok. 60 tys. Pozostali, mimo kryzysu, wracać nie chcą. A przecież mieli wrócić, zainwestować zarobione pieniądze, założyć firmy.

Jednocześnie demografowie obliczają, że ok. 2030 r. w Polsce zabraknie 2 mln par rąk do pracy. Te szacunki w najbliższych latach się nie zmienią - wbrew zapowiedziom polityka prorodzinna kolejnych rządów realizowana jest opieszale. Mimo że od kilku lat liczba urodzin powoli rośnie, nadal znajdujemy się daleko poniżej granicy, która zapewniałaby stabilną wymianę pokoleniową. Polska, ze swoim współczynnikiem dzietności 1,39 (2008 r.) plasuje się na dole unijnej statystyki. Żeby zagwarantować stabilną strukturę demograficzną, współczynnik powinien wynosić 2,1.

Wygląda więc na to, że bez imigrantów Polska sobie nie poradzi.

Według danych "Wspólnoty Polskiej" w krajach byłego ZSRR mieszka około miliona osób deklarujących polskie pochodzenie. Traktowani przez Polskę jak uciążliwy kłopot, mogliby przyjść jej z pomocą. Tak się jednak nie dzieje: mimo oficjalnych deklaracji, drzwi do dawno utraconej ojczyzny pozostają zamknięte na głucho.

Droga repatrianta prowadzi przez piwniczne okno.

Ciemna liczba

Przyczyn porażki, która ma konsekwencje pragmatyczne i symboliczne, jest wiele. Najbardziej rzucają się w oczy błędy ustawodawcze.

Źle napisana ustawa o repatriacji z 2000 r., zamiast pomagać w rozwiązywaniu problemów, stworzyła kolejne. Wiza repatriacyjna przysługuje osobie polskiego pochodzenia, która przed wejściem w życie ustawy mieszkała w azjatyckiej części Rosji, w jednym z krajów kaukaskich lub centralnej Azji. U podstaw tego zapisu legło tylko częściowo słuszne przekonanie, że pierwszeństwo w staraniu o wizę powinni mieć mieszkańcy regionów najbardziej oddalonych i najbiedniejszych. Co z Polakami, którym udało się wyjechać z Kazachstanu do europejskiej części ZSRR? Co z Białorusią i Ukrainą? Jak obliczyć cenę, jaką musieli za swoje pochodzenie zapłacić tamtejsi Polacy?

Spór gorzko puentuje kwietniowa decyzja Najwyższego Sądu Administracyjnego: kresowianie, którzy w wyniku umowy z 1958 r. między PRL a ZSRR utracili polskie obywatelstwo, nie mogą go odzyskać. Dla najstarszego pokolenia to z pewnością upokorzenie. W ten sposób kraj rodzinny odpłaca im za przywiązanie do języka i tradycji.

Kolejnym błędem było przerzucenie obciążeń finansowych związanych z przyjmowaniem repatriantów na samorządy, które miały obowiązek znalezienia dla przesiedlanych rodzin mieszkania i zatrudnienia. Mimo refundacji kosztów gminy niechętnie zapraszają repatriantów, świadome, że może je za to spotkać zarzut szastania pieniędzmi. Państwo nie ma obowiązku prefinansowania wydatków na repatriantów, stąd patologiczne rozwiązania w rodzaju przyznawania repatriantom lokali niezdatnych do użytku.

Za symboliczne można uznać fiasko komputerowej bazy Rodak, która w zamyśle twórców ustawy miała być platformą spotkań gmin poszukujących repatriantów oraz przyszłych przesiedleńców. Chętni występują w bazie anonimowo. Liczba zarejestrowanych (2632 osoby posiadające przyrzeczenie wizy repatriacyjnej, ale bez możliwości osiedlenia się w Polsce) nie powinna mylić - w ostatnim roku do bazy trafiło 8 zaproszeń, dzięki którym do Polski przyjechało 19 osób. Według przedstawicieli stowarzyszeń repatrianckich, niektórzy czekają na zaproszenie już 10 lat.

