Chleba i idei

Coś się skończyło, lecz czy coś nowego się zaczęło? Jak się poruszać na dymiącym jeszcze polu po rządach PiS-u? Czy można wzbudzić w sobie entuzjazm dla status quo, głosić świadomą pochwałę nudy, która przebije rozgorzały wokół wilczy głód projektu?

15.04.2008

Czyta się kilka minut

Pobieżna choćby obserwacja życia (społeczno-polityczno-medialnego) we Francji po elekcji Sarkozy’ego nie mogła nie przynieść krzepiącego uczucia déj? vu. Podobna gorączka co u nas półtora roku wcześniej, podobna lawina komentarzy, podobnie nagły wzrost zainteresowania tym, co publiczne, i podobne zbiorowe uderzenia prywatnej krwi do głowy. Wśród używanych słów niczym echo powracały "kompletna histeria" (to zwolennicy Sarkozy’ego o postawie jego wrogów) czy "niewyobrażalna hucpa" (to wrogowie Sarkozy’ego o nim i jego dworze).

Nie bez satysfakcji widziałem, jak jeden z moich znajomych (socjalista) po kolacji w większym gronie sprawdzał na google’u przynależność partyjną jej uczestników i sporządzał listę tych, którzy głosowali na Sarko. Przypominały się najlepsze czasy afery Dreyfusa, gdy nawet przy stole nie udawało się utrzymać rodzinnego spokoju.

Zarażone miasto

O ile jednak w zideologizowanej Francji, gdzie sympatie polityczne zawsze i mocno dzieliły ludzi w życiu codziennym, prezydentura Sarkozy’ego wzmogła jedynie zwyczaj, wyostrzyła istniejące wcześniej sposoby reagowania (wystarczy przypomnieć reakcje na nastanie Chiraca przed laty), o tyle w Polsce Kaczyńskich, w mowie potocznej zwanej Kaczylandem, gorączka miała świeżość nowej choroby, nieznanej dotąd epidemii.

Dzisiaj, prawie pół roku po zmianie rządu, gdy od rana do kawy znowu puszczamy chętniej w radio muzykę niż wiadomości, tamten czas wydaje się wręcz nierealny, należący do innego trwania. Naprawdę - dziwimy się - tacy byliśmy, rozgorączkowani, nieprzytomni, monotematyczni? Naprawdę chciało się nam tylko o tym gadać, kultywować zarazę? Czy to byliśmy doprawdy my, pełni żarliwego gniewu, a nawet nienawiści, po raz pierwszy może tak dokładnie, konkretnie, fizjologicznie, a nie nieco abstrakcyjnie (bo w taki abstrakcyjny sposób po 1989 r. nienawidziło się - a później już tylko nie lubiło - komunę, każdego z tamtej strony po równo, z ogólnego nadania wstrętu, a mniej z konkretnej twarzy i konkretnych słów; bardziej z długiej tradycji niż z nagłego gniewu)?

Czy to my byliśmy zarażeni, my byliśmy obywatelami dotkniętego miasta, których Boccaccio porzuciłby ze wstrętem, by snuć swą opowieść z dala od niego, wśród jeszcze nie tkniętych i zdrowych?

