"Ciągle jest ze mną mój smutek"

Uważał się za Polaka, za polskiego Żyda, i głośno twierdził, że Polakom dużo zawdzięcza. Z działalności, będącej treścią jego życia, zrezygnował dopiero dwa lata temu, w wieku 94 lat. I choć udało mu się doprowadzić do skazania ponad tysiąca nazistowskich zbrodniarzy, powtarzał sobie, że mógł zrobić więcej.

02.10.2005

Czyta się kilka minut

Szymon Wiesenthal w redakcji "TP" /
Szymon Wiesenthal w redakcji "TP" /

Noc w poniedziałek, 19 września 2005 roku, była już po jesiennemu chłodna. Po ciepłym, słonecznym dniu wieczorne powietrze uderzało krystaliczną rześkością. W warszawskiej synagodze im. Nożyków kończyło się spotkanie, jedno z wielu zorganizowanych w ramach Dni Książki Żydowskiej.

Przyszło dużo ludzi. Słuchali, siedząc tam, gdzie jest miejsce: na krzesłach, ławach, podłodze. Tacy, którzy pamiętają czas Zagłady, i tacy, którzy mają po 20 lat. Późnym wieczorem wyszli z synagogi, rozeszli się w ciemnych uliczkach, gdzie kiedyś mieszkali warszawscy Żydzi. Dobrze było widać księżyc w pełni, powietrze było tak przejrzyste. Myśli krążyły swobodnie.

Kilkaset kilometrów na południe, w Wiedniu, księżyc było widać tak samo; wieczór może odrobinę cieplejszy, a może nie, może tak samo rześki. Szymon Wiesenthal może odpowiadał na listy, może czytał, jak każdego wieczoru. Spokojnie położył się spać.

Rano 20 września światowe agencje obiegła wiadomość, że umarł podczas snu. Mówi się, że to dobra śmierć.

"Aby nie byli bezkarni"

Od dawna był bardziej symbolem niż zwykłym człowiekiem. Jako “sumienie Holokaustu", nieustępliwy tropiciel hitlerowskich zbrodniarzy, działał na wyobraźnię filmowców i dziennikarzy.

Podkreślał zawsze, że nie chodzi mu o zemstę, lecz o sprawiedliwość. W imię tej sprawiedliwości poświęcił swoje życie na zbieranie informacji o ukrywających się zbrodniarzach i doprowadzanie do ich zatrzymania i skazania. Udało mu się to 1100 razy.

Najgłośniejszą sprawą było wytropienie w 1960 r. w Argentynie Adolfa Eichmanna, do którego prawdopodobnie przyczynił się Wiesenthal. Eichmann został porwany przez agentów izraelskiego wywiadu Mossadu, wywieziony do Izraela i tam skazany na karę śmierci.

Proces ten miał znaczenie przełomowe dla ścigania nazistowskich zbrodniarzy. Bo wbrew temu, co może się nam dzisiaj wydawać, w tamtym czasie żadne z państw nie stawiało tego na pierwszych miejscach list swoich priorytetów.

Sam Wiesenthal o tym, że winni Zagłady muszą zostać ukarani i że on poświęci temu swe życie, zadecydował zaraz po wyzwoleniu przez Amerykanów w 1945 r. obozu koncentracyjnego Mauthausen, ostatniego z długiej listy tych, w których był więziony. W 1947 r. założył w austriackim Linzu Centrum Dokumentacji Żydowskiej. Ale im bardziej Europa pogrążała się w “zimnej wojnie", tym ściganie nazistów stawało się trudniejsze: Niemcy jawili się jako potencjalni sojusznicy Zachodu w konfrontacji z Sowietami.

W 1954 r. biuro w Linzu zostało zamknięte, a zgromadzone materiały przekazane do archiwów Yad Vashem. Dopiero po złapaniu Eichmanna Wiesenthal zdecydował się na ponowne otwarcie biura - tym razem w Wiedniu.

Dwa lata później, w 1963 r., Wiesenthal odnalazł w Austrii Karla Silberbauera, tego samego, który aresztował Annę Frank (ucięło to podejmowane przez neonazistów próby kwestionowania autentyczności słynnego dziennika dziewczynki). W 1967 r. przyszła kolej na Franza Stangla, komendanta obozów koncentracyjnych w Treblince i Sobiborze. Udało się go zlokalizować w Brazylii, gdzie zatrudniony był na dyrektorskim stanowisku w zakładach Volkswagena; nikt z jego środowiska nie podejrzewał go o brunatną przeszłość.

- Z dokumentacji, która jest przechowywana w archiwum naszej Komisji, nie wynika wprost, choć wiemy to z ustnych przekazów, że aresztowanie Stangla było zasługą Szymona Wiesenthala - mówi “Tygodnikowi" prof. Witold Kulesza, kierujący Komisją Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu IPN. - Wiesenthal zatelefonował wtedy do Polski, do ówczesnej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich,

i zażądał, aby przygotowano wniosek o ekstradycję, tak żeby Stangl został osądzony w Polsce, gdzie popełnił zbrodnie.

Polski wniosek został jednak odrzucony przez Brazylię - jak można przypuszczać, ze względu na karę śmierci, jaka groziłaby Stanglowi. Ostatecznie został wydany do Niemiec i tam w 1970 r. skazany na dożywocie. Rok później zmarł w więzieniu.

Wiesenthal podkreślał, że choć nie uda się złapać wszystkich winnych, to najważniejsze jest zburzenie ich spokoju: aby ani oni, ani ich naśladowcy nie mogli sądzić, że są bezkarni.

Ze swojej działalności zrezygnował dopiero dwa lata temu, po śmierci żony. “Udało mi się znaleźć tych morderców, których ścigałem. Wszystkich przeżyłem. Ci, których nie szukałem, są zbyt starzy i chorzy, aby można ich legalnie skazać" - mówił wtedy.

Miał jednak poczucie niespełnienia. Myślał o tym, że w bardziej sprzyjających warunkach (finansowych i politycznych), zwłaszcza w pierwszych powojennych latach, można by było zrobić znacznie więcej. “Ja nic nie zrobiłem" - powtarzał.

Narodziny na nowo

Zanim został symbolem walki o sprawiedliwość, “legendarnym jeźdźcem", jak określił go inny łowca nazistów Serge Klarsfeld, był całkiem zwyczajnym człowiekiem. Inteligentnym, utalentowanym, ale jednak zwyczajnym.

Choć można by doszukiwać się pewnej nadzwyczajności w historii jego urodzin. Bo w pewien sposób było ich dwóch: jeden Szymon Wiesenthal urodzony 31 grudnia 1908 r., a drugi 1 stycznia 1909 r. Nieporozumienie wzięło się stąd, że na świat przyszedł tuż przed północą. I tak jego urodziny zgłosiła akuszerka, natomiast dziadek chciał, aby był pierwszym dzieckiem Nowego Roku i zgłosił Szymona następnego dnia.

Działo się to w Buczaczu, galicyjskim miasteczku niedaleko Lwowa, gdzie mieszkali razem - i to do pewnego momentu dość zgodnie - Żydzi, Polacy i Ukraińcy. Takich miejsc już nie ma i tym bardziej cała historyjka znakomicie nadawałaby się na anegdotę, otwierającą historię życia znanego architekta i literata: trochę magii, trochę sentymentów i humoru.

Wiesenthalowi nie dane było jednak zostać zwyczajnym architektem, choć wtedy - w sylwestrową noc roku 1908 - nikt tego jeszcze nie mógł wiedzieć. Normalne dzieciństwo w zamożnym domu, gimnazjum, potem konieczność opuszczenia Lwowa, aby studiować w Pradze.

Właśnie tam spędził, jak przyznawał, najlepsze lata swego życia, studiując architekturę na Uniwersytecie Karola. Można by dużo pisać o urokach “złotej Pragi" czy sentymencie Wiesenthala do czeskiej kuchni. Bardziej istotne jest jednak, aby pamiętać, że studiował w Pradze, bo we Lwowie nie mógł - ze względu na limity żydowskich studentów dopuszczanych do wyższych uczelni. Na polskich uniwersytetach były też wtedy organizowane przez prawicowych nacjonalistów tzw. “dni bez Żydów", co polegało na zasadzaniu się na żydowskich studentów przez ich aryjskich kolegów uzbrojonych w kije, zakończone żyletkami lub brzytwami, i biciu ich w drodze na uczelnię.

Jak pisze we wspomnieniach Wiesenthal, na “dzień bez Żydów" wybierano zazwyczaj dzień egzaminów, na które przecież studenci, również żydowscy, musieli się stawić. Pogotowie zwykło już wcześniej zatrzymywać się w pobliżu z niezachwianą pewnością, że krew tego dnia się poleje. Może więc dobrze, że on ze spokojem studiował w Pradze i miał te kilka szczęśliwych lat, podczas których oszczędzono mu upokorzeń.

Po powrocie do Lwowa pracował jako architekt, wydawał wspólnie z przyjaciółmi pismo satyryczne “Omnibus" i ożenił się z Cylą Mueller, z którą miał spędzić 67 lat życia (z wyjątkiem wojennej rozłąki). Znów wydawało się, że czeka go całkiem zwyczajne życie przedstawiciela miejscowej inteligencji - wypełnione przez rodzinę, książki, projekty domów, spotkania z przyjaciółmi, troskę o dzieci i te wszystkie inne codzienne sprawy, które zaprzątają większą część ludzkości.

W 1939 r. wybuchła jednak wojna i już nic nigdy nie było zwyczajne.

Najpierw Lwów zajęli Sowieci, a ojczym Wiesenthala został aresztowany przez NKWD (zmarł w więzieniu), przyrodni brat rozstrzelany, a sam Szymon zaczął pracować jako mechanik w fabryce. Potem przyszli Niemcy; wkroczyli do Lwowa 30 czerwca 1941 r. Matka Wiesenthala trafiła do obozu zagłady w Bełżcu, on wraz z żoną do obozu pod Lwowem.

W ciągu roku giną niemal wszyscy ich krewni. Jasnowłosą żonę udaje się uratować dzięki współpracy z polskim podziemiem. Sam Wiesenthal aż do końca wojny przebywa w obozach. Potworna odyseja wiodła spod Lwowa - w 1944 r., uciekając przed zbliżającym się frontem, esesmani wyprowadzili z obozu 34 więźniów, którzy ocaleli z początkowych 149 tys., i pognali ich na zachód. Przez Płaszów, Gross-Rosen i Buchenwald trafił Wiesenthal do Mauthausen. Tam 5 maja 1945 r. znaleźli go amerykańscy żołnierze - leżącego bezsilnie na pryczy, ważącego 45 kg.

“Narodziłem się wtedy na nowo" - powie potem.

Życie jak zobowiązanie

W tym nowym życiu nie był już zwykłym człowiekiem. Był “tym, który przeżył". A życie, to - jak pisał w swej książce “Prawo, nie zemsta" - przywilej, który zobowiązuje. Za swój obowiązek uznał służbę tym, którzy nie mieli tyle szczęścia co on. “Chcę być ich głosem, chcę zachować pamięć o nich, chcę aby ci, którzy zginęli, nadal żyli w pamięci o nich".

Z tej służby nie zrezygnował, choć nieraz był za to krytykowany i oczerniany - zarówno w swej starej ojczyźnie, jak i w nowej, w Austrii. W komunistycznej PRL po 1968 r. uznano go za wroga narodu polskiego, a PRL-owska bezpieka miała podrzucić do Austrii dokumenty sugerujące jego współpracę z gestapo. Z kolei w Austrii z trudem tolerowano wytykanie przez niego nazistowskiej przeszłości austriackim politykom. Wielokrotnie grożono mu, a w 1982 r. przed jego domem wybuchła bomba. Nie zrezygnował.

- Wiesenthal był jednym z wielkich XX wieku, choć nie zrobił nic nadzwyczajnego, nie wszedł na żaden Mount Everest. On po prostu robił to, co robić należało: walczył o sprawiedliwość. I za to nieraz dostawał po głowie - mówi “Tygodnikowi" Konstanty Gebert, założyciel żydowskiego miesięcznika “Midrasz".

Wielkość Wiesenthala polegała jednak nie tylko na wytrwałości, ale także na umiejętności rozróżnienia między tym, co osobiste, a tym, co znacznie większe. Tak jak podkreślił w tytule swojej książki, nie chodziło mu o osobistą zemstę na nazistach, lecz o prawo, o sprawiedliwość.

Podobnie było z jego stosunkiem do Polski: złych doświadczeń z Polakami-antysemitami nie przekładał na cały naród polski. Uważał się za Polaka, za polskiego Żyda, i głośno twierdził, że Polakom dużo zawdzięcza. Mimo że przyjechać do kraju mógł dopiero po kilkudziesięciu latach, w 1994 r., to zawsze interesował się Polską.

- Mówił przepiękną polszczyzną. Taką, jaką teraz można usłyszeć jeszcze tylko w Jerozolimie lub wśród starej londyńskiej emigracji - wspomina Gebert.

Podczas tej wizyty w Polsce w 1994 r. był również w redakcji “Tygodnika". “Gdy dzisiaj byłem w Oświęcimiu, przypomniałem sobie, ilu tutaj ludzi zginęło, i wszystko to, co się stało. Ciągle jest ze mną mój smutek" - powiedział wtedy.

Ludzie, którzy go znali, podkreślają jednak jego pogodę ducha, poczucie humoru.

- To był bardzo pogodny i ciepły starszy pan. Bardzo przedwojenny - mówi Gebert. - Pamiętam spotkanie z nim na początku lat 90. w Wiedniu. Miał już wtedy ponad 80 lat, a mnie uderzyła w nim wielka ciekawość świata i nadzwyczajna sprawność umysłu. Dopiero kiedy wracałem od niego, uświadomiłem sobie jego wiek, bo rozmawiając z nim, wcale się tego nie odczuwało.

Również poetka Ewa Lipska, która przyjaźniła się z Wiesenthalem, zapamiętała jego olbrzymie poczucie humoru, zainteresowanie literaturą i sztuką, pasję rysowania. - To był cudowny gawędziarz i bardzo cieszył się życiem - opowiada “Tygodnikowi". - Czasem jednak między anegdotami wracały odbicia przeszłości. Na przykład na koncercie jakiegoś młodego pianisty ogarniał go smutek na myśl o tych zdolnych żydowskich dzieciach, które zostały wymordowane.

Pamięć dla przyszłości

Pamięć jest wyzwaniem, wymaga wysiłku. A pamięć o wymordowaniu kilku milionów Żydów wymaga też hartu ducha, gdy się z tej rzezi ocalało. Czasem łatwiej jest nie pamiętać. - Niektórzy wycinają straszne wspomnienia. Inni utwardzają się przez pamięć tak, że potem nic już ich nie może zaskoczyć ani złamać - mówi Ewa Lipska.

Wiesenthal nie pozwalał zapomnieć. Ani sobie, ani światu. Konstanty Gebert zwraca uwagę na jego niezwykle mocne przekonanie, że to, co robi, robi dla przyszłości: by następni mordercy nie czuli się bezpieczni, by powstrzymać ich zuchwałość.

Wiesenthal piętnował wszystkie współczesne zbrodnie - także w Rwandzie i na Bałkanach. Ale jednocześnie sprzeciwiał się trywializacji pojęcia Zagłady. Gebert: - Miał wielką zdolność do precyzyjnego określania rzeczy. Mocno podkreślał też, że Żydzi muszą walczyć z każdym złem. Zagłada nas z niczego nie zwalnia, bo to może zdarzyć się innym i gdzie indziej.

Ewa Lipska, która odwiedzała go w jego wiedeńskim mieszkaniu przez ostatnich kilka tygodni, mówi, że był już bardzo zmęczony. Miał 97 lat (lub 96, jeśli liczyć tak, jak chciał jego dziadek) - to dużo, prawie całe stulecie. Wiesenthal zostawiał świat, martwiąc się o nowych ekstremistów rosnących w siłę; o to, że monstra Stalina i Hitlera zmartwychwstaną, jeśli tylko przestaniemy pamiętać.

Miał jednak tyle radości życia, żeby zauważyć, że klon w ogrodzie przed domem znów ma czerwone liście, cieszyć się tymi liśćmi, kwiatami przyniesionymi przez przyjaciół, wnukami i prawnukami mieszkającymi daleko. Tysiącem cudownych drobiazgów, jakie zdarzają się co dnia.

Kiedy umarł, wiele gazet i portali internetowych przypomniało te same, wypowiedziane przez niego dawno temu zdania: “Wierzę w życie pozagrobowe. Kiedy już będziemy po drugiej stronie i spotkamy sześć milionów ludzi, którzy zginęli w obozach koncentracyjnych, będą się nas pytać: »co robiliście?« Ktoś powie, że został jubilerem. Inny, że przemycał papierosy i kawę. Inny, że budował domy. Ja powiem: nie zapomniałem o was".

---ramka 370151|strona|1---

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działu Świat, specjalizuje się też w tekstach o historii XX wieku. Pracowała przy wielu projektach historii mówionej (m.in. w Muzeum Powstania Warszawskiego)  i filmach dokumentalnych (np. „Zdobyć miasto” o Powstaniu Warszawskim). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2005