Cerowanie batutą

Wszystko od początku na odwrót: samoloty spóźnione, walizki zawieruszone, śpiewaczki odwołane. Podobno co się źle zaczyna, to się dobrze kończy.

06.03.2006

Czyta się kilka minut

Marc Minkowski (z lewej) na scenie Teatru Wielkiego - Opery Narodowej /
Marc Minkowski (z lewej) na scenie Teatru Wielkiego - Opery Narodowej /

Skończyło się stojącą owacją, wzruszającym hołdem Maestro Korda dla "człowieka, który kocha muzykę z wzajemnością", bankietem na chwiejnych nogach, bardziej z przejęcia niż z alkoholu, a potem jeszcze ślizgawką i kąpielą w kałuży w Parku Saskim, gdzie razem z Markiem i Łukaszem szukaliśmy pewnego krzywego drzewa z fotografii anno 1939. I chyba je znaleźliśmy, skoro był to Czas Zdarzeń Niepospolitych.

***

W istocie zaczęło się wcześniej: w czerwcu 2005, kiedy świeżo mianowany dyrektor Opery Narodowej Mariusz Treliński przyjechał do Paryża, w towarzystwie nieodłącznego Borisa Kudlički, na haendlowski koncert Marca Minkowskiego w podparyskim Poissy. Zachwycony nagraniem "Orfeusza i Eurydyki" Glucka, pospieszył zaproponować mu współpracę. Krótkie terminy wzbraniały jednak organizacji wspólnej premiery już w pierwszym sezonie, Marc zaś, poturbowany przez zgraję "młodszych, zdolniejszych" reżyserów germańskiego chowu, wolał kroczyć przezornie. Poprzestano więc chwilowo na skromnym projekcie pierwszego kontaktu, dla sprawdzenia wzajemnych ku sobie skłonności, w formie koncertowej. "Romea i Julię" Berlioza wybrał sam Minkowski, jedyny dyrygent gotów na pierwszą randkę z nieznaną sobie orkiestrą wybrać utwór równie niepospolity i trudny...

Od razu też począł frasować się kwestią francuskiej dykcji, szczególnie u małego chóru śpiewającego prolog, zlecił zatem niżej podpisanemu rekonesans w postaci paru "lekcji śpiewu" in partibus infidelium. Już po pierwszej próbie z drużyną Bogdana Goli dzwoniłem do Paryża, że jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej. Czy to znaczy, że niepokój ustąpił? A juści.

W wigilię pierwszej próby z orkiestrą przyśnił mi się Tony Curtis w "Trapezie" przed potrójnym salto bez siatki. Pedagogiczna chytrość nakazała Minkowskiemu nie zaczynać od początkowego fugata, lecz od "Samotności Romea" i "Balu u Kapuletów". Zagrali to w całości, całkiem porządnie, uzyskując pewność w istotnych kwestiach: orkiestra zorientowała się, że nie taki diabeł straszny i że rozumie gest Minkowskiego; Minkowski usłyszał, że Łukasz Borowicz świetnie przygotował zespół i że choć jest co robić, nie ma powodu do paniki; wszyscy odetchnęli, na tyle akurat, by się zabrać do pracy. To znaczy do śmiercionośnego fugata, które też niezwłocznie spełniło pokładane w nim nadzieje, rozlatując się w drobne kawałki...

