Ci goście są tu na stałe

Traktujemy migrantów jak tymczasową, tanią siłę roboczą. Tylko że koszty tej „taniości” pojawią się, kiedy skończy się koniunktura.

10.11.2019

Czyta się kilka minut

Dostawcy Uber Eats, Warszawa 2017 r. / BARTOSZ KRUPA / EAST NEWS
Dostawcy Uber Eats, Warszawa 2017 r. / BARTOSZ KRUPA / EAST NEWS

Gdy kilka tygodni temu OECD ogłosiła, że Polska jest mistrzem świata w przyjmowaniu tymczasowych pracowników z zagranicy, zaskoczenie było spore. Ale dziwić się nie powinniśmy. Wszak w 2015 r. pracowało w Polsce ok. 320 tys. obcokrajowców. W 2016 r. było ich już prawie pół miliona. A w 2017 – 1,12 mln. Nieoficjalnie podobno nawet dwa razy tyle.

Haczykiem w całej tej historii jest oczywiście słówko „tymczasowy”. Tymczasowy to znaczy taki, któremu oficjalne dokumenty pozwalają na pobyt krótszy niż 12 miesięcy. Czyli – jak upierają się polskie władze – wcale nie „migrant”, tylko „gastarbeiter” lub ewentualnie „robotnik sezonowy”. W praktyce mamy do czynienia z jedną i tą samą (tyle że regularnie wzbierającą) falą przybyszów z Ukrainy. W coraz mniejszym stopniu powiązaną z sezonowymi fluktuacjami na polskim rynku pracy (zbiory na polach, budowlanka), a coraz częściej zapewniającą permanentne zwiększenie siły roboczej nad Wisłą: w handlu, usługach oraz produkcji przemysłowej.

Ostatnio do tej wielkiej fali zaczęły jednak dołączać mniejsze. W 2018 r. Nepal stał się drugim po Ukrainie krajem, którego obywatelom wydano najwięcej pozwoleń o pracę (23 tys.). Innymi rosnącymi kierunkami napływu migrantów są Bangladesz (ponad 10 tys. pozwoleń) oraz Indie (9 tys.).

Migranci? Jacy migranci?!

Problem polega na tym, że w Polsce nikt nie ma interesu nazywać tego miliona (może dwóch milionów?) żywych ludzi „migrantami”. Wolimy eufemizmy. Mówimy „pracownicy z Ukrainy”, „goście z Nepalu” albo „nasi Hindusi”. Najbardziej ten stan rzeczy odpowiada oczywiście pracodawcom. Nie ma w zasadzie miesiąca, by nie pojawił się jakiś głoszący, że nad Wisłą „brakuje rąk do pracy”. „Do 2025 r. luka na rynku pracy w Polsce istotnie się powiększy i konieczne będzie zatrudnienie 1,5 mln osób” – pisali niedawno analitycy doradczego giganta PwC. Rekomendacja? Oczywiście zwiększenie migracji zarobkowej. Podobnego zdania jest czołowe lobby pracodawców Business Center Club. W zeszłotygodniowym raporcie skierowanych do nowego-starego rządu BCC domaga się: „skrócenia czasu rejestracji pracowników cudzoziemskich do 48 godzin” oraz „poszerzenia listy państw, z których pracodawcy mogą pozyskiwać pracowników na uproszczonych zasadach”. Obraz uzupełnić należy o stale sączone opinii publicznej przekonanie, że istnieje zestaw prac, których „Polki i Polacy nie chcą już wykonywać”.

Nawet opiniotwórcze media chętnie podchwytują tę jednostronną narrację, obliczoną na korzyści dla biznesu, które przyniesie im ściągnięcie do kraju taniej i dyspozycyjnej siły roboczej z zagranicy. Ale jednocześnie ślepą na skutki społeczne tego niezwykle (jak na Europę) liberalnego modelu migracji, gdzie w zasadzie jedynym ograniczeniem dla liczby wjeżdżających do Polski pracowników jest... szybkość, z jaką administracja państwowa (na różnym szczeblu, od urzędów pracy po służby konsularne) przetwarza wnioski o legalizację pobytu.

Warto więc tę opowieść uzupełnić. Bo czy faktycznie Polacy „nie chcą już pracować”? Czy może raczej nie chcą pracować „w takich warunkach i za takie pieniądze”, jakie oferuje nadal tak wielu pracodawców. Bo owszem, mamy od paru lat niskie bezrobocie. A jednocześnie współczynnik zatrudnienia poniżej unijnej średniej (choć ostatnio nadgania). I odbywa się to wszystko w warunkach niezbyt hojnego państwa dobrobytu (jedne z najniższych i najkrótszych zasiłków dla bezrobotnych w Unii) oraz wciąż mocno uśmieciowionego rynku pracy (umowy czasowe, o dzieło lub wymuszone samozatrudnienie). Innymi słowy istnieje wiele dowodów na to, że opowieść o „braku rąk do pracy” jest przesłanką fałszywą. Bo polscy pracodawcy spokojnie znaleźliby przynajmniej część brakujących pracowników bez sięgania po tanią pracę importowaną zza granicy. Tyle że warunkiem byłoby dalsze podnoszenie płac i polepszanie nie tylko płacowych warunków zatrudnienia.

PiS pod rękę z klasą średnią

Drugim ośrodkiem niezbyt zainteresowanym poważną rozmową o skutkach migracji jest dziś władza. PiS to partia, która nie ma większego problemu z sięgnięciem po argumentację ksenofobiczną (jak choćby w czasie kryzysu uchodźczego). Zazwyczaj odbywa się to jednak w oder­waniu od realiów społecznych i ekonomicznych. Cała para idzie raczej w sferę medialnych debat o „islamizacji Europy” czy „terrorystycznym zagrożeniu”. Z drugiej strony akurat resorty gospodarcze kontroluje od lat liberalne skrzydło PiS. A kluczowi ministrowie – jak choćby odpowiedzialny w minionych latach za strategię migracyjną Jerzy Kwieciński – to wręcz dawni aktywiści lobby pracodawców. W ich optyce wybór jest oczywisty. Drzwi na rynek pracy powinny być otwarte na migrantów szeroko albo... jeszcze szerzej.


Czytaj także: Piotr Wójcik: Nikt nam chleba nie odbiera


Trzecim aktorem, któremu z „gastarbei­terem” dobrze, jest szeroko rozumiana klasa średnia. A także starający się reprezentować jej punkt widzenia główny nurt polskiej opinii publicznej. Stosunek klasy średniej do migracji zawsze był problematyczny. Głównie dlatego, że po pracodawcach to właśnie oni najmocniej na istnieniu migracji korzystają (sprzątanie, opieka nad dziećmi czy seniorami to usługi, za które w świecie bez migrantów trzeba by płacić zdecydowanie drożej). Co gorsza, akurat klasa średnia nie ponosi zazwyczaj większych kosztów otwarcia granic. Szereg badań potwierdza, że inteligencja czy białe kołnierzyki nie muszą rywalizować z migrantami ani o pracę, ani o zasoby państwa dobrobytu. Rozdzielne są nawet ich miejsca zamieszkania. Klasa średnia gości migrantów w swoich dzielnicach, gdy przychodzą tam do pracy, albo bywa u nich, by odwiedzić lokal z egzotyczną kuchnią. W naszej specyfice dochodzi do tego jeszcze fakt, że świadomość bycia krajem przyjmującym migrantów jest ciągle czymś nowym i ekscytującym.

Mieszanka tych wszystkich powodów sprawia, że również u nas klasa średnia (i jej media) podejrzliwie ocenia głosy nawołujące do twardszej regulacji kwestii migracji. Widząc tu niepotrzebne „szukanie dziury w całym” albo wręcz budzenie uśpionego w narodzie „demona ksenofobii”.

Powtarzamy błędy Zachodu

Niewielu chce niestety dostrzec, że figura „gastarbeitera” to inna nazwa na zwyczajne utowarowienie Ukraińców, Nepalczyków czy Hindusów. I nie jest to żadne publicystyczne przerysowanie. „Dostarczamy pracownika gotowego do rozpoczęcia pracy z gwarancją pełnej dyspozycyjności. Brak zwolnień L-4. Brak dopłat za nadgodziny. Brak dodatkowych kosztów za urlopy. Brak dopłat za pracę w niedziele i święta. Ze względu na koszt oraz czas podróży pracownicy ci nie opuszczają miejsc pracy z powodów rodzinnych oraz świąt” – to fragment ogłoszenia rozesłanego do potencjalnych pracodawców przez jedną z krakowskich agencji pracy tymczasowej. Poproszona o komentarz odpowiedziała tylko „Przecież wszyscy tak robią”.

To niestety dokładnie ta sama droga, którą w okresie powojennym szły kraje Europy Zachodniej. Przestraszeni istnieniem komunistycznej alternatywy ustrojowej po drugiej stronie żelaznej kurtyny przemysłowcy Niemiec, Francji czy Szwecji musieli się zgodzić na poprawę warunków pracy i płacy rodzimych robotników. Okres ten nazywamy dziś „trzema wspaniałymi dekadami kapitalizmu” – najbardziej socjalnymi w całej jego historii. Jednak kapitał szukał nowych zasobów taniej pracy i znajdował je właśnie w migracji. Początkowo łączyła ona kraje bliższe geograficznie i kulturowo: Włosi zapraszani byli do pracy w Szwajcarii, Francuzi otwierali drzwi dla mieszkańców byłych kolonii. Jednak dopiero Niemcy Zachodnie przetarły nowy szlak i zaczęły podpisywać umowy z państwami biedniejszymi, których towarem eksportowym byli właśnie ludzie: z Jugosławii, Portugalii, Turcji, Tunezji czy Maroka. W ciągu dwóch dekad liczebność populacji migrantów wzrosła w Niemczech z 0,5 do 3 mln. Paradoks polegał na tym, że ciągle nie mówiono o nich jak o „migrantach”, lecz właśnie jako „gościach”. Przyjadą, zarobią i wrócą do siebie. Dokładnie jak dziś u nas.

