Chłopiec przedwojenny

JEREMI PRZYBORA: Moje pokolenie to było pokolenie paniczów. Ludzi, którzy mieli czas na patriotyzm (byli materialnie zabezpieczeni, choć czasem skromnie), na pielęgnację tradycji. To, co uczyniłem w Kabarecie, to dla Jerzego i dla mnie było próbą odbudowania statusu starego panicza.

21.12.2003

Czyta się kilka minut

Grzegorz Turnau i Jeremi Przybora / Fot. Anna Włoch dla "TP"
Grzegorz Turnau i Jeremi Przybora / Fot. Anna Włoch dla "TP"

 

GRZEGORZ TURNAU: „Żarty, dowcipy, zabawne sformułowania podpowiada humoryście głos nie wiadomo przez kogo wydany, nie wiadomo skąd pochodzący. (...) Poczucie humoru jest jedyną godną odpowiedzią na pułapkę istnienia,
na okrucieństwo losu, na upokorzenia, którymi on człowieka poniża” – napisał Pan w II tomie „Memuarów”. Zawsze miałem wrażenie, że ów „głos humoru” najczęściej odzywa się w ludziach głęboko smutnych. Czy Pan uważa się za człowieka wielkiego smutku?

JEREMI PRZYBORA: Wie pan, że to nawet nieźle napisane – to, co pan zacytował... Ja nie zajrzałem do „Memuarów” od czasu oddania ich do druku. Z obawy, że nie zachwyci mnie zawartość tych ksiąg. A to mi ładnie zabrzmiało. Dumnie nawet. Miłe zaskoczenie.

Natomiast człowiekiem wielkiego smutku raczej nie byłem. Przeciwnie – byłem człowiekiem wielkiej pogody ducha. Tak mi się przynajmniej wydaje. No, może nie „wielkiej”. Może po prostu – pogody ducha. Zresztą – jakim cudem mógłbym być człowiekiem wielkiego smutku, skoro 33 lata życia spędziłem u boku kobiety, która uczyniła mnie jednym z najszczęśliwszych mężów świata, mojej trzeciej żony, Alicji. Dopiero od trzech ostatnich lat, od kiedy jej nie ma, wiem, co to jest wielki smutek.

Ale to już nie ma nic wspólnego z usposobieniem humorysty. Chociaż i teraz zdarza się czasem, że odzywa się we mnie, jak pan to nazwał, „głos humoru”. Jak w historyjce o żabie i skorpionie: taka już natura.


"KANON. Sztuka rozmowy" - 140 stron mistrzowskich wywiadów na 70. lecie "TP"

  • Edelman. Lem. Auster. Kuroń. Kilar. Celińska. Skarga. Zanussi. Konwicki. Gombrowicz. Przybora. Turowiczowie. Bartoszewski. I wielu innych. Kup na powszech.net/sztukarozmowy

A w mojej naturze leży obliczanie. I właśnie obliczyłem, że mam zaszczyt rozmawiać z Panem w ­45-lecie telewizyjnego debiutu Kabaretu Starszych Panów. Tylko dwa lata dzielą go od narodzin krakowskiej, nietelewizyjnej Piwnicy pod Baranami. Kojarzy się ją, chyba nie bez powodu, z Zielonym Balonikiem. Czy zgodziłby się Pan z przypuszczeniem, że poprzez Boya i jego „rym żartotwórczy”, tak świetnie przez Pana nazwany i kultywowany, Pan też jest po trosze z Balonika i z Krakowa?

Zanim podejmę temat Boya i Krakowa, muszę dać wyraz wzruszeniu, że pamięta pan o tej rocznicy, bo nawet ja o niej zapomniałem. Październik 1958 – październik 2003, rzeczywiście 45 lat! A wśród urzędników telewizyjnych też już nie ma takiego, który by o takiej rzeczy pamiętał i wpadł na pomysł uczczenia rocznicy wznowieniem Kabaretu Starszych Panów, od długich lat nieobecnego na małym ekranie.

Weźmy kogoś pierwszego z brzegu, ot, na przykład prezesa TVP. Wpatrując się w jego surowe oblicze, kiedy stawał, a właściwie siadywał przed komisją w sprawie Rywina, nie znalazłbym na tym obliczu okoliczności łagodzących dla Kabaretu. Znalazłbym – nie znalazł, rocznica minęła, czczenia nie było, nie ma o czym mówić. Cieszę się, że wyszły kasety wideo i płyty DVD z tym, co jeszcze zostało w telewizyjnych archiwach, nie mówiąc o kompaktach z piosenkami.

A teraz wracam do dzieciństwa. Opowiem panu taki zabawny incydent. Otóż w moim rodzinnym domu Boy to była taka mała biblijka „Słówek”. Mówiło się cytatami z Boya. Ja to słyszałem oczywiście od starszych – rodziców, brata i siostry. Więc zanim sam mogłem Boya przeczytać, zanim zrozumiałem, co znaczy „pójść do tamtych osób”, byłem już za pan brat z jego wierszami – myślę oczywiście przede wszystkim o „Słówkach” – i niewątpliwie Boy ogromną rolę odegrał później w moich piosenkach. Bez tego jego rymu śmiecho- czy żartotwórczego, który starałem się i staram – chociaż teraz już nie bardzo, bo prawie nie piszę – uprawiać, mojej piosenki by po prostu nie było. I żart w piosence – bo akurat tę stronę swojej działalności, która nie jest całkiem serio i w której występuje lub wręcz dominuje żart, uważam za dobrą – bez Boya w takiej formie by nie istniał.