Pożytek z epidemii

Nie ma chyba wątpliwości, że coś się wówczas z nami stało, nieoczekiwanego, niepokojąco obcego. Narodził się w ciągu paru tygodni psychosomatyczny kolektyw, wybuchła grupowa nadwyżka emocji sprawiających, że życie - zwykłe życie codzienne - stało się jakby intensywniejsze, nabrzmiałe i, horribile dictum, ciekawsze. Nie ma co przypominać bardziej szczegółowo, doświadczaliśmy tego wspólnie: tego TVN 24 włączonego w domach i redakcjach przez cały dzień, tego skakania po programach radiowych, tego rzucania się od świtu na gazety, by czytać równie nerwowe co my sami komentarze i felietony (ich zatrważająca ilość, zza której prześwitywał ciężar nadmiaru: myśli tak bardzo się tłoczyły, że trzeba było je natychmiast nie tyle nawet pisać, co wypluwać z siebie), tego wyczekiwania na kolejne skandaliczne słowo czy zdarzenie, na kolejną konferencję prasową, tej cudownej dramatyczności, tej fury dziania się bez przerwy, tej gęstości powietrza, nagromadzenia faktów, które zamieniały zwykły dzień w nieskończoną, serialową narrację - bo przecież przez dwa niemal lata żyliśmy bardziej w narracji niż w nieposkładanych, zwykłych i pustych chwilach, bardziej w spoistym trwaniu "literackim" niż w czasie realnym. Jakże łatwo umieliśmy się zdumiewać, śnić lepiej i więcej niż filozofowie (tak, wróciły, jak za dawnych czasów, zbiorowe sny polityczne, oniriady - tym razem z Kaczyńskimi), oburzać się i wołać o pomstę niebios.

Wreszcie, po raz pierwszy od upadku komuny, my, ci starsi, poznaliśmy smak płynący z użycia najwyższego stopnia, smak uczuć najmocniejszych; wreszcie zaczęliśmy odkrywać w sobie własne ludzkie możliwości, których istnienia nie podejrzewaliśmy: nienawiści przede wszystkim, złośliwości, cholerycznego gniewu, zawziętości, nieprzejednania i zaciekłości. Byliśmy uzależnieni, na głodzie kolejnych skandali kompromitujących obiekty naszej pogardliwości, naszych klątw i wyzwisk. Nagle stało się też ważne, z kim przestajemy, z kim siadamy do wspólnej kolacji. Powróciły mrugania okiem, kopanie się pod stołem, by kolejnej awantury nie wywołać, nie zmarnować deseru. W przeszłości podziały (że ten głosował na SLD, tamten na UW czy AWS) były niezbyt istotne, względnie słabo zauważalne, w każdym razie niedecydujące aż do tego stopnia; teraz nie dawało się już zjeść kotleta z kimś, kto był po drugiej stronie.

Monteskiusz w "Listach perskich" ironizował w słynnym pytaniu: "Jak w ogóle można być Persem?". My zastanawialiśmy się: jak w ogóle można być za (tą, tamtą) partią, na nią głosować, z nią się utożsamiać?

Uściślijmy to "my", nazwijmy "tę" partię: przedstawiam przede wszystkim emocjonalne doświadczenie niepisowców - na ogół bezdomnych politycznie, mających jakieś luźne, często niejasne przeświadczenia i przekonania: wiernego w sumie, ale nie w pełni świadomego siebie, pozbawionego swej partii mięsa wyborczego. Tych, którym dojście PiS-u do władzy zmieniło życie emocjonalne, których połączyło we wspólnotę, jaką bez bliźniaków odczuwać by mogli co najwyżej w trakcie najistotniejszych meczów reprezentacji. Ale zapewne po drugiej, "tamtej" stronie, emocje były podobne, choć bezpośrednio - przecież niemal nikogo "stamtąd" nie znaliśmy - niedostępne. Ich nienawiść była nam obca i nieprzenikniona, humanistycznie modne "doświadczenie innego" jakoś nie popychało nas ku poznawczym transgresjom. Wiedzieliśmy, że oni zaczęli nienawidzieć wcześniej, już w latach 90., że tworzyli enklawy niechęci, jednak zwalaliśmy tę nienawiść - w przeciwieństwie do naszej, rzekomo lepszej - na ich wątroby, a nie na ich szare komórki.