Przez cztery dni prób Minkowski mówił wszystkimi językami muzycznego świata, po angielsku, włosku, niemiecku, nawet po polsku, szafując gestem, obrazowym volapükiem, niewyczerpanym bogactwem metafor (chyba do altówek: "not vegetarian! cannibal!"), a choć nadużywał nie dla wszystkich zrozumiałej gęstej angielskiej narracji - wolał to od tłumacza, chcąc zachować bezpośredni kontakt z muzykami. Widziałem wiele prób Minkowskiego z jego zespołem, gdzie, jak w starym małżeństwie, nie musi on kończyć rozpoczętych zdań, nie miałem jednak dotąd okazji baczniej obserwować jego pracy z "obcą" orkiestrą. Nie wiem, jak przeżyli to muzycy z Teatru Wielkiego - z sali jednak rzecz wyglądała budująco. Minkowski pastwił się bezlitośnie, powtarzał w nieskończoność, pieścił frazy, barwy, precyzję i dynamikę, nie tracąc przy tym ani uśmiechu, ani ciepła, ani dobrej woli - szczodrze odwzajemnionej. Cel, to jest muzyka, był wszystkim, afirmacja miłości własnej i autorytetu - niczym. Na koniec zaś, po generalnej próbie, gdzie wydusił ze wszystkich pokaz technicznej sprawności, miał czelność powiedzieć, że technika waży w tym utworze dziesięć procent, a cała reszta to wyraz i sens.

Nic dziwnego, że na koncercie technika raz po raz drżała - za to temperatura wykonania rozsadzała termometr. Orkiestra TW-ON ma piękny dźwięk (smyczki na pewno bogatsze, bardziej aksamitne niż w Orkiestrze Paryskiej), znaczny potencjał techniczny i muzyczny - nie dostaje jej jednak giętkości, refleksu, "gotowości bojowej", którą daje tylko doświadczenie. Grała świetnie, ale w napięciu, na brzeżku krzesła, mobilizując kapitał i wszystkie rezerwy - co dowodzi, że nie ma takich wyzwań, którym nie mogłaby sprostać (dowiodła tego i doskonale zrealizowana przez Jacka Kaspszyka partytura "Wozzecka"), lecz że powinna też uparcie mnożyć owe wyzwania. Czy jednak Operę Narodową stać co miesiąc na jednego Minkowskiego? Czy też okaże się to kolejny polski zryw, stumetrówka, w dziedzinie, gdzie obowiązuje długi dystans?

***

Wszystko to jednak w gruncie rzeczy banał. Nawet nagłe zastępstwo Ani Lubańskiej, która zaalarmowana przez panią Ewę Błaszczyk z impresariatu otworzyła partyturę we wtorek 14 lutego wieczorem, w środę rano spotkała się z korepetytorką, panią Heleną Christenko oraz z niżej podpisanym na pierwszym roboczym seansie i już wczesnym popołudniem wykrztusiła z siebie całą partię przed Minkowskim. Ten zastrzygł uszami i zaczął się wypytywać o jej repertuar... W piątek wieczorem, na próbie generalnej, Ania zaśpiewała już tak, jakby się była urodziła w Berg?res--les-Vertus, w rodzinnej winnicy. Życie wędrownego dyrygenta na tym właśnie polega: samoloty się spóźniają, walizki zawieruszają, waltornie kiksują, śpiewaczki odwołują, inne wskakują na wariata w rolę koleżanki. Prawdziwa przygoda rozegrała się gdzie indziej.

O rodzinie Marca wiedziałem niewiele: że pradziadek August miał z żoną Teklą syna Eugeniusza (1885-1972), ten zaś ożenił się z Francuzką Françoise i osiadł na stałe we Francji, gdzie był sławnym psychiatrą i psychoanalitykiem (1964: doktor honoris causa warszawskiej Akademii Medycznej). Spłodził syna Alexandre'a, wielkiego francuskiego pediatrę. Alexandre mówił jeszcze trochę po polsku, a z żoną Anną, poetką i tłumaczką amerykańskiego pochodzenia, spłodził m.in. syna Marca, dyrygenta. I tyle. Po śmierci ojca (2004) Marc zainteresował się wprawdzie swymi korzeniami, zdawało mi się jednak, że ciekawi go raczej kądziel niż miecz, tam bowiem znalazł geny muzyczne w postaci babki skrzypaczki. Czerwoną książeczkę zawierającą dzieje rodziny Minkowskich odkryłem dopiero w Warszawie, gdzie Marc nie rozstawał się z nią ani na chwilę, wyciągając stamtąd raz po raz strzępy przeszłości, nazwiska, adresy i zadeptane tropy. Nimi to właśnie, między jedną próbą a drugą, ruszyliśmy w Warszawę: Marc, Łukasz Borowicz i ja.

