Solistka

Po pierwsze, nikt was tu nie chce. Po drugie, będziecie uważani za ruskich. Po trzecie, Polska nie jest bogata. Po czwarte, mimo wszystko przyjeżdżajcie - pisała do rodzin z Kazachstanu, którym chciała podarować mieszkania.

04.05.2010

Czyta się kilka minut

Zofia Mertens-Teliga i jej domy dla repatriantów. Szczytnica koło Legnicy, kwiecień 2010 r. / fot. Katka Szmorąg /
Zofia Mertens-Teliga i jej domy dla repatriantów. Szczytnica koło Legnicy, kwiecień 2010 r. / fot. Katka Szmorąg /

Jedna z anegdot o burzliwych relacjach Zofii Mertens-Teligi z urzędnikami: po otrzymaniu od niej pisma w sprawie domu dla repatriantów, prezes Unii Organizacji Polonijnych dzwoni do naczelnika z ministerialnego pionu repatriacyjnego:

-   Kim jest właściwie ta kobieta i o co jej chodzi?

-  To zabawa starej, pomylonej, ale nieszkodliwej pani - uspokaja ten z ministerstwa.

Zofia Mertens: - Pomyślałam: "O nie, moi państwo. Może być stara, niech będzie i pomylona, ale nieszkodliwej nie wybaczę".

Naciski w zakresie wsparcia

Zanim postanowiła oddać majątek repatriantom i zaczęły się wynikające z tego kłopoty, był rok 1992. W Piasecznie koło Warszawy spotyka młodych Polaków z Kazachstanu. Nie mają prawa stałego pobytu, pracują nielegalnie na budowie. Zastanawia się, jak ich zatrzymać w Polsce i ściągnąć z Kazachstanu ich rodziny.

U urzędników mazowieckich gmin udaje się załatwić jedno zaproszenie. Druga rodzina przyjeżdża dzięki kobiecie, która - po wysłuchaniu w radiu rozmowy z Zofią Mertens - kupuje dla repatriantów mieszkanie. Trzecią sama pani Zofia przyjmuje tymczasowo do swojego domu pod Piasecznem.

Rok 1998. Stowarzyszenie Kresowian Wierzycieli Skarbu Państwa, którego jest członkinią, dostaje budynki na osiedlu po radzieckich lotnikach obok wsi Szczytnica (położonej niedaleko Legnicy, gmina Warta Bolesławiecka). To rekompensata za utracone mienie za Bugiem. Zofia Mertens otrzymuje trzy domy z czterdziestoma 2-pokojowymi mieszkaniami. Większość Kresowiaków sprzedaje mieszkania. Mertens chce oddać swoje repatriantom.

Pierwsza rodzina przyjeżdża w 2000 r., kiedy nie ma tam jeszcze światła, kanalizacji i żywego ducha. Szybko się okazuje, że ambitne plany to początek kłopotów: wójt gminy nie chce nawet słyszeć o repatriantach. - Na pierwszym spotkaniu zapytałam, jakie zawody są w gminie deficytowe, bo mam zamiar ściągać kolejne rodziny - wspomina Zofia Mertens. - Odpowiedział, że lekarze i nauczyciele języków. Po jakimś czasie stwierdził, że nie jest już zainteresowany. Poszliśmy na udry.

Wójt Mirosław Haniszewski, elegancki, szpakowaty urzędnik w średnim wieku, przyjmuje w gabinecie urzędu gminy Warta Bolesławiecka, oddalonym od osiedla Szczytnica o kilka kilometrów. Przyznaje: widok Zofii Mertens przyprawiał go o drżenie rąk.

- Bałem się, że jeśli sprowadzi mi na głowę tyle rodzin, to będą w gminie kłopoty - opowiada. - Że nie będzie pracy, a zdewastowanych mieszkań nie da się doprowadzić do stanu używalności. Musiałem w pierwszej kolejności dbać o swoich.

Mertens: - Przyjeżdżały kolejne rodziny, którym wójt utrudniał wydanie meldunku. Znajomym mówiłam, że to polski Żyrinowski. Bo Żyrinowski, pół-Żyd, stał się  antysemitą, a pan wójt, repatriant jugosłowiański, też tępił jakby swoich.

Wójt: - Byłem przekonany, że pani Mertens się nie uda.

Mertens: - Chciałam go wysadzić z siodła. W tym celu chodziłam nawet do posłów z regionu, żeby go drogami partyjnymi spacyfikowali. Potem agitowałam przed wyborami, żeby ludzie go nie wybierali. Byłam u wójta z rektorem akademii ekonomicznej, senatorem. Okazało się, że ma dla nas kwadrans, z czego połowę rozmawiał przez telefon. Zachowywał się skandalicznie.

Wójt: - Rzeczywiście, nie były to rozmowy w dobrym tonie. No, ale o staraniach, by się mnie pozbyć, to nie wiedziałem. Rzeczywiście, zaczęli się tu pojawiać  jacyś politycy. Wywierali naciski w zakresie wsparcia pani Mertens. A ja im mówiłem: gmina przyjęła już kiedyś jedną rodzinę repatriantów, więc wyrobiła swoją normę.

Zofia Mertens stawia wójta przed faktami dokonanymi. Zasiedla bloki rodzinami, a ci zaczynają sami remontować  mieszkania. Pieniądze na zdewastowane dachy kobieta pozyskuje w kombinacie miedziowym KGHM. Wójt: - Jednymi drzwiami ją wyrzucali, innymi wchodziła. Okazało się, że nasza skuteczność w zakresie blokowania jej działań jest ograniczona. Nie mogłem zaszkodzić, ale też nie pomagałem.

Opowiada, że Zofia Mertens na pozór wyglądała wtedy na zmęczoną przez życie i los. - Ale była w niej determinacja i energia. No i, podkreślmy, była skuteczna.

- Choć nie do końca - reflektuje się. - Bo wójta wyrzucić nie zdołała.

Etos społecznej użyteczności

Zofia Mertens przyjmuje w starym mieszkaniu kamienicy czynszowej w centrum Wrocławia. Do przestronnego salonu dochodzi niewiele światła. Na stole czarno-białe fotografie. Jedna przedstawia wyrośniętą, szczupłą dziewczynę z przyjaciółmi. W tle drogowskaz z napisem "Wola Rycerska". Jest rok 1939. Zofia ma dwanaście lat.

Przychodzi na świat w rodzinie Stefana Teligi z Kielecczyzny, oficera Legionów, uczestnika wojny polsko-bolszewickiej, i Zofii Baster urodzonej na Zaolziu. - Matka pochodziła z górniczej, społecznie zaangażowanej i patriotycznej polskiej rodziny, w której wszyscy mężczyźni brali udział w powstaniach śląskich - opowiada Zofia Mertens.

Mieszkają w powiecie krzemienieckim na Wołyniu, na tzw. wzorcowej działce w osadzie wojskowej nazwanej Wola Rycerska. Ojciec jest działaczem społeczno-gospodarczym, politykiem PSL-Piast, który - jak mówi Zofia Mertens - do końca pozostał wierny Wincentemu Witosowi (prywatnie ojcu chrzestnemu Zofii). Stefan Teliga chętnie przekazuje żonie rządy nad gospodarstwem. - To, co powstało w Woli Rycerskiej do 1939 r., to głównie jej zasługa. Dzięki gospodarności matki dostałam od państwa tak dużą rekompensatę za utracone mienie - mówi pani Zofia.

Jedynaczka wśród rozpolitykowanych dorosłych, wcześnie poznaje problemy polskiej wsi i już w dzieciństwie postanawia zostać agronomem.

Ostatni długi pobyt w osadzie to wakacje 1939 r.: rodzina Teligów testuje nowy siewnik do rzepaku. - Pilnowałam, żeby redlice równo siały i nie zapychały się -  wspomina. - Oczywiście nie miałam pojęcia, że zbierać  plony będzie już ktoś inny.