Nieco efektywniejsze (jeśli to słowo ma w tym przypadku sens) są zaproszenia imienne, wysyłane przez gminy do wybranych repatriantów. Te z kolei pokazują, kim jesteśmy zainteresowani - repatriantami w co najwyżej średnim wieku, dobrze wykształconymi w przydatnych zawodach.

Obraz klęski potwierdzają statystyki MSWiA. Od 1997 do 2009 r. w ramach repatriacji osiedliło się w Polsce 7066 osób, przy czym i ta liczba nie jest pewna: nikt nie wie, ilu przesiedleńców zostało w kraju, ilu wróciło do Kazachstanu, a ilu wybrało Irlandię.

Począwszy od 2001 r. liczba repatriantów stale spada: 10 lat temu przyjechało do kraju tysiąc osób, w ubiegłym roku już tylko 214.

Przypomnijmy: na Wschodzie żyje co najmniej milion ludzi, którzy deklarują polskie korzenie.

Worek z pretensjami

Żaden z socjologów nie powie tego oficjalnie, ale wśród naukowców zainteresowanych problemem repatriacji można usłyszeć opinię, że więcej kapitału kulturowego i ekonomicznego w polską rzeczywistość wnoszą imigranci z Wietnamu, nastawieni na ciężką pracę i mały zysk, szybko asymilujący się z lokalnymi społecznościami. Nie jest to teza bezpodstawna: przez kilka lat wraz z przyjaciółmi odwiedzałem miejscowości na Ukrainie zamieszkałe przez Polaków. Prowadziliśmy letnią szkołę, pracowaliśmy na przykościelnej budowie. Mimo niezwykłej gościnności rodaków takie wizyty są doświadczeniem traumatycznym, pokazują bowiem bezmiar spustoszeń, jakie dokonały się w poddanym komunistycznej presji społeczeństwie. Wschód opiera się na kobietach. Męska część populacji, niezależnie od tego, jakie ma korzenie, zrujnowana jest przez alkohol i bezczynność. Rodziny pełne należą do rzadkości - mężczyzna nie żyje, odszedł albo mocuje się z nałogiem. Trudno oczekiwać, by te problemy rozwiązywały się same jedynie w wyniku przeprowadzki.

Minione lata przyniosły szereg zdarzeń, w których złe nawyki Polaków ze Wschodu zderzały się z obojętnością lokalnych władz i mieszkańców. Najbardziej dramatycznym przykładem były losy rodziny Brodowskich - kilkudziesięciorga przesiedleńców z Kazachstanu, którzy 15 lat temu otrzymali w dzierżawę 600 ha byłego PGR pod Legnicą. Kiedy się okazało, że mimo ulg i preferencji rodzina nie radzi sobie z gospodarstwem, rozwiązał się worek z pretensjami. Wychowani w realiach gospodarki kołchozowej Brodowscy narzekali na zbyt małą pomoc i brak wskazówek, które pomogłyby im się poruszać na niezwykle trudnym rynku. Ich sąsiedzi odpowiadali, że podobnych ułatwień nie otrzymał żaden przedsiębiorca w okolicy, wskazując też, że część pieniędzy na nawozy czy ropę mężczyźni przeznaczali na wódkę. Po wielkiej awanturze część Brodowskich wróciła na wschód.

Casus jest ważny, bo pokazuje szerszą prawidłowość, którą widać również w bazie Rodak: w Polsce znajdują miejsce przede wszystkim repatrianci z wyższym wykształceniem, lekarze, nauczyciele. Na dawnych pracowników kołchozów, traktorzystów, spawaczy czy ślusarzy pomysłu nie ma.