Marc był do tej wędrówki przygotowany pobieżnie, skoro książeczkę dostał przed wyjazdem i zdążył ją zaledwie przekartkować. Na konferencji prasowej, we wtorek, dowiedzieliśmy się, że pradziadek August miał obok Eugeniusza trzech innych synów: starszego Mieczysława (1884-1972), wybitnego neurologa (honorowego członka Polskiego Towarzystwa Neurologicznego), oraz dwóch młodszych, Pawła (1888-1947) i Anatola (1892-1939). Pierwsze kroki skierowaliśmy na cmentarz żydowski na Powązkach, gdzie miał leżeć August, zmarły w getcie warszawskim. Nic z tego nie okazało się prawdą: ani ten cmentarz, ani to getto (bo otwockie), ani ten przodek.

W piątkowe popołudnie, na parę godzin przed szabasem, cmentarz był zamknięty, zaryzykowaliśmy więc wizytę w Żydowskim Instytucie Historycznym. Pan Yale Reisner najpierw nas ofuknął za to najście o niewłaściwej porze, potem się uśmiechnął i już po chwili żonglował przedwojennymi warszawskimi słownikami, "Who's Who" i książkami telefonicznymi. Wyłonił się z nich pierwszy szkic typowej, głęboko zasymilowanej polsko-żydowskiej rodziny inteligenckiej, wrośniętej w II Rzeczpospolitą w stopniu, jakiego nie podejrzewałem ani ja, ani tym bardziej Marc, francuski do szpiku kości.

Minkowscy mieszkali na Fredry pod numerem 10, o dwa kroki od Teatru Wielkiego, w kamienicy Bachrachów. Kamienicy już nie ma, ulica kończy się bowiem na numerze 8, a jej druga strona, nieparzysta, przepadła wraz z Pałacem Brühla. Zajmowali całe piętro, dziesięć pokoi. Rodzinny bank był na Marszałkowskiej, pod numerem 12, gdzie nie ma już śladu po starej Warszawie. Ostatniego wieczora, już po koncercie, poszliśmy na Fredry z przedwojenną fotografią kamienicy. Tańcując na gołoledzi i taplając się w niedomarzniętych kałużach - znaleźliśmy wysoko już odrosłe od ziemi, stare, krzywe drzewo, z którego "punktu widzenia" ktoś zrobił tamto zdjęcie. Nawet domek dla ptaszków, nieco mniej wytworny niż dawniej, stoi na tym samym miejscu. Tak być musiało: Marc nie tolerował żadnych obiekcji. Był tu i teraz, między Łukaszem a mną, lecz zarazem tam i wtedy. Nie spuszczaliśmy z niego oka, a uszy mieliśmy czerwone nie tylko od mrozu.

Paweł Minkowski, chemik, był posłem z ramienia BBWR oraz, o ile dobrze pamiętam, wiceprezesem warszawskiej Izby Handlowej. Wyjechał z Polski we wrześniu 1939, podobno wywożąc wraz z kolegami mienie Państwa Polskiego, by je ukryć w Szwajcarii. Anatol, podpułkownik Wojska Polskiego, zatrudniony w Ministerstwie Wojny, obwieszony orderami od czasu wojny z 1920 r. (Polonia Restituta, Virtuti Militari, trzy Krzyże Walecznych), zginął w kampanii wrześniowej, czy raczej zaginął - gdyż podobno wpadł w ręce Sowietów. Na listach katyńskich nie figuruje żaden Anatol Minkowski, a jedynie Antoni, w rodzinie nieznany, Marc jest jednak pewien, że to właśnie on - a w naszej opowieści nie mogło przecież zabraknąć i tego adresu.

Yale Reisner skierował nas na jeszcze inny trop: spojrzawszy do rejestrów gminy żydowskiej stwierdził, że rodzina Minkowskich wpłacała tam rocznie sumę znacznie wyższą od przeciętnych 10-15 rubli, była więc tak zamożna, że grobów szukać należało nie na cmentarzu żydowskim, lecz na starych Powązkach. Marc przełożył na popołudnie swój lot do Zurychu, dzięki czemu zdążyliśmy tam pojechać w niedzielę, kancelaria była jednak zamknięta. Padało, Marc schronił się zatem pod sąsiednim daszkiem, by zadzwonić po raz kolejny do rodziny, po ewentualne dalsze szczegóły. Wówczas to z deszczu wyłonił się życzliwy ksiądz, który otworzył dla nas biuro, znalazł odpowiednią księgę i wskazał grób żony Anatola, Anny Zand, pochowanej tam w roku 1969.

Ślizgając się znowu po zmarzniętych alejkach, brnąc przez zaspy, w ostatniej chwili dotarliśmy do właściwej kwatery. Płytę poziomą, pewnie z nazwiskiem Anny, kryła gruba warstwa zlodowaciałego śniegu, na płycie pionowej figurowało jednak nazwisko Anatola z - zaskakującą w tym kontekście - datą śmierci 13 września 1939. Jego zwłok tam nie ma, gdyż nigdy ich nie odnaleziono, obok figurowało jednak pół tuzina innych, nieznanych nam dotąd nazwisk (zapewne z rodziny Anny), oraz nieodzowne "polskie" daty i miejsca - Wrzesień, Auschwitz, Powstanie Warszawskie...

W drodze na lotnisko znaleźliśmy w "czerwonej książeczce" jeszcze jedno ogniwo, sięgające czasów znacznie bliższych. Jak pisze jej autor Jan Michael, syn Anny i Anatola, Anna Zand-Minkowska przyczyniła się do powstania zakładu dla ociemniałych w Laskach, gdzie kapelanem był ksiądz Jan Zieja, przyszły członek KOR-u. Wróciła do Polski ze Stanów Zjednoczonych w roku 1961 i tutaj zmarła.

Ale i to jeszcze nie koniec. W sobotni poranek, a więc w dniu koncertu, wybraliśmy się do Otwocka, a dokładniej do Śródborowa, gdzie na Orzeszkowej 1 stać miała willa "Augustówka" Minkowskich, zapisana na nazwisko Tekli, żony Augusta, prababki Marca.

Prościej byłoby pewnie podjechać od strony ulicy Piłsudskiego, choć dramaturgia wielce by na tym ucierpiała. Gdy bowiem dotarliśmy na sam kres ulicy Orzeszkowej - leśnej drogi zawalonej śniegiem i administracyjnie szczerbatej, gdzie zachowało się tylko parę numerów - oczom naszym ukazał się dom stojący tam właśnie, gdzie znajdować się powinien numer 1. Tyle że były to zgliszcza. Dom spłonął 24 stycznia...

Po placu leniwie się krzątali zatrudnieni tam robotnicy, niezbyt zadowoleni z naszej wizyty. Pomimo mrozu zrobiło się gorąco, zwłaszcza że na Marca nie było siły ludzkiej. Buszował wszędzie, pewien - chociaż dom stał od strony Reymonta i nosił inny numer - że dotarł do Itaki. Niepomny zagrożenia ze strony podchmielonego proletariatu czy naruszonych pożarem kondygnacji, gotów był zabrać ze sobą oblodzoną ruinę, kamień po kamieniu, deska po desce, by ją odbudować w paryskim garażu, niczym bohater "Upiora na sprzedaż". Na domiar złego znaleźliśmy pod drzewem zwłoki starego pianina, z datą 1870. Oczyma duszy ujrzeliśmy z Łukaszem, jak niesiemy je na grzbiecie do samochodu, po czym wynajmujemy na Okęciu specjalny samolot transportowy - któż by bowiem zdołał odmówić maestro Minkowskiemu pianina po pradziadku!

Szczęśliwym trafem Łukasz wypatrzył wśród krążących po pogorzelisku - czystą koszulę i przyjazną twarz byłego lokatