Co ty jesteś warta?

Oto opowieść trzydziestoletniej Marty, matki sześcioletniej Marysi i trzyletniego Antka, absolwentki filologii romańskiej. Z Pawłem – człowiekiem wykształconym i zamożnym – znała się siedem lat, po dwóch wzięli ślub.

15.10.2012

Czyta się kilka minut

 / Fot. Elżbieta Lempp
/ Fot. Elżbieta Lempp

Najpierw musiałam uwierzyć, że nie zwariowałam. Mąż wmawiał mi ciągle, że jestem psychicznie chora, że mam rozstrój nerwowy, że tego w rzeczywistości nie ma. Nie byłam pewna, co czuję i widzę. Trudno było mi o tym powiedzieć komuś z zewnątrz, bałam się, że znowu pojawi się ktoś, kto to wyprze i zaprzeczy. Nawet z mamą przez długi czas o tym nie rozmawiałam. Od początku nie popierała tego związku, nie chciałam usłyszeć: „A nie mówiłam”, „To ja miałam rację”.

Początkowe incydenty były ,,niewinne”: łapanie za rękę z całej siły. Wołałam: „To boli, przestań”, a on chwytał jeszcze mocniej. Gdy urodziłam pierwsze dziecko, poczuł się bardzo pewnie. Wiedział, że trzyma mnie córeczka, że nie mam gdzie i za co odejść. Pozwalał sobie na coraz więcej. Pamiętam takie wakacje: namiot, noc, nie mogę uśpić trzymiesięcznej Marysi, która płacze nieprzerwanie. Paweł pijany, całą sytuacją kompletnie się nie przejmuje. Wychodzę z Marysią z namiotu, jest druga w nocy, a Paweł za mną. Od tyłu łapie za szyję, przywala do ziemi i zaczyna dusić.

Całą odpowiedzialność za dziecko przerzucił na mnie, to była odwrotność partnerstwa, którą mi obiecywał. A jak przyszło co do czego, to mówił, że baby są od dzieci, odwracał się plecami do ściany, rzucał k..., że to nie jego sprawa. Potrafił przez kilkanaście godzin na dobę grać na komputerze. Próbowałam przywracać go do rzeczywistości, wyłączać mu komputer – rzucał wtedy mną o szafę, przyduszał, targał z pokoju do pokoju.

Pierwszy raz uciekłam, kiedy Marysia miała półtora roku. Wtedy jeszcze przepraszał. Pokazywał, że warto do niego wrócić, że mnie kocha. I ja wracałam, wierzyłam, że się zmieni.

Agresję kierował też na dziecko, nieustannie je wyzywał. Marysia już wszystko rozumiała, mówiła pełnymi zdaniami. Usłyszane wyzwiska zaczęła powtarzać. Pamiętam wizytę u lekarza. Pani doktor zachwyca się zasobem słownictwa córeczki, a ona w pewnym momencie mówi: „A jestem menda”. Umierałam ze wstydu, próbowałam to obracać w żart.

Udało mi się namówić Pawła na terapię małżeńską. U psychologa nie opowiadałam o przemocy fizycznej. Chciałam mężowi zapewniać komfort. Bałam się, że jak dotkniemy tego, co dzieje się naprawdę, to stamtąd ucieknie. Omawialiśmy więc zagadnienia, które nie były aż tak wstydliwe, np. partycypowanie w wychowaniu. Wtedy też próbowałam od niego odejść po raz drugi – mieszkałam z Marysią u koleżanki. To była z mojej strony pokazówka: naprawdę się z tobą rozwiodę, gdy nie przestaniesz mnie tak traktować. Wróciłam po miesiącu – wciąż liczyłam, że się zmieni, a na terapii potrzebuje więcej czasu.Nie musiałam długo czekać: bił mnie po twarzy z taką siłą, że moja głowa odbijała się od płytek. Robił to w obecności córeczki, trzymającej się kurczowo moich nóg i łkającej rozpaczliwie.

Hamował się, gdy zaszłam w drugą ciążę. Raz tylko uderzył w mój brzuch swoim. Ale psychicznie nękał mnie okropnie. „Jesteś zerem i darmozjadem. Nic nie umiesz, nawet do dymania się nie nadajesz” – słyszałam bez przerwy.

Byłam w dziewiątym miesiącu, sama zajmowałam się pierwszym dzieckiem, a on do mnie, że chodzę po mieście i się k... Wynajął sobie drugie mieszkanie, spędzał w nim pięć nocy, na dwie wracał do domu. Wiecznie imprezował, rzucał tylko: „Wychodzę, żeby ci nie wpierdolić, nie jesteś dla mnie towarzystwem”. Kilkanaście razy na dzień powtarzał, że jestem głupia, brudna i mam wszy.

Przez całą ciążę nie mógł skończyć remontu mieszkania – upalał się marihuaną, zaczynał pracować koło czternastej, wlekło się to wszystko niemiłosiernie. Na dwa tygodnie przed rozwiązaniem mieszkanie nie nadawało się do używania. W związku z tym Marysię zostawiałam pod opieką teściowej i po kilkanaście godzin na dzień wspólnie z Pawłem kończyliśmy remont. Kiedyś po takiej dniówce wyszedł wieczorem, miał wrócić przed północą, mówił, że chce się zrelaksować. Pojawił się w drzwiach dopiero o dziewiątej rano i od progu: „Co ty, k... jeszcze robisz, wyp... do roboty!”. I położył się spać. Bez słowa spakowałam się i poszłam do teściowej.

To był błąd – ona go kryła. Ciągle szukała we mnie winy – albo odłożyłam koszulę nie w to miejsce, albo źle naczynia umyłam. Chciała mi udowodnić, że jestem beznadziejną matką i żoną.


Pod wpływem stresu drętwiało mi ciało – najpierw język, potem ręce i nogi. Nie mogłam wstać o własnych siłach, a byłam w ostatnim miesiącu ciąży. Gdy dzwoniłam do Pawła, aby powiedzieć, żeby przyszedł, bo coś się złego ze mną dzieje, nie umiałam wydobyć z siebie słowa. To był czas, kiedy wszystkie moje mechanizmy obronne poluzowały się. Przechodziłam przez ulicę i marzyłam o tym, aby wjechał we mnie samochód. Próbowałam podcinać sobie żyły, wbijałam koniec noża w skórę i myślałam, jakby było wspaniale, gdybym miała odwagę to zrobić. Prosiłam go: „Nie mów do mnie takich rzeczy, jestem w ciąży, nie umiem się bronić, mam myśli samobójcze”. On tylko mnie wyśmiewał. Zamykałam się w łazience i wyłam godzinami. Paweł chodził w tym czasie po domu i śpiewał na różne melodie: „depresja, depresja, depresja”.

Nigdy nie mieliśmy wspólnego konta. Zawsze podkreślał, że to on jest od zarządzania pieniędzmi, ja się do tego nie nadaję, jestem rozrzutna i wszystko bym przepuściła. Kiedyś bez jego wiedzy pojechałam do Ikei po parę drobiazgów potrzebnych do remontowanego mieszkania. Aby uniknąć awantury, bez wiedzy Pawła zrobiłam przelew z jego konta na swoje. W sklepie wydałam 200 złotych. Wpadł w szał, gdy zobaczył mnie z pełnymi siatkami. Nad moją głową zaczął wymachiwać metalowymi rurkami z tych zakupów i groził, że mnie pobije.

Kupiłam wtedy w Ikei obiad, przygotowałam dla niego i dla Marysi. A on na to, że nie będzie jadł gówna z Ikei. I zaraz potem zjadł wszystkie pączki, które przyniosłam razem z obiadem – chciałam nimi ugościć koleżankę, umówiłyśmy się na wieczór. Zapytałam, dlaczego zjadł gówno z Ikei, skoro wcześniej nie tknął obiadu. Powiedział, że to są jego pieniądze, a ja nie zasługuję na to, aby jeść te pączki. Potem jeszcze wiele godzin mnie obrażał. Wszystko się skończyło, kiedy przyszła koleżanka. Od tego momentu był miły i szarmancki.


Po takich upokorzeniach chodził za mną i mnie obmacywał. Wkładał ręce między nogi, lizał, gryzł w usta, przytulał. Robił to z psychopatycznym wyrazem twarzy, wiedział, że tego nienawidzę. Im bardziej się broniłam, tym bardziej napierał. Czerpał chorą satysfakcję z tego, że go nie chcę. Nieustannie przy mnie dłubał w nosie albo wysmarkiwał flegmę pod nogi, jak myłam podłogę. Mówił, że to ja budzę w nim agresję, że ja go nieustannie prowokuję.

W połogu z drugim dzieckiem miałam nawracające zapalenia piersi. Nie wychodziłam z domu, byłam całkiem odizolowana od świata. Spałam po trzy, cztery godziny na dobę, męczyła mnie gorączka. Z wycieńczenia słaniałam się na nogach. On w takiej sytuacji potrafił wylać mi na głowę pięć litrów zimnej wody i napluć w twarz.

Coraz bardziej znęcał się nad starszą córeczką. Kiedy płakała, mówił: „Weź tę k... ode mnie” albo: „zaraz cię j...”. Klękał przed nią, łapał za ramiona i jej wpajał, że mama się kłóci z tatą, bo jest zła, nie potrzebujemy jej. Kiedyś włączyłam odkurzacz, w pokoju obok Paweł odsypiał imprezę. Wstał, wziął odkurzacz i rzucił nim w ten sposób, że zatrzymał się metr od przerażonej córeczki. Dzięki temu zdarzeniu ostatecznie przejrzałam na oczy. Zrozumiałam, że z nim musi być coś nie tak, skoro dwuipółletnie, niewinne dziecko, na które nie sposób się złościć, jest w stanie obudzić w nim takiego potwora.

Wtedy już byłam gotowa mieszkać w MOPS-ie, nieważny był wstyd, każda inna sytuacja była lepsza od tej. Rozpoczęłam też terapię indywidualną. Z panią psycholog spotykałam się blisko rok, może nawet zawdzięczam jej życie. Zadawała mi takie pytania: „Marta, czy ty jesteś coś warta?”. A ja na to, zgodnie z tym, w co wtedy wierzyłam, że nie. I kiedy sama słyszałam odpowiedź, docierało do mojego mózgu, że coś tu jednak nie gra.

Wtedy jeszcze studiowałam i ostro zakuwałam, jeśli tylko udawało mi się znaleźć czas na naukę. W chwili, kiedy mąż mi mówił, że nadaję się wyłącznie do sprzedawania ciuchów ze szmateksu, miałam najwyższą średnią na roku, dostawałam stypendium naukowe... I nadal uważałam się za nic.


Od półtora roku z nim nie mieszkam. Sprawę rozwodową wytoczył mi pierwszy, jak sam mówił – za namową adwokata. Nawet nie powiedział, że złożył pozew. W czasie, gdy mnie przepraszał na kolanach i błagał o wybaczenie z bukietem kwiatów i w garniturze, za moimi plecami złożył pozew. To taka taktyka prawnicza: żeby nie było, że on był ze mnie w pełni zadowolony. Zależało mu na tym, żeby rozwód szybko załatwić bez orzekania winy. Chciał mnie przekupić pieniędzmi, żebym cofnęła zeznania w sprawie karnej i nie chciała walczyć o jego wyłączną winę za rozpad małżeństwa. Ponieważ nie dałam się zmanipulować, następnym krokiem było to, że zmienił wniosek rozwodowy i teraz w odwecie chce mojej wyłącznej winy za rozpad małżeństwa. W jego pozwie same kłamstwa: chce mi udowodnić chorobę psychiczną.

Prokurator wytoczył mu dwie sprawy. Pierwsza dotyczy znęcania się nade mną, druga – wymuszania przemocą. Świadkiem tego zdarzenia był policjant w cywilu, chyba mu pomnik postawię za to, co zrobił. A było tak: spięliśmy się z Pawłem na ulicy. Ja już byłam po terapii dla ofiar przemocy w MOPS-ie i wiedziałam, że skoro jesteśmy w miejscu publicznym, a on mnie wyzywa, to po prostu mogę odejść. Powiedziałam: „koniec widzenia”, ale on wyrwał mi telefon, odepchnął, zgniótł ręce i nie chciał oddać wózka, w którym siedział nasz młodszy synek. Ten policjant mógł więc zobaczyć, kto w tej sytuacji boi się, a kto jest agresywny. Gdy podszedł do nas, Paweł natychmiast próbował mu wmówić, że to ja zaczęłam. Ale policjant nie dał się zwieść, twardo i pewnie opowiadał się przy tym, że widział, jak Paweł stosował przemoc. Jasno i po męsku poinformował go, że robi krzywdę dziecku oraz żonie, a mnie obiecał, że złoży zeznanie. I jeszcze dodał, żebym się nie bała – jak przyjdę na policję, to już tam będzie czekała gotowa notka.


Miałam do czynienia z wieloma policjantami, parę razy sama ich wzywałam. Nie wiem, czy 5 procent z nich rozumiało, co to jest przemoc. Cała reszta to tacy, którzy przyjeżdżają na interwencję i nie chcą zajmować stanowiska. Nie są pewni, kto mówi prawdę, wolą nie osądzać, uznają, że to nie ich rola. A nie zajmując stanowiska, wspierają sprawcę. Nic nie dają formułki typu: „Państwo dogadajcie się między sobą, to tylko konflikt małżeński. To, co panią spotkało, nie jest takie straszne. Przyjeżdżamy do domów, gdzie facet bije garami kobietę po głowie”.

Usłyszałam to wtedy, kiedy Paweł pogryzł mi paznokcie albo przerzucał mną z pokoju do pokoju jak piłką. Miałam „tylko” gigantyczne siniaki i „tylko” zadrapania”. Obok stał mąż, który się wszystkiego wypierał, a ja czułam się jak wariatka.

On zdążył się uspokoić, był zupełnie innym człowiekiem. We mnie było pełno emocji – żalu i bólu. W takim stanie usiłowałam opowiedzieć policjantom, co się stało. A oni zbywali to śmiechem, zamiast wziąć mnie na obdukcję i zabrać od tego faceta, abym powiedziała prawdę bez jego obecności. Po takich przejściach byłam tak zbolała, że nawet nie chciało mi się mówić. Pojawiał się wstyd, że policja przyjechała do domu, i strach, że jak wyjdą, mąż zacznie się mścić. Więc już nie mówiłam: on mnie tak ugryzł, w ten sposób uderzył, tu mam ślad, zróbcie mi zdjęcie. Nie walczyłam o siebie, tylko byłam bierna. Zachowywałam się jak ofiara.

Policjanci muszą zrozumieć, że kiedy kobieta ich wzywa, rzadko robi to bez wyraźnego powodu. Musi się coś naprawdę złego stać, aby wykonała ten telefon. Gdy ma jeszcze małe dzieci, obecność policji to ostatnia rzecz, której by sobie życzyła.


W sądzie Paweł mówi, że nigdy by mi nie zrobił krzywdy. Natomiast to ja go biłam, to on był moją ofiarą. Być może uda się wygrać sprawę dzięki temu, że naszą kłótnię na ulicy widział ten cywilny policjant. Ale to nie jest łatwe, bo on kłamie i ma świadków, którzy kłamią.

Wyjechałam z Warszawy. Najpierw mieszkałam z dziećmi na wsi, bez środków do życia. Potem wróciłam do rodziców, dzięki ich pomocy udało mi się napisać i obronić pracę magisterską. Niedawno wynajęłam duże mieszkanie, dostałam dotację z Unii Europejskiej, próbuję rozkręcić mały interes. Jakoś sobie żyję, jakoś sobie radzę.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2012