Przed podobnymi problemami stanęli na początku lat 90. Niemcy, przeprowadzając bezprecedensową akcję repatriacyjną swoich rodaków z Rosji i byłych republik azjatyckich. 2 mln nowych obywateli z ciężkim bagażem przeszłości sprawiły, że w niektórych landach zabrakło pieniędzy na wypłaty wysokich odszkodowań. Nowi przybysze skarżyli się na brak możliwości zatrudnienia i niechętny stosunek rodaków, ci drudzy wskazywali na roszczeniowość przesiedleńców, ich nieokrzesanie i skłonność do zamykania się w gettach. Decyzja o przesiedleniach, które w szczytowym okresie obejmowały 200 tys. osób rocznie, była też poważnym obciążeniem dla budżetu federalnego, do tego stopnia, że niemiecki rząd zaczął bezskutecznie zachęcać do pozostania w Rosji. Musiały minąć blisko dwie dekady, żeby sytuacja się uspokoiła. Nie sposób sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby polskie repatriacje były równie masowe. Nie sposób też sobie wyobrazić, by w najbliższym czasie pomoc dla repatriantów mogła się znacząco zwiększyć. Zarezerwowane w budżecie 10 mln zł, które czeka na wykorzystanie, byłoby kroplą w morzu, gdyby repatrianci zdecydowali się poważnie potraktować zapewnienia polskich władz i ruszyli ku nieznanej ojczyźnie.

***

Jeszcze inną kwestią jest pytanie, jak Polska kształtuje swój wizerunek wśród rodaków - i jak powinna to robić. Odpowiedź widziałem na Żytomierszczyźnie, gdzie starsze kobiety dotykały gości z Polski jak przybyszów ze świata cudów. Jeszcze do niedawna Polska w oczach rodaków ze Wschodu była krajem mlekiem i miodem płynącym, krajem wspaniałych, gościnnych ludzi, Jasnej Góry i Wawelu, krajem, którego obraz kształtowały mityczne wspomnienia najstarszych członków społeczności. Mimo że wbrew wszystkim trudnościom ruch pomiędzy Polską a jej wschodnimi przyczółkami po 1989 r. nabrał intensywności, mimo że przyjeżdżają tu na studia młodzi ludzie, kultura promowana wśród Polonii nie wychodzi poza zestaw tradycyjnych gestów, które tyle mają wspólnego z codziennością Polski, co cepelia z życiem wsi. Współczesna Polska nie składa się bowiem przede wszystkim ze strojów regionalnych, pieśni patriotycznych i tańca ludowego, co od wielu lat forsują Domy Polskie na Wschodzie. Współczesna Polska jest krajem drapieżnej konkurencji, społecznej samotności, topniejącej sfery socjalnej, i ten pozbawiony złudzeń przekaz powinien być zaznaczony w polityce repatriacyjnej bardzo mocno. Bez przygotowania na twarde lądowanie kolejni Polacy ze Wschodu będą nadal przeżywać gorzkie rozczarowania.

Stoimy w przededniu dyskusji o nowej ustawie repatriacyjnej. Tragedia smoleńska sprawiła, że zginęli najważniejsi urzędnicy państwowi zaangażowani w jej przygotowywanie - Lech Kaczyński i Maciej Płażyński, prezes "Wspólnoty Polskiej". Katastrofa nie powinna jednak opóźnić pracy. W obliczu wyzwań demograficznych powinniśmy w końcu odpowiedzieć na pytanie, czy decydujemy się na zadośćuczynienie krzywd, jakich doznali Polacy na Wschodzie, czy też uznajemy, że nasi rodacy w nowej rzeczywistości muszą walczyć o przetrwanie tak samo jak Wietnamczycy. Jeśli wybierzemy pierwszą możliwość, nasz dotychczasowy system pracy z repatriantami trzeba zbudować od nowa.

Na razie liczby wskazują jasno: na skutek splotu błędów (nieuniknionych?) polski czar prysł, a repatrianci nie palą się do ziemi niegdyś obiecanej.

I nie wiadomo, czy kiedykolwiek zechcą tu przyjechać w celu innym niż przesiadka na autobus do Irlandii.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 19/2010