Niezależnie od politycznego rozwoju sytuacji taki stan rzeczy nie mógł trwać zbyt długo, gdyż jak długo da się istnieć w apogeum, biegać na nerwowym postronku, chwytać co chwila za maczetę? Każda plemienna morderczość - a coś takiego się w nas wyzwoliło: wzmożona solidarność plemienna, gotowość do wspólnej agresji - trwać może tylko czas jakiś; rzezie między Tutsi i Hutu wybuchają gwałtownie, osiągają niezwykle okrutną przemoc, by równie nagle zgasnąć. Nazajutrz po wyborach życie wyjątkowo szybko zaczęło wracać do "normy"; raptowne désintéressement ogarnęło ciała, nagle smutne po nasyceniu. Setki świadectw dookoła zabrzmiały podobnie: z dnia na dzień przestało nas "to wszystko" brać, napięcie uszło z przekłutego balona, nasze poranki zaczynały przypominać wszystkie poranki świata, z natury nieco leniwe, ospałe, w miejsce cholery powróciła miła gnuśność, w miejsce metodycznego niedowierzania ("to się w głowie nie mieści") pojawiły się pierwsze oznaki równowagi, czyli obojętności, już ledwie marginalnego, półgębkiem, zaciekawienia dalszym rozwojem wypadków.

Nieco później pojawiło się wspomniane przed chwilą zdziwienie: to naprawdę my rzucaliśmy te klątwy i przekleństwa, pisaliśmy te gorące, oburzone słowa, krzyczeliśmy, choć z natury lubimy przecież elegancki szept? Chwilami wydaje się nawet, że jeszcze całkiem do siebie nie wróciliśmy. Niespodziewana gratka, nieoczekiwany bonus, jaką było prezydenckie orędzie i kocia muzyka wokół ratyfikacji traktatu, ożywiły dawną gotowość do wstrętu, wzmogły na moment emocje, lecz reaktywowały one raczej wspomnienie, niż miały smak nowej wściekłości. Życie w narracji i jego serialowe atrakcje wyczerpało się lub dotarło do antraktu; Kurski prędko już siebie nie odsmaży na starym oleju, w "Kropce nad i" pojawia się Doda z Zanussim, poetyka przesłuchania popada znowu w poetykę talk-show, powraca bezpieczne "nic nowego pod słońcem".

Jaki może być pożytek z epidemii? Od chwili ostatnich wyborów minęło już kilka dobrych miesięcy i choć pojawiają się opowieści o bliskiej przeszłości, nie zawsze sięgają one - analizując wymiar polityczny - sedna. Co innego "mieć rację", wytykać takie czy inne błędy strategiczne i psychologiczne popełnione przez Jarosława Kaczyńskiego, co innego sposób - fizjologiczna wręcz odraza - w jaki "miało się rację".

Ideowo się tego nie rozgryzie, trzeba tez psycho-społecznych. Gdzieś zostaliśmy dotknięci, w jakieś czułe miejsce, zobaczyliśmy w sobie jakąś czarną plamkę, dotychczas prześlepianą. Co to jednak było, jak to nazwać, jak określić to zbrukanie niewinności? O jaki rodzaj lęku przed jaką stratą chodziło, bo przecież chyba nie tylko ekonomiczną: że oto powstanie taki rejwach, iż wszystko padnie i nasze ciężko zarobione grosze szlag trafi. Czy wystarczy wszak powiedzieć, że naprawdę szło nam tylko o Leppera, o taśmy Beger, o tak zwany obraz Polski w UE, o wykorzystywanie służb specjalnych, o polityczną telewizję etc., etc.? Gdyby tak miało być, wystarczyłoby otrzepać ręce po wykonanym zadaniu "ratowania" Polski, wrócić do domu, napalić w piecu i nakarmić psa; niech na razie Tusk robi swoje, a później się zobaczy. Nie wszystkich stać jednak na takie dobre samopoczucie, od czasu do czasu krąży w nas jastrząb, czujemy niepokój, poczucie, że ta przerwa czegoś się od nas domaga.

Cembrowanie Tuska

To wydaje się pewne: wkroczyliśmy w chwilę metafizycznej pauzy, gdzie rusza powoli lawina pytań; coś się skończyło, lecz czy coś nowego się zaczęło? Jak wypełnić ten międzyczas, na czym oprzeć stopę? Jak się poruszać na dymiącym jeszcze polu? W tej przerwie, w tym rozgardiaszu po bitwie, zewsząd, z lewa i z prawa, i znikąd, czyli z centrum, przebija się ponad inne jeden donośny okrzyk: chleba i idei!, a zwłaszcza idei!, więcej idei!

Samo to słowo, "idea", jako nowe hasło społeczne dla nowych Rzymian, którymi się staliśmy (teraz "my" oznacza bliżej nieokreślony podmiot zbiorowy), nabrało wagi konceptu-pomysłu na przyszłość: tak, oto nadeszła wreszcie chwila, by się otrząsnąć, wrócić do myśli olbrzymich. Następuje czas wielkich lektur i poważnych rozpraw. Na niwie politycznej i parapolitycznej powstają inicjatywy osadzone medialnie na opoce hasła. Idea, powrót do idei, konieczność debaty ideowej, tak np. przedstawiają genezę portalu "Polska XXI" jego twórcy - w dzisiejszym (12 kwietnia) wywiadzie z Janem Rokitą dla "Dziennika" słowa "idea", "ideał" padają kilkanaście razy. Tak tłumaczą swój zwrot politycy SLD (biedny Kalisz, będzie teraz musiał czytać Žižka); publicystyka polityczna - jak w najświeższym sporze między "Dziennikiem" a "Rzeczpospolitą" o prawicowość i konserwatyzm - wysuwa "kwestię idei" na pierwszy plan.

Napad neobrzozowszczyzny, dyskursu o konieczności idei i projektu, ich mocnej artykulacji, pojawił się z taką siłą jako reakcja nie tyle czy nie tylko na dwuletnie rządy PiS-u, co właśnie na czas późniejszy, okres po, okres PO: w przypadku młodych to naturalna kolej rzeczy, w przypadku innych dzieje się tak, jakby rządy Kaczyńskiego podstawiły zwierciadło, w którym oblicza ukazują się nagle bezkrwiste, jałowe, pozbawione wyrazistych rysów i domagają jakiegoś wypełnienia.

Czy to nie z takiego nakazu samospojrzenia i obrony przed nim zrodził się był w nas eksces - nadto żarliwa destrukcja krainy Kaczyńskich? Czy nie była ona choć w pewnej mierze wyrazem niechęci do stawiania pytań o własne miejsce, o nasz wizerunek? To dość banalna, typowa hipoteza psychologiczna, jaką przytacza się zazwyczaj, gdy w grę wchodzą najsilniejsze uczucia negatywne, gotowość do zniszczenia: chcemy niszczyć to, co podważa nasze skryte, tłumione poczucie słabości, co zagraża naszemu niedookreśleniu. Ale nawet gdy odsuniemy ją na bok, pozostanie fakt, że po upadku rządów PiS-u znaleźliśmy się wobec okazji przyśpieszonego samookreślenia, wypowiedzenia, może pierwszy raz w Polsce po 1989 r., bardziej kompletnego światopoglądu, które mogłoby być profitem - lub ostateczną szkodą - wyniesionym z fajerwerku IV RP.

Nostalgiczna delectatio morosis, jej świeżym jeszcze trupem wywołuje niekiedy żal za utraconą wyrazistością, na jakiej można było się wzorować. Rafał Matyja w znamiennym tekście z końca roku (zamieszczonym w "Europie"), nie zostawiwszy suchej nitki na rządach PiS-u, wyznaje, że - zestawiony z postawą Tuska - "bliższy jest mu realizm Kaczyńskiego", gdyż u swego ideowego zarania projektuje usensownienie polityki, "rehabilituje jej sensowne funkcje (...) wyposaża działanie publiczne w pewną nieufną i racjonalizującą przesłankę, której w przesłaniu Tuska nie dostrzegam. Tusk musi »doklejać« ją sztucznie do własnej wizji, tak by nie sprowadzić tej ostatniej do naiwnego permisywizmu". Nie trzeba być wszak konserwatystą jak Rafał Matyja czy Jan Rokita, by narzekać na "miękkość" i obłość rządów PO. Tadeusz Sławek z pozycji samotniczo-intelektualnej użalał się w "TP" parę tygodni temu nad powszechnym - rozplenianym przez media - procesem "butwienia myśli" i całej polityki, którego nowe premierostwo nie powstrzymało, a może nawet volens nolens przysporzyło mu pleśni.

Tusk i jego ekipa w powszechnym odczuciu tworzą wizerunek mglisty; kojarzą się bardziej z plamą niż kształtem, z ciałem zluzowanym, bez kości, i z nudną uprzejmością. W tym sensie są na obraz dni: pozbawionych własnej energii, niewprowadzonych w trwanie, w stawanie się czasu, a jedynie przelatujących między palcami.

Palących już w piecu i karmiących już psa ten stan zadowala; "o to walczyła Polska" przez dwa lata mordęgi, "mała stabilizacja" now! Czy można wszak wzbudzić w sobie intelektualny entuzjazm dla tego status quo, głosić świadomą pochwałę nudy, która przebije rozgorzały wokół wilczy głód projektu? W jaki sposób ocembrować Tuska? Jak wycisnąć z prowizorki chwil esencję trwania?

Takiej próby intelektualnego utwardzenia stanu rzeczy podjął się w ciekawej debacie "Dziennika" o polskim konserwatyzmie i prawicy Robert Krasowski, twierdząc, że żyjemy dzisiaj w najlepszym z możliwych (konserwatywnych) światów, że w istocie prawica wygrała, co wygrać chciała, a wszelkie radykalne wołanie o więcej idei i wartości jest niebezpiecznym wyłamywaniem drzwi wystarczająco już otwartych. Agata Bielik-Robson, polemizując z Krasowskim, nazywa jego ciche akceptowanie chwili, sceptyczne wobec radykalnych apeli, strategią koca gaśniczego, która nie ugasi wszak kultu silnych wartości, i przeciwstawia mu projekt nowego uniesienia: entuzjastycznego rozpoznania liberalizmu (i dzisiejszej cywilizacji europejskiej) jako mocnego systemu ideowego realizującego - m.in. drogą negocjacji i kompromisu, należących wbrew potocznemu rozumieniu pojęć do postaw heroicznych, budujących życie - wielkie idee. W istocie Bielik-Robson proponuje to samo inaczej: egzaltację chwilą, jaka jest, tyle że w wymiarze bardziej uniwersalnym i w sposób bardziej witalny, epikurejski i radosny.

To głośne obstukiwanie chwili obecnej wykracza poza debatę prawicy o jej własnym stanie. Rządy Tuska z ich obniżoną gorączką, skupieniem się na "teraz", spowolnieniem tempa, stwarzają prześwity, przez które można spoglądać głębiej, rozpoznawać ziarnistość czasu, w jakim żyjemy. Czy to jest właśnie chwila, która ma trwać wiecznie, czy takie "teraz" ma być "zawsze", czy to jest ten liberalny obraz kresu, czyli cichego trwania, jakie ma nas objąć. Czy tak ma wyglądać mały, praktyczny, podręczny fukuyamizm ? la polonaise, postmodernizm stosowany? Czy sanacja polityki może się dokonać w takim metafizycznym środowisku?

Pytania brzmią dzisiaj głośniej, mają lepszy rezonans w pudle tej nowej sytuacji. Po okresie 1990-2005, transformacji ustrojowej, przeżytej w pewnej senności czy nawet bezmyślności, po gorącze rządów PiS-u, nastał czas uświadomionej pustki, filozoficznej redukcji do zera, gdy można znowu zacząć siebie konstruować. Czy odbędzie się to na miękko, czy na twardo?

Na podstawie ostatnich doświadczeń jedno można sądzić: barbarzyńcy, jak się zdaje, nie byli rozwiązaniem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2008