Z drugiej strony świadczy to w dużym stopniu o uwrażliwieniu mojej rodziny na humor. Ojciec nie był człowiekiem strzelającym na prawo i lewo dowcipami i formułującym jakieś prześmieszne spostrzeżenia. Ale był bardzo wrażliwym odbiorcą humoru. Tak było z Boyem, a później ze Słonimskim. Lektura „Wiadomości Literackich” zaczynała się zawsze od jego felietonu. Do dowcipu, celności żartu ojciec przywiązywał olbrzymią wagę. I kiedyś nieomal wpadł w rozpacz... Duże nadzieje wiązał ze mną, w ogóle był potwornie ambitnym ojcem. Uważał, że każde jego dziecko to jest potencjalny cud prokreacji i w związku z tym przywiązywał wielką wagę także do mojej małej, skromnej osoby...

... co jest tak zajmująco opisane w Pańskich „Memuarach”... Czy incydent, o którym Pan wspomina, to „wawelska kompromitacja”?

Owszem, tak. Odwoziliśmy z ojcem i macochą siostrę do internatu Sacré Coeur w Zbylitowskiej Górze, więc po drodze – w obu kierunkach – zawadziliśmy oczywiście o Kraków.

Ojciec miał na Wawelu znajomego kustosza, który oprowadzał nas po zamku i jego dziedzińcach. Kiedy mijaliśmy stojące na murach działo z ustawioną obok piramidką kamiennych kul, pan kustosz zwrócił się do mnie (małego wówczas dziecka) z następującym żartem: „Chyba sobie wyobrażasz, jakie to musi być przykre, kiedy taka kula wpadnie komuś w oko?...”. Moją reakcję ojciec później relacjonował macosze następująco: „Wyobraź sobie, że ten mały idiota stał z rozdziawioną buzią i przytakiwał!!! Przecież on się kompletnie nie zna na żartach!”. Widać, jaki to był bolesny zawód dla ojca, wrażliwego odbiorcy humoru, że ja kupiłem taki żart od pana kustosza...

Kilka lat później miała jednak miejsce sytuacja odwrotna, kiedy to olśniłem ojca i wprawiłem go w zachwyt przy rodzinnym obiedzie. Ojciec zwrócił macosze uwagę, że mam dziurę w swetrze, na łokciu. Macocha, która bardzo nie lubiła robót ręcznych, powiedziała do mnie poważnie, żebym sweter zdjął, a ona mi go zaceruje. Na co ja podobno odpowiedziałem: „Już kilka razy zdejmowałem, ale to nic nie pomogło”. I tu z kolei ojciec był zachwycony celnością mojej riposty i ponownie nabrał nadziei na to, że jednak jakieś poczucie humoru będzie się we mnie kołatać i, być może, rozwijać.

Przeczucia go nie myliły.

Po wojnie, kiedy zacząłem stawiać pierwsze kroki jako humorysta, odkryłem dla siebie kolejnego po Boyu mistrza w osobie Gałczyńskiego, którego przed wojną jeszcze nie znałem (m.in. dlatego, że nie czytałem „Prosto z Mostu”). Raz tylko miałem okazję z nim rozmawiać, na początku lat 50. Spytał mnie: „A jak tam profesor Pęduszko?”. Fakt, że znany mu był radiowy „Eterek”, napełnił mnie dumą. I to chyba Gałczyński zaraził mnie maksymą „Du sublime au ridicule n’est qu’un pas”, ale nie w takim sensie, w jakim interpretuje się ją zazwyczaj, czyli: „Wzniosłość łatwo popada w śmieszność”, lecz: „Wzniosłość i śmieszność to bardzo bliskie sąsiadki”. A więc inaczej: „Liryka, tkliwa dynamika” i żart znakomicie mogą się z sobą przeplatać nawet w tym samym utworze. Tego u Boya jeszcze nie było.

Młody lekarz przedzierzgnął się w Boya za sprawą uczestnictwa w środowiskowym fenomenie, jakim był kabaret w cukierni Michalika. Co uczyniło z młodszego o pokolenie niedoszłego anglisty późniejszego autora radiowych teatrzyków „Eterek”, Kabaretu Starszych Panów, „Divertimenta”, klasyka „rymu żartotwórczego”? Tak na marginesie, szczycę się wspólnym z Panem faktem biograficznym: przerwanymi studiami filologii angielskiej...

Może najpierw krótko o marginesie: czy i pan przerwał te studia na tak wczesnym etapie jak ja? Ja bym ten etap określił: „ograniczona obcość języka”. Zdawałoby się, że to bardzo żałosny etap. A jednak dzięki tej ograniczonej obcości języka angielskiego zdołałem, nie opierając się na żadnym z dotychczasowych przekładów dzieła ­Barriego,­­ na podstawie słowników i przyjaźni z młodymi anglistami (w tym z moim synem, który ukończył anglistykę, a potem spędził 10 lat w Stanach), dokonać własnego przekładu „Piotrusia Pana”. Na tym przekładzie oparłem libretto musicalu z moimi piosenkami i piękną muzyką Janusza Stokłosy.

Był to mój łabędzi śpiew, który jeszcze usłyszała i obejrzała moja żona, Alicja, w znakomitej reżyserii Janusza Józefowicza, z wielką kreacją aktorską ­Wiktora­ Zborowskiego jako Kapitana Haka, nie mówiąc o niezwykłych kreacjach dziecięcych w tym przedstawieniu. A że był to mój śpiew łabędzi, okazało się pół roku po premierze, kiedy to Alicja uległa, po półrocznej walce z rakiem, swojemu napastnikowi. A ja – straciłem główny powód do pisania.

Tyle na marginesie przerwanej anglistyki. A teraz wracam do tego, co wspomniał pan o Boyu – że jego wykreowało środowisko krakowsko-michalikowe. Mnie natomiast (toutes proportions gardées) żadne środowisko nie wykreowało. W Bydgoszczy, gdzie po wojnie pracowałem w radio, nie miałem wokół siebie żadnego środowiska twórczego, choć zyskałem wspaniałego mecenasa i inspiratora w osobie Tadeusza Kańskiego, dyrektora rozgłośni. W Warszawie przez pewien czas, byłem członkiem redakcji „humoru i satyry”, ale też nie była ona dla mnie środowiskiem, choć byli to ludzie sympatyczni, życzliwi, niektórzy – utalentowani. Byłem raczej samotnikiem w moich poczynaniach twórczych. Podobnie zresztą jak Jerzy Wasowski – w swoich.

Pan, rocznik 1915, pochodzi z rodziny herbowej o bardzo nowoczesnych poglądach, wielbiącej Boya, dalekiej od świętoszkowatego mieszczaństwa czy endecji, a jednocześnie ma Pan za sobą epizod „korporacyjny”, a więc nieobce są Panu pewne środowiska umysłowe. Czy słyszał Pan o niedawnej inicjatywie krakowskich radnych z LPR, by zlikwidować pomnik Boya na Plantach i znieść jego patronat nad placówkami oświatowymi, gdyż „był zwolennikiem aborcji i kolaborantem”?

Owszem, słyszałem. Ale też dużo się ciągle słyszy o LPR, więc to akurat mnie specjalnie nie dziwi ani nie zaskakuje. Rok 2003 sporo nam przyniósł takich niespodzianek. A co do mojej „korporacyjności”, to nie miała ona żadnego wpływu na moje lektury. Czytałem „Wiadomości Literackie”, a nie czytałem np. „Prosto z Mostu” (odrzuciłem propozycję współpracy z tym pismem). „Arkonia”, do której należałem, była korporacją paniczów wysoko lokowanych społecznie (nierzadko z arystokracji czy haute bourgeoisie), o nienagannych manierach, więc też i nigdy nie biorących udziału w żadnych burdach i rozróbach antysemickich. Ale jednak byli to przeważnie antysemici, więc najcięższym dla mnie wyrzutem sumienia, dotyczącym tego okresu, jest moja ówczesna obojętność wobec antysemityzmu. Jestem też przekonany, że niejeden mój kolega z tamtego czasu (z tych niewielu, którzy przeżyli) nie ostał się przy swoim przedwojennym antysemityzmie po przeżyciach II wojny światowej. Mam zresztą tego przykłady. Jak o tym pisałem już w „Memuarach”, gdyby mój ojciec żył jeszcze wtedy, niewątpliwie wybiłby mi, jeżeli nie dosłownie, to na pewno doszczętnie, korporację z głowy.

W okresie niedowładu wszelkich form rozrywkowych warto zatrzymać się nad zjawiskiem literackim, jakim jest Jeremi Przybora. Zadziwiający to fakt, że ten utalentowany pisarz, działający w zmiennych warunkach, poddany wysokiej amplitudzie, do dziś nie schałturzył. Rzeczywistość robiła, co mogła. A jednak! Nie stało się tak dlatego, albowiem Jeremi Przybora jest autentycznym poetą lirycznym. Do tego posiada poczucie humoru (...)”. Tak pisał o Panu 40 lat temu Jarosław Abramow. Jak wiemy z „Memuarów”, poety lirycznego w sobie Pan nigdy nie cenił. Czy tak jest do dziś?

Nazywanie mnie poetą po prostu mnie śmieszy. Dodatkowej pikanterii dodaje – w moim wypadku – temu terminowi fakt, że obdarza się mnie tym dumnym zawołaniem w kraju, który właśnie w tej i tylko w tej dziedzinie jest światowym mocarstwem – w dziedzinie poezji. Dwoje noblistów, Różewicz, Hartwig, Zagajewski, Rymkiewicz, Herbert, Barańczak... przecież można tę listę, i to tylko współczesnych, ciągnąć w bezkres. A i w piosence, jeżeli chodzi o piosenkę liryczną, są bardziej zasługujący na to miano: ­Jonasz Kofta, Agnieszka Osiecka, Wojtek Młynarski...

Ja jestem dobry w żarcie poetyzującym, ale tu już się zaczynamy potykać o terminologię: „poeta piosenki żartobliwie poetyzującej”. Zbyt skomplikowane, żeby zapamiętać. A jeszcze przecież ten ogromny udział muzyki Wasowskiego, która mojej „poezji” dodała fantastycznych skrzydeł. Niemniej w tej – o tak skomplikowanej
terminologii – działce piosenki jestem dobry, przyznaję, i szczycę się dyplomem, który traktuję jako swego rodzaju Nobla. Oto uwielbiany przeze mnie i nazywany Pierwszym Mędrcem Rzeczypospolitej Stanisław Lem tak powiedział w jednym z wywiadów („Ekran”, wrzesień 2002): „sprawia mi przyjemność słuchanie piosenek z Kabaretu Starszych Panów. Uboga, socjalistyczna dieta dostarczała nam niekiedy czegoś tak wspaniałego, jak ten kabaret”. Lem jest też moim głównym eschatologiem. Wyznaję Nic, „zanim wejdę w wielkie nic”, że posłużę się cytatem z Kofty („Samba przed rozstaniem”).

A powracając do tego, czym ja jestem, to: nie jestem poetą, nie chcę być „tekściarzem”, więc ukułem nowy termin dla autora tekstów piosenkowych: lirycysta. Z angielskiego, ale w tym wypadku chyba nie szkodzi, skoro polskiego odpowiednika nie ma...

Mógłby jeszcze być „piosenkopisarz” – polski „songwriter”.

Ale to się pewno jednak nie przyjmie. Jestem więc sobie lirycystą.

Telewizja tęgich humorystów

Kabaret Starszych Panów, mimo upływu 45 lat, wciąż fascynuje. I wciąż przybywa mu miłośników. Może właśnie dlatego, że – jak napisał Hölderlin – „co się ostaje, ustanawiają poeci”, i to w każdej dziedzinie... Czy dziś, w kolejnym „okresie niedowładu form rozrywkowych”, gdy „rzeczywistość robi, co może”, jest jeszcze nadzieja na taką telewizję...?

Ja nie mam nadziei; i to zarówno śledząc produkcje humorystów, jak też obserwując widownię tych programów. Tym, co mnie najbardziej przygnębia i napawa największym zasmuceniem, jest widok twarzy, po których widać już sytość żołądków i jednocześnie pustkę głów. Zwykle nie jestem w stanie długo śledzić programów rozrywkowych i, szczerze mówiąc, nie interesuję się specjalnie tą twórczością. Ale spotkały mnie w ostatnich latach dwa miłe zaskoczenia.

Raz trafiłem na Tyma, który przemawiał przed występem jakiegoś nieznanego mi wówczas kabaretu. Jak to Tym, mówił zupełnie bez sensu, ale bardzo śmiesznie; wygłaszał jakieś takie typowe, inauguracyjne przemówienie. Bardzo bezsensowne. I to oczywiście mnie zachęciło – jeżeli Tym coś firmuje, to znaczy, że ma to znak jakości. I rzeczywiście! Był to kabaret Mumio, który mnie zachwycił całkowitą oryginalnością. Nie było tam nic powtórzonego po kimkolwiek, nawet po jakichś dobrych wzorach. Tam było wszystko nowe, „odsiebne”, że tak powiem, i znakomite. Chwilami wręcz płakałem ze śmiechu. Żałuję, że nie udało mi się nigdy powtórnie „upolować” tego programu ani trafić na ich występ w Warszawie.

A drugie ciekawe zjawisko to teatrzyk Cinema z Michałowic, którego występ oglądaliśmy jeszcze z żoną. Później widzieliśmy ich program estradowy w Warszawie, który nas jednak nie zachwycił w takim stopniu jak tamten pierwszy, telewizyjny. Składał się on przede wszystkim z tekstów angielskich absurdystów (głównie Edwarda Leara, a także Ogdena Nasha, ale akurat nie w przekładzie Barańczaka, tylko Andrzeja Nowickiego, notabene mojego serdecznego przyjaciela) i był szalenie interesujący także od strony wizualnej, inscenizacyjnej. Żonie, która była scenografem i dla mnie w tych sprawach wyrocznią, ogromnie się podobał. Krótko mówiąc – bardzo smaczny i atrakcyjny spektaklik. Wciąż dochodzą mnie, zazwyczaj pochlebne, głosy o ich dalszej aktywności, o tym, że nawet jeżdżą po Europie, ale w jakim kierunku to się rozwinęło – nie wiem.

I to były dwa interesujące wydarzenia, które widziałem w ostatnich czasach w telewizji. Wypada wspomnieć też o dzielnej Oldze Lipińskiej, która tak zdumiewająco trwa na tym swoim posterunku, mimo że nie prezentuje najłatwiejszego rodzaju humoru. I w ogóle jakoś utrzymuje się przy istnieniu w tej przedziwnej, zdumiewającej, obecnej naszej telewizji.

Kiedyś nacisnąłem guzik jednego z kanałów i przypadkiem trafiłem na coś w rodzaju talk-show, prowadzonego przez jednego z naszych tęgich humorystów. Jakaś sportowa dama mówiła o dyscyplinie, której nie mogłem zidentyfikować, nie będąc kibicem, ale wydawało mi się, że mówi o hokeju, chociaż nigdy nie widziałem kobiet-hokeistek. W każdym razie mówiąc o rynsztunku zawodniczki, wspomniała o konieczności uwzględnienia osłony wzgórka łonowego. Tęgi humorysta nie mógł oczywiście przepuścić takiej okazji, żeby nie spuentować celnie i nie wykorzystać aluzyjnie tak wdzięcznego dla żartu obiektu jak wzgórek łonowy – ku radości pokładającej się ze śmiechu widowni, bardzo typowej dla odbiorców tego gatunku humoru. W dalszej części swojej wypowiedzi sportsmenka użyła zwrotu typowego zapewne dla omawianej dyscypliny: „rzucić gumę” czy „rzucić gumą”. No i oczywiście tym razem też nie popuścił humorysta, żeby z tej gumy nie wycisnąć tyle „humoru”, ile się da, by ukontentować rechoczącą publikę. Dla mnie to było już za dużo. „Nie zasługuję na więcej”, pomyślałem i wyłączyłem pudło.

Kabaret dwóch samotników

Mówi Pan o rozczarowaniu, przygnębieniu współczesną widownią. Piwnica pod Baranami, w której się chowałem od 17. roku życia, nie istnieje w oderwaniu od widowni. Próba jej telewizyjnej prezentacji w latach 90., moim zdaniem, się nie powiodła. Tymczasem Pański i Jerzego Wasowskiego kabaret (dodajmy: z udziałem wyłącznie profesjonalnych aktorów) tworzony był dla publiczności wyimaginowanej, dziś powiedzielibyśmy: wirtualnej. Czy w ogóle były próby przeniesienia Kabaretu na scenę, na pastwę żywej widowni?

Tak zwany „bezpośredni kontakt z publicznością” to coś, czego zawsze się panicznie bałem i czego unikałem jak ognia. W drugiej połowie lat 50. zdarzyło mi się przez jeden sezon występować i jeździć z kabaretem Wagabunda, ale konfrontacja z widownią była dla mnie zawsze nieprawdopodobnie ciężkim przeżyciem. Jakoś pokonywałem strach i sobie z tym radziłem, ale raczej nie błyszczałem jako gwiazda estradowa. Wolałem pracę w możliwie pełnej izolacji od odbiorcy, którego mogłem sobie idealizować.

Kiedyś, przy okazji rejestracji telewizyjnej któregoś z programów Wagabundy, bodajże Bobek Kobiela czy inny z wytrawnych kolegów estradowców powiedział mi: „Cholera, ja sobie zupełnie nie mogę dać rady z tymi kamerami, z tą całą telewizją, a ty jesteś taki gieroj!”. A więc odwrotna sytuacja: ogromne obycie w bezpośrednim kontakcie z publicznością i zarazem poczucie zagrożenia przez telewizyjne kamery, innego typu paraliż...

Jeśli zaś chodzi o próby przeszczepienia Kabaretu Starszych Panów na estradę, to o tym się, owszem, mówiło. Rozmawialiśmy nawet z Puzyną w sprawie małej sceny w Teatrze Dramatycznym, a może z kimś jeszcze, nie pamiętam. Ale z tego nic nie wyszło, ponieważ obaj z Jerzym byliśmy kompletnie indolentni w sprawach organizacyjnych. Potrzebny by był jakiś prężny impresario, który by się tym energicznie zajął i, pokonując naszą w tych kwestiach nieruchawość, po prostu to zorganizował.

Niemniej w czasie kiedyśmy z Jerzym przemyśliwali taką możliwość, Edward (Dudek) Dziewoński, bardzo dzielny entrepreneur, czynił przygotowania do uruchomienia własnego kabaretu, w dużej mierze opartego na naszym personelu. Właściwie prawie wszyscy aktorzy Kabaretu występowali później w Dudku... Jeżeli chodzi o prężność, szybkość i skuteczność działania, nie mieliśmy tu, Jerzy i ja, żadnych szans. A sam Dudek był zdecydowanym opozycjonistą przenoszenia Kabaretu Starszych Panów na estradę, i nie wiem, czy nie miał racji.

Zasadnicza różnica między naszym kabaretem telewizyjnym a taką choćby Piwnicą pod Baranami polegała na tym, że Piwnica to było jakieś środowisko, jakiś kolektyw (paskudne słowo, ale jednak) artystów, spotykających się i działających wspólnie; natomiast zarówno Jerzy, jak i ja byliśmy absolutnymi samotnikami, o czym już wspominałem. Kabaret Dwóch Samotników. Nawet ze sobą nie zadzierzgiwaliśmy zbytnio stosunków towarzyskich. Poza wspólną pracą w studiach telewizyjnych mało się na gruncie prywatnym kontaktowaliśmy. Właściwie dopiero, kiedy Kabaret się skończył, nasze stosunki uległy ożywieniu. I było to samotnictwo wrodzone. Ja zawsze przy wszystkich kolektywnych poczynaniach natychmiast wyłączałem się, wysiadałem. Byłem nie bardzo kabaretowy... A raczej – nie bardzo zespołowo-­-kabaretowy.

Mam wrażenie, że właśnie owa „niekabaretowość” i wrodzone samotnictwo stanęły na drodze do realizacji Kabaretu Starszych Panów na scenie. A jednocześnie dały temu przedsięwzięciu odrębny, niepowtarzalny charakter małej formy teatru telewizji. Abramow określa fabułę tych spektakli jako „podporządkowaną skojarzeniu poetyckiemu. Stąd właśnie tak naturalnie osadzone są w kabarecie piosenki. Organicznie wtopione w tekst”. A jednak żyją własnym życiem, unieśmiertelnione także ostatnimi wydawnictwami Polskiego Radia. Po pięciopłytowym zestawie „Piosenki Kabaretu Starszych Panów” otrzymaliśmy niedawno „Piosenki Jeszcze Starszych Panów” – obszerny wybór z „Divertimenta” i innych, postkabaretowych przedsięwzięć obu Panów. Wiem, że nie do wszystkich ma Pan przychylny stosunek. Czy poświęcił się Pan pracy nad tym wyborem – z wyboru?

Muszę się panu przyznać, że ja w ogóle nie pracowałem. Pracowali, jak przy poprzednim „klocku” pod tytułem „Piosenki Kabaretu Starszych Panów”, Jan Borkowski oraz, i to zwłaszcza, Grzesiek Wasowski, który te materiały wydobył i w ogóle masę pracy włożył w kompletowanie tego zbioru. To było ogromne szperanie, zbieractwo niemalże, po zakamarkach telewizyjnych i radiowych archiwów, gdzie nie panuje, jak wiemy, idealny ład i porządek. Plon jego poszukiwań w dużej części nadawałby się do ponownego nagrania, czy to ze względów technicznych, czy – czasem – wykonawczych. Ale to oczywiście marzenia ściętej głowy, bo na takie rzeczy nie ma absolutnie pieniędzy. Dobrze, że to, co jest, ocalało od zapomnienia. Ten plon swoich i pana Borkowskiego poczynań Grzesiek ułożył jednak, jeśli chodzi o zawartość, według swego widzimisię. A moje widzimisię było inne. Więc draka wybuchła między nami jako „widzami-mi-się”. Od słowa do słowa, aniśmy się obejrzeli, jak Grzesiek zabronił firmować swoim imieniem i nazwiskiem klocka „Piosenki Jeszcze Starszych Panów”. A może uczynił to, ponieważ jest niezwykle skromny? Nie pamiętam.

Tu pozwolę sobie nie zgodzić się z Panem. W przeważającej mierze jest to materiał bardzo dobrej jakości, nie mówiąc już o walorze genialnych niejednokrotnie interpretacji. Najnowszy zbiór przynosi mnóstwo utworów mniej znanych, nieco zakurzonych, pozostających dotąd w cieniu klasycznych hitów z Kabaretu, a równie znakomitych. Jeżeli czegoś mi tu naprawdę brakuje, to głosu pana Jerzego Wasowskiego... Pojawia się raptem w trzech piosenkach z „kolorowego” kabaretu, no i w śpiewankach z „Upału”. A śpiewał przecież rewelacyjnie!

To prawda. Niestety, ciągnikiem trzeba go było ciągnąć do mikrofonu, żeby zaśpiewał solo. Trudno to zrozumieć, ale tak było. Teraz, poniewczasie, żałuję, że nie zaopatrzyłem się w odpowiedni ciągnik, żeby go zmusić do zaśpiewania choćby części tych piosenek, które ja tak „ofiarnie” śpiewam na tych nowo wydanych płytach.

Pokolenie paniczów

Mam wrażenie, że w mojej podświadomości coś się czai, jeśli idzie o Kabaret Starszych Panów. Takie absurdalne mi się snują pomysły, jak to na starość, na temat tego, co się ze mną działo w życiu... Jak choćby ten, że genezy tego kabaretu trzeba by, śladem Freuda...

...„w mankietach z celuloida”...

...a żeby pan wiedział! W mankietach z celuloida przychodził do nas pan Ufniarski, felczer, który masował całą rodzinę. Jeszcze dziś słyszę szelest tych mankietów, kiedy je odpinał... One więc prowadzą mnie do przeżyć z okresu dzieciństwa.

Byłem najmłodszy w całej rodzinie, z dużą różnicą wieku do siostry i właściwie dorosłego już brata. Służba domowa, zgodnie z obyczajem, zwracała się do nich – odpowiednio – „panienko” i „paniczu”, a do mnie zawsze „ty”! Byłem małym dzieckiem, ale bardzo nad tym ubolewałem. Oczywiście, rodzice nie ingerowali w te sprawy i nie kazali służbie do gówniarza mówić: „paniczu”... Ale w tych czasach panowała tak dalece posunięta, nawet w stosunku do dzieci, grzeczność, że kiedy chodziłem pod opieką kogoś dorosłego do parku, rówieśnik podchodził i pytał: „Przepraszam bardzo, czy ja się mogę z tym kawalerem pobawić?”. Więc ten pominięty w moim życiorysie panicz bardzo mi utkwił w pamięci.

Moje pokolenie to było pokolenie paniczów. I myślę, że to była bardzo ważna w polskim społeczeństwie międzywojennym formacja – panicze. To brzmi może nieco arogancko i zarozumiale, ale przecież status panicza niekoniecznie wiązał się z zamożnością, z „paniczykowaniem”.

„Strojny w zimowe szaty, jedzie panicz bogaty”...

Ten akurat był bogaty, ale panicza można było poznać nawet nie tyle po zamożności, manierach, zachowaniu, ile po rekwizytach jego pochodzenia.

FORTEPIAN, na którym w moim rodzinnym domu grała matka, siostra, nawet w sposób zaawansowany; matka zresztą akompaniowała dziadkowi, który grał na skrzypcach. Grał też brat-panicz, tyle że jazzujące kawałki, jakieś ragtime’y. Grał i ojciec, choć nie czytał nut, ale swoje własne numery, „z głowy”, grał bez fałszów.

BIBLIOTEKA, w której panicz mógł szperać w zależności od potrzeby i ochoty: poprzestając na grzbietach książek, zaglądając do strony tytułowej lub zagłębiając się w lekturze. Język obcy, czasem niemiecki, ale na ogół FRANCUSKI.

KOŃ – panicze polscy okresu międzywojennego byli przeważnie konni. I właściwie to był trzon narodu. Ludzie, którzy mieli czas na patriotyzm (byli materialnie zabezpieczeni, choć czasem skromnie), na pielęgnację tradycji. Na patriotyzm trzeba jednak mieć trochę czasu i odrobinę przynajmniej pieniędzy. Nie można być zaszczutym w pogoni za szmalem, za karierą. I oni byli patriotami, czego dowiedli tym, że prawie wszyscy zginęli w powstaniu warszawskim. To był ich egzamin patriotyczny. Ale i z tą chwilą skończyła się moja Polska, szczerze mówiąc.