Ten model funkcjonować mógł bez większych zarzutów tylko w warunkach dobrej koniunktury. Lecz w latach 70. w wyniku kryzysu naftowego większość zachodnich gospodarek wpadła w recesję. W pierwszym odruchu zatrzaśnięto gwałtownie drzwi przed nowymi migrantami. Zrobiła to Szwajcaria, potem Szwecja i Niemcy. Ale co zrobić z tymi, którzy już tutaj są? I wcale nie czują się żadnymi gośćmi, lecz raczej tutejszymi. Tak rozpoczęła się walka o zasoby: pracę, mieszkania, a czasem zwykły szacunek i trwa niestety do dziś. Jej dramat polega na tym, że po jednej stronie stoi zdesperowana klasa robotnicza uważająca się za „prawdziwych tutejszych”, a po drugiej taka sama klasa robotnicza, tyle że z migranckim rodowodem.

Co robić?

W Polsce wciąż jeszcze możemy wyciągać wnioski z tamtej lekcji. Trzeba to robić na kilku poziomach jednocześnie. W planie ogólnym należy walczyć z naiwnym przekonaniem, że migracja to sytuacja, na której wszyscy wygrywają. Tu kluczowa rola przypada mediom. Należy wystrzegać się prostych odruchów i automatycznego szafowania etykietką „ksenofoba”. Mówiąc o wpływie migracji na gospodarkę kraju przyjmującego, trzeba brać pod uwagę nie tylko to, czy migracja pomogła wygenerować więcej wzrostu gospodarczego. Trzeba pytać również, jak owoce tego wzrostu zostały podzielone wewnątrz społeczeństwa przyjmującego. Istnieje wiele badań pokazujących, że gdy wydzielimy ze wszystkich pracowników tych słabo zarabiających, to widać, że u nich przyjazd migrantów wiąże się zazwyczaj z pogorszeniem płac. Podobnie wygląda zestawienie regionów, z których jedne na migracji korzystają bardziej, a inne mniej.

Na debacie skończyć się jednak nie może. Na nasz własny „kryzys migrancki” przygotować się trzeba także praktycznie. Należy powołać specjalny fundusz państwowy, na którym gromadzone będą środki pochodzące z zysków tych podmiotów gospodarczych, które na pracy migrantów zarabiają. Pieniądze będzie można uruchomić w pojedynczych przypadkach, gdy po raz kolejny dojdzie do dramatu – jak choćby ostatnio śmierci wywiezionego do lasu przez pracodawcę Wasyla Czorneja czy wcześniej Alony Romanenko, która straciła rękę w maszynie maglującej. Jednak główne przeznaczenie funduszu to finansowanie dużych programów interwencyjnych na czas kryzysu. Gdy trzeba będzie za wszelką cenę załagodzić dramat rywalizacji o zasoby pomiędzy „tutejszymi” i „migranckimi” pracownikami.

Ważne, by nie traktować tego funduszu jako gestu dobrej woli ze strony polskiego biznesu, lecz obowiązek wynikający z tego, że w czasach koniunktury to pracodawcy pełnymi garściami czerpią z tzw. renty migracyjnej. Ile ona wynosi? Według najnowszej analizy NBP bez pracowników z Ukrainy polska gospodarka rozwijałaby się w latach 2014-18 o 11 proc. wolniej. Jest więc z czego odkładać.

Oczywiście powołanie takiego funduszu w niczym nie zmienia faktu, że polskie państwo musi na każdym poziomie (od PIP po wciąganie migrantów do systemu ubezpieczeniowego czy reżimu płacy minimalnej) dbać, by obcokrajowców jak najrzadziej dało się obsadzać w roli supertaniej siły roboczej. Hasło „Nie chcesz pracować na takich warunkach? Mam na twoje miejsce pięciu Azjatów albo Ukraińców!” musi być zwalczane z całą surowością. Inaczej niczego się z lekcji minionego półwiecza migracji nie nauczymy i wylądujemy tam, gdzie Zachód. Czy tego chcemy? ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz ekonomiczny, laureat m.in. Nagrody im. Dariusza Fikusa, Nagrody NBP im. Władysława Grabskiego i Grand Press Economy, wielokrotnie nominowany do innych nagród dziennikarskich, np. Grand Press, Nagrody im. Barbary Łopieńskiej, MediaTorów. Wydał… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 46/2019