Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Co skłoniło współczesnego niemieckiego reżysera, by sięgnąć po prozę Tomasza Manna? Chciał dostarczyć pokoleniu nieczytających samowystarczalny bryk? Idealna odpowiedź brzmiałaby zapewne inaczej: chciał przenieść na ekran wiecznie żywą prawdę o ludziach, zawartą na stronicach "Buddenbrooków". Wszak historia upadku kupieckiej rodziny z Lubeki to mocno zakorzeniona w swoim czasie (wiek XIX), choć jakże uniwersalna opowieść o sile pieniądza przeciwstawionej słabości ludzkiego charakteru. Dlaczego więc zrealizowany z produkcyjnym rozmachem i dbałością o detal, trwający bite dwie i pół godziny film jest tylko cieniem wielkiej powieści? Tu odpowiedź musi być prosta i bezlitosna: rozlewna epika skurczyła się do rozmiarów anegdoty.
Niby wszystko jest na swoim miejscu. Oglądamy sagę o klanie przedsiębiorców, dla których rodzina ma być równie dobrze prosperującym przedsiębiorstwem jak pojawiające się w tle spichlerze, źródło ich gospodarczej potęgi. W świecie Buddenbrooków rządzi buchalteria - tak w sferze pieniędzy, jak i uczuć. Nawet prokreacja staje się częścią rodzinnego biznesu.
Mann, a za nim Heinrich Breloer, pokazuje ludzi trawionych klasowymi kompleksami, rozdartych między filisterstwem i snobizmem, między przywiązaniem do tradycji a skrywanym pragnieniem, by się z niej wyrwać - czego przejawem jest utracjuszostwo Chrystiana, haniebne mezalianse czy miłość Toni do muzyki. Człowiek jest tu przede wszystkim zakładnikiem konwenansu, zmuszonym grać w teatrze życia codziennego jedną i tę samą rolę. Musi dźwigać ciężar nazwiska, które zobowiązuje i wymaga. Jego los staje się zaledwie częścią wielkiej rodzinnej księgi, gdzie od pokoleń z kronikarską pieczołowitością zapisuje się najważniejsze zdarzenia.
Dynamikę losów rodziny o nie tylko społecznych, ekonomicznych, ale i politycznych ambicjach napędza odwieczny konflikt Buddenbrooków z rodziną Hagenströmów. A symbolem trwałości jest stary dom, który po latach przyjdzie Buddenbrookom utracić. To wszystko w filmie dla potrzeb bardziej skondensowanej dramaturgii zostaje wyostrzone i oczyszczone z dygresji, ale właśnie ta redukcja szkodzi filmowi najbardziej. Wielkość i splendor przestają być wielkie, a ludzka natura już nie poraża swoją małością.
Być może najlepszą, najbardziej pojemną formą dla rodzinnej sagi jest dzisiaj telewizyjny serial, przeżywający (nie w Polsce bynajmniej) swój renesans i śmiało konkurujący z produkcjami kinowymi. Serialowa formuła odzwierciedla rytm powieści, podzielonej na tomy, części i rozdziały, bliższa jest także rytmowi naszej indywidualnej lektury, najczęściej rozbitej na poszczególne "sesje". W 1979 r. powstał taki serial w koprodukcji zachodnioniemiecko-francuskiej i nawet był pokazywany w polskiej telewizji. Dzisiaj rozpisani na odcinki "Buddenbrookowie" mieliby zapewne bardziej imponującą oprawę, odważniejszą interpretację, może bardziej polityczny sznyt (serial stawiałby na przykład pytanie o miejsce kultury w świecie zdominowanym przez pieniądz). Tymczasem Breloerowi, który zdecydował się na pojedynczy, skończony film, najwyraźniej zabrakło zmysłu syntezy - tego, czym tak bardzo imponowała adaptacja "Ziemi obiecanej" dokonana przez Andrzeja Wajdę. Oglądając film niemiecki, kilkakrotnie miałam nieodparte wrażenie, że jego twórcy dobrze znają polski film z 1974 roku - sceny z lubeckiej giełdy przypominają łódzką gorączkę wczesnego kapitalizmu.
Nazwisko niemieckiego noblisty zobowiązywało, włożono więc wiele wysiłku, by film "Buddenbrookowie" miał cechy reprezentacyjnej superprodukcji. Breloer wychodzi w plener, a zarazem drobiazgowo odtwarza salonowy mikroświat opisany na kartach powieści Manna: jego rytualny charakter, nieprzyzwoitą wystawność, podbitą ledwie dostrzegalną dekadencją. Mięsiste opisy ludzkich fizjonomii czy osobowości zastąpiły solidne aktorskie kreacje, w szczególności Armina Muellera-Stahla w roli nestora rodu, Johannesa Buddenbrooka. Ów wysiłek nie poszedł na marne, ale czyż nie było w nim uporu godnego lepszej sprawy?
"BUDDENBROOKOWIE. Dzieje upadku rodziny" - reż. Heinrich Breloer. Niemcy 2008. Dystryb. Gutek Film. W kinach od 20 sierpnia 2010 r.