Pokolenie paniczów, strasznie dla Polski ważne, skończyło się, zginęło, nie ma ich. I mam wrażenie, że to, co uczyniłem w Kabarecie, to dla Jerzego i dla mnie było próbą odbudowywania statusu starego panicza. Starego panicza, który nawet nie ma już specjalnie swojego otoczenia w postaci innych paniczów. Nikt nas w żakietach i cylindrach nie odwiedzał. Ci, którzy się pojawiali, należeli do otaczającej nas mieszanki społecznej. A myśmy w jakiś sposób byli tymi starymi paniczami.

I to – z zagadkową intuicją – wykrzyknął kiedyś, nie wiem dlaczego, zupełnie absurdalnie, Tadeusz Łomnicki... Wyłonił się z którejś z garderób w podziemiach telewizji, gdzie mieliśmy okazje do spotkań przy charakteryzatorni, i patrząc na nas, z właściwą sobie ekspresją powiedział: „BO WY JESTEŚCIE PANICZE!!!”. Umknęło to wówczas mojej uwadze i pozostało nieodnotowane. I rzeczywiście, co Jerzy chętnie podchwycił ze swojej strony, myśmy byli tymi paniczami w ludowej, peerelowskiej telewizji.

W tej pustce, która się wokół nas wytworzyła – ja naprawdę straciłem wszystkich swoich męskich przyjaciół, niemalże równocześnie, w powstaniu – Jerzego napotkałem jako współtwórcę i przyjaciela, ale już innego typu. On też był paniczem z rodziny z fortepianem i francuskim, wcale niespecjalnie zamożnej, i z biblioteką, a w czasie okupacji dosiadał konia, bo przecież ten czas spędził na wsi, gdzie trudnił się między innymi tajnym nauczaniem.

Światowa wielkość muzyki mniejszej

A więc panicz. Ale co to znaczy „przyjaciel innego typu”?

Ja osobiście uważam, że moje związanie się w tandem autorski z Jerzym Wasowskim nie ma precedensu w historii piosenki polskiej, a może nawet światowej. Trąci też mocno jakąś metafizyką. Spotykamy się i poznajemy podczas oblężenia Warszawy w 1939 r., ja – wtedy spiker, on – inżynier elektroakustyk, w amplifikatorni. Kiedy mamy równoległe dyżury, ja chadzam do tej jego trudnej do wymówienia amplifika... itd., i tam u niego słucham wesołego swingu z Londynu chociażby, który nas trochę podnosił na duchu. W naszym radiu nic, tylko „Z dymem pożarów”, „Nie rzucim ziemi”, „Boże coś Polskę”, a Zachód mało się przejmował jeszcze tym, co przodkowie Frau Steinbach u nas wyprawiają.

Przy tej też okazji swingowania w amplifikatorni wzbierała we mnie sympatia do tego przystojnego, niezwykle inteligentnego i przyjemnego w sposobie bycia młodzieńca. Ale natychmiast po kapitulacji znikł mi z oczu na te pięć i pół lat wojny i trzy lata powojenne, bo do Warszawy wróciłem w połowie 1948 r. A więc po ośmiu latach niewidzenia wpadam na niego, wojennego znajomka Jerzego W. w rojnym hallu radia, podówczas mieszczącego się w pałacyku, na którego miejscu później Amerykanie wybudowali swoją paskudną ambasadę.

Jerzy już nie był „amplifikatorem”, w ogóle zerwał z elektroakustyką i techniką, bo go znudziły. Trochę spikerował, trochę śpiewał refreny z orkiestrą Cajmera, często po angielsku, bo jeszcze było wolno, grywał też jako aktor w teatrach Poredy na Pradze. Był nieustabilizowany, bo aktorstwo go nie pociągało zbytnio, chociaż wykonywał je dobrze. I oto niejaki Przybora, początkujący humorysta radiowy ubrdał sobie, że jego znajomek Wasowski, wśród licznych innych zajęć, jakie praktykuje, zajmuje się też muzyką, i proponuje panu Jerzemu napisanie takowej do cyklicznej audycji. A Wasowski nie odmawia, nie uświadamia Przybory, że nie jest zawodowym kompozytorem i nie ma pojęcia o pisaniu partytur (posiada jedynie, jak to panicz, umiejętność posługiwania się fortepianem), a postanawia zdobyć (w powojennej Warszawie nie było to proste) podręcznik instrumentacji. Zamówienie przyjmuje.

W ten sposób, na skutek nieporozumienia, trafiłem na najlepszego kompozytora, na jakiego mogłem trafić. Na światową wielkość w zakresie, jak ją nazywam, muzyki mniejszej, co bynajmniej nie znaczy, że – małej. Sam Jerzy po latach naszej współpracy twierdził, że to ja sprawiłem, że komponuje, co stanowi dla niego najmniej nudny sposób zarabiania na życie.

W 2004 r. minie 20 lat od Jego śmierci. Od – jak Pan to nazywa – zniknięcia z pejzażu. Ale jako aktor, jako Pan „A”, wycofał się z pejzażu dużo wcześniej...

Obok wdzięku osobistego i wielkich walorów towarzyskich miał naturę człowieka bardzo skrytego, zamkniętego w sobie, nieprzeniknionego.

Do dziś nie rozumiem, dlaczego przedwcześnie zakończył żywot Kabaretu Starszych Panów, odmawiając mi swojej współpracy aktorskiej. Motywy, którymi to tłumaczył – jak to, że komik nie może być stary, a on się starym czuje – nie trafiają mi do przekonania, choć cierpiał niewątpliwie na kompleks starości i nadchodzącej śmierci. Po tym, kiedy ona nastąpiła, już blisko 20 lat temu, dowiedziałem się od przypadkowej osoby o pewnych szczegółach jego życia osobistego, które przyjaciel od serca powinien znać. A ja ich zupełnie nie byłem świadomy. Może więc byłem przyjacielem, ale nie takim, żeby aż „od serca”?...

Był człowiekiem bardzo bogatym intelektualnie i obdarzonym wielkim poczuciem humoru, chyba dziedzicznie – po ojcu, profesorze Józefie Wasowskim, należącym do ścisłego grona przyjaciół słynnego Franca Fiszera. To poczucie humoru zresztą wiele miało do powiedzenia w jego muzyce, zwłaszcza pisanej do żartobliwych tekstów. Mówię „do tekstów”, bo zawsze żądał najpierw tekstu. Muzykę jako pierwszą, do której potem pisałem tekst, skomponował tylko raz podczas naszej przeszło trzydziestoletniej współpracy („Droga do ciebie”, czyli „Do ciebie szłam”).

Obdarzony niezwykle bogatą inwencją melodyczną, melodię zapisywał niemal natychmiast po przeczytaniu tekstu. Natomiast nad instrumentacją, czyli tzw. aranżem, trawił – jak twierdził – długie godziny galerniczej pracy. Ale też jego aranżacje to arcydzieła... Nie zawsze jednak, ze względu na brak czasu lub stan zdrowia, mógł osobiście podjąć się instrumentacji i wtedy zwracał się o pomoc do kolegów. Dotyczy to niektórych pozycji nowo wydanego zbioru, m.in. piosenek śpiewanych przez Hannę Banaszak z towarzyszeniem radiowego big bandu Andrzeja Trzaskowskiego. Do mojej pracy autorskiej zupełnie się nie mieszał. Ja mu się też nie zwierzałem z pomysłów, zanim nie napisałem tekstu spektaklu. Ale był zawsze pierwszym jego recenzentem i do tej recenzji przywiązywałem wielką wagę. Wielka też była rola Jerzego przy pracy z aktorami nad wykonywanymi przez nich piosenkami. A w ogóle obcowanie z nim, również przy pracy w studiu – to była dla mnie frajda z niczym innym nieporównywalna, i brak mi tego do dziś. Cóż to było za fajne panisko!

I trudno pogodzić się z tym, że nie powstanie już jego kompozycja do kapitalnego wiersza „Boskie ciało”, który niedawno opublikował Pan w „Dużym Formacie” („Boskie ciało / do mnie na wieś przyjechało / (...) posiedziało, szczebiotało (...) / ale zaraz odjechało”). Konstrukcja tego tekstu wydaje się nawiązywać do cytowanego przez Pana w „Memuarach” wierszyka Puszkina o szarańczy...

„Szarańcza leciała, leciała,
Siedziała, siedziała,
wszystko zjadła
i znowu poleciała”.
Cytuję z pamięci.

No właśnie. A współczesna „szarańcza”? Brakuje paniczów, nie ma kto z nią dzielnie walczyć? I jak walczyć?

Ta, o której pan mówi, nie wszystko zje, chociaż zje dużo. Ale też nigdzie już nie poleci. Jak walczyć? To chyba za dużo powiedziane. Zbyt liczna. Można by to określić jako Syndrom Tłumnego Owada – STO. Ale oczywiście – dużo więcej niż sto. Przytłaczająca oglądalność.  ©

▪   „TP” 51-52/2003

Jeremi Przybora (1915–2004) 
był poetą, satyrykiem, dziennikarzem radiowym i aktorem.
Wraz z Jerzym Wasowskim stworzył Radiowy Teatrzyk „Eterek” oraz telewizyjny Kabaret Starszych Panów, 
był też autorem szeregu innych widowisk telewizyjnych oraz libretta musicalu „Piotruś Pan”. Jego teksty poetyckie zebrane zostały w tomie „Piosenki prawie wszystkie”, wydał też m.in. wybory scenariuszy „Kabaretu”, „Listy z podróży”, „Baśnie Szeherezadka”, „Divertimento”, „Teatr Nieduży” i trzy tomy wspomnień („Przymknięte oko opaczności”).

Grzegorz Turnau (ur. 1967) jest pianistą, kompozytorem, aranżerem, wokalistą i autorem tekstów piosenek. Jeszcze jako uczeń liceum zaczął występować w kabarecie Piwnica pod Baranami, z którym był związany przez następne lata. Wśród jego kilkunastu albumów solowych jest też „Cafe Sułtan” – płyta z piosenkami Jeremiego Przybory i Jerzego Wasowskiego.

"KANON. Sztuka rozmowy"

"KANON. Sztuka rozmowy" - 140 stron mistrzowskich wywiadów na 70. lecie "TP"

  • Edelman. Lem. Auster. Kuroń. Kilar. Celińska. Skarga. Zanussi. Konwicki. Gombrowicz. Przybora. Turowiczowie. Bartoszewski. I wielu innych.
    Kup na powszech.net/sztukarozmowy

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]