Teligowie zostawiają osadę w połowie września. Informacje o dalszych jej losach przekaże rodzinie dopiero po wojnie odwiedzający Wołyń wuj: nie ma budynku, dróg, zniknęły nawet rosnące kiedyś w sadzie drzewa.

Mertens: - Nie chciałam być specjalnie piękna ani specjalnie bogata. Chciałam się  do czegoś przydać. Rodzice wpoili mi etos społecznej użyteczności.

Wójt się nawraca

Kilkadziesiąt lat później tę użyteczność dostrzega wójt Warty Bolesławieckiej. Zaczyna sprzyjać repatriantom i kobiecie, a ta - widząc chęć współpracy - odwiedza Haniszewskiego w gminie.  - Poszłam i tak powiadam: "Panie wójcie, przeszliśmy przez różne etapy, najpierw tępił pan nas jak pluskwy, potem pogodził się z naszym istnieniem, a teraz zaczął nawet pomagać. Dostrzegam wszystko, co pan dla nas robi, może zakończymy spory? Mnie kilkunastoletnia walka już zmęczyła, zdrowie mi nie dopisuje".

- Zobaczyłem, że cały ten majątek traktuje w sposób, no, że tak powiem, niematerialny - tłumaczy zmianę podejścia wójt. -  Przekazała gminie dwa lokale na klub społeczny i kafejkę internetową. Poza tym okazało się, że repatrianci są w miarę samowystarczalni i niezbyt roszczeniowi.

Zofia Mertens prosi: - Napiszcie, że wszystko jest już w najlepszym porządku. Bo wójt się naprawdę  zmienił. Nawet mu powiedziałam: "Teraz mogę się przemeldować i oddać na pana głos".

Wartę Bolesławiecką od Wrocławia dzieli ponad godzina jazdy samochodem. Szczytnica leży na obrzeżach gminy, kilka kilometrów od urzędu. Osiedle to kilkanaście czteropiętrowych bloków z płyty, tzw. leningradów, i kilkanaście starszych, ceglanych, ze spadzistymi dachami. To właśnie te budynki pani Zofia dostała od państwa.

Nowe plastikowe okna i brązowe drzwi kontrastują z czekającą na remont, obsypującą się elewacją. Przed bramami leży gruz, ale każdy z budynków ma już nowy dach. Pieniądze na remont pierwszego - poza sponsorami - Zofia Mertens dała z własnych oszczędności. Obok niektórych bloków pełne kwiatów ogródki i młode sady.

Na piętrze jednego z budynków przygotowuje bibliotekę. Na ścianach resztki niebieskiej farby. Po wyjeździe Rosjan miejscowi złodzieje powykręcali, co się dało. W łazience dziury po baterii, umywalce i toalecie, powyrywane przewody. W dwóch pokojach od podłogi po sufit leżą sterty książek: to zbiory Zofii Mertens oraz książki z likwidowanej biblioteki jednej z wrocławskich szkół.

Jacy są mieszkańcy bloków?

- Różni, jak wszędzie -  mówi pani Zofia. - Na pewno pracowici. Największy zarzut pod moim adresem był taki, że się tu nie zasymilują. A ja na to, że na tym mi właśnie zależy, bo inaczej oduczą się pracy i rozpiją. Zresztą niektórzy i tak są na najlepszej do tego drodze.

Idziemy do Wadima, który przyjechał z Ukrainy. "Matka" - tak o Mertens mówi krótko ostrzyżony, wysoki 35-latek: - Gdyby nie ona, nie byłoby u mnie życia. Jak się dowiedziałem, że dostaniemy to mieszkanie, nie wierzyłem, bo tak nawet w filmach nie ma.

Wadim zaprasza do nasłonecznionej kuchni. Nowe meble przywiózł w kartonach z Ukrainy. Na blacie kuchenka mikrofalowa i narzędzia. - Swieta, dawaj dowód osobisty - woła Wadim do żony i pokazuje dokument z orłem.

Wadim z żoną założyli w Polsce działalność gospodarczą. Ona kieruje przedsięwzięciem, on naprawia sprzęt RTV. Swietłana rozmawiać nie chce, za słabo mówi po polsku (jest Ukrainką bez polskich korzeni).

Wadim i inni mieszkańcy tych domów to w większości krewni ofiar przedwojennych zsyłek z przygranicznej Żytomierszczyzny z lat 1936-37; potomkowie Polaków pokolenia Zofii Mertens, która wraz z rodziną padła ofiarą deportacji w lutym 1940 r.

Bronię Wandy Wasilewskiej

Jeśli nastawić się na opowieść o zsyłce pełnej cierpienia, głodu i tęsknoty, relacją Zofii Mertens można się rozczarować. Owszem, poproszona wspomni o waleniu w drzwi, kilkudziesięciu minutach na spakowanie, o bydlęcym wagonie i ciężkiej pracy. Ale nie tak o Wschodzie chce opowiadać.

- Dla mnie to była piękna ziemia - wspomina. - Ten spalony słońcem Kazachstan, ta tajga. Ludzie byli prości, nieraz prymitywni, ale też byli jakoś bardziej ludźmi. Przyjechałam stamtąd z głęboką wiarą w człowieka. Z przekonaniem, że cywilizacja coś w człowieku psuje.

Zanim Teligowie trafiają do Kazachstanu, ponad rok spędzają w obwodzie archangielskim. Dopiero na jesieni 1941 r., kilka miesięcy po podpisaniu porozumienia Sikorski-Majski, trafiają na południe. Po drodze z transportu odłącza się  przypadkiem ojciec, a po kilku miesiącach Zofia i jej matka dostają  ze szpitala w Uzbekistanie zawiadomienie: "Stiepan Teliga skonczalsa pietnatcatowo fiewrala od sepsisa".

Pod koniec 1942 r. matka Zofii zostaje w Turkiestanie dyrektorką domu dziecka założonego przez ambasadę polską. Po zerwaniu stosunków dyplomatycznych zostaje zwolniona. W 1943 r. powstaje Związek Patriotów Polskich. Matka zostaje przewodniczącą międzyrejonowego obwodu. Dwa lata później awansuje na przewodniczącą obwodu południowokazachstańskiego. Zofia działa w ZPP u boku matki.

W 1964 r., pisząc wspomnienia w ramach konkursu "Rośliśmy z Polską ludową", ogłoszonego na XX-lecie PRL (jury, w którego skład wchodzi m.in. Tadeusz Konwicki, przyznaje ponad trzydziestoletniej wówczas Zofii jedną z nagród), wspomni okres działalności w ZPP jako romantyczną przygodę, szansę na wykazanie się solidarnością i pomoc tysiącom Polaków w powrocie do kraju.

- Oczywiście, to była organizacja, która miała jeden cel: uczynić Polskę państwem podległym ZSRR. W sensie politycznym była organizacją zdradziecką - mówi Włodzimierz Kowalczyk, członek komisji historycznej Zarządu Głównego Związku Sybiraków Polskich, który powrócił  do Polski dzięki pomocy ZPP. - Ale trzeba to odróżnić od działalności społecznej. Szeregowi członkowie, ludzie o różnych poglądach, tylko w ten sposób mogli podjąć działania na rzecz repatriacji. Im ta działalność ujmy nie przynosi. Taka ocena ZPP dominuje dziś wśród Sybiraków  - mówi, zastrzegając, że nie wypowiada się w imieniu organizacji.

Stosunek Zofii Mertens do Polski "lubelskiej"  różni się od owej większości dość radykalnie: do dziś  broni dorobku ZPP i jego szefowej Wandy Wasilewskiej, usprawiedliwiając nawet uznanie przez ZPP zajęcia przez ZSRR Kresów Wschodnich. - Linia Curzona nie była pomysłem ani Wandy Wasilewskiej, ani ZSRR - mówi. - Dzięki ZPP przetrwaliśmy i wróciliśmy, a kolejne miliony nie wyjeżdżały z kraju na Wschód.

Do Polski Teligowie wracają w 1946 r. Matka wstępuje do "lubelskiego" Stronnictwa Ludowego. Jak odnosiła się do nowych porządków młoda, ale już politycznie ukształtowana Zofia? - Uwierzyłam w przymierze broni - wspomina. - Jeszcze w posiołku, latem 1941 r., rozległ się nagle głos po polsku. Wszyscy stanęliśmy. To generał Januszajtis mówił o jedności słowiańskiej i wspólnej walce. Ta jedność do mnie przemawiała.

Przemawiała - co przyznaje Mertens - jeszcze długo po wojnie (w pewnym sensie nawet do dziś: opowiadając o tragicznym losie Polaków na Wschodzie, Rokossowskiego nazywa "naszym marszałkiem"). Do partii nie wstępuje, ale jest przychylnie do niej nastawiona. Jeśli się z nią wadzi, krytykując wypaczenia, czyni to z pozycji żarliwej socjalistki.

Po studiach na Wydziale Rolniczym Uniwersytetu i Politechniki we Wrocławiu zostaje jako asystentka na uczelni, specjalizując się w organizacji gospodarki pasz dla gleb lekkich. W 1960 r. broni doktorat. Przed emeryturą pracuje w Państwowych Wydawnictwach Rolniczych i Leśnych w Warszawie. Już jako emerytka, w III RP, zaczyna pomagać repatriantom.

 Mieszkania jak pomniki

Wójt Haniszewski: - Ona jest lepsza niż Polska. Były kiedyś wezwania: niech każda gmina zaprosi jedną rodzinę, to cały problem repatriacji się rozwiąże. A ona ściągnęła czterdzieści.

Jadwiga Bortnik-Pytlarz, przyjaciółka od czasów ZPP, kiedy była wychowawcą w polskim domu dziecka: - Moja wspaniała Zośka. Chodzi, pisze, szuka, puka, traci własny majątek, wszystko dla tych ludzi. Kosztem zdrowia. Ma przeciw sobie nie tylko starostów i wójtów. Wszystkim to, za przeproszeniem, bananem zwisa, czy ci ludzie przyjadą do Polski.

Zofia Mertens napisała o sobie w konkursowym opowiadaniu z 1964 r.: "Wydaje mi się, że ostatecznie pod koniec studiów pozyskałam sobie wszystkich. Narzekano co prawda na mnie, że jestem despotą. Było w tym trochę racji, bo istotnie swoją postawę uznawałam za słuszną i niemal wymagałam dostosowania się do mnie. Ale określenie »b. dobra koleżanka« dominowało".

O sobie dziś: - Jestem bezbożnikiem. Życie jest w gruncie rzeczy okropne. Wystarczy obejrzeć program Elżbiety Jaworowicz. Wszyscy się ze wszystkimi o wszystko żrą. Gdzie tu sens? Jeśli istnieje szczęście, polega na pracy i działaniu. Wiedziałam to, zanim usłyszałam o Engelsie.

I jeszcze jedno: Zofia Mertens to solistka. Choć wierzyła w socjalizm, nie wstąpiła do PZPR. Jej małżeństwo z wybitnym tancerzem operowym trwało kilka miesięcy. W czasach wolnej Polski rozeszły się jej drogi ze Związkiem Sybiraków Polskich, w którego reaktywowaniu brała wcześniej udział.

- Siedzieli na zebraniach i odmieniali "nieludzką ziemię" przez przypadki - wspomina. - Odwodzili mnie nawet od pomysłu ściągania repatriantów. "Lepiej sprzedać to wszystko - mówili - i przekazać pieniądze na wielki pomnik". Dołożyłam do niego 20 zł.

- I ten wielki pomnik we Wrocławiu już jest - irytuje się Mertens, odchodząc na chwilę od ciepłego, lekko ironicznego tonu. - Kupa betonu za kilkaset tysięcy złotych! Tymczasem nasza ojczyzna jest dla zesłańców i ich potomków macochą. Wszyscy ściągnęli swoich, a my nie! Nie mam nic przeciwko upamiętnianiu, ale gdybym mogła zapytać moich krewnych, których kości poniewierają się na Wschodzie, co wolą: drogi pomnik czy miejsce do życia dla potomków, wiem, co by odpowiedzieli.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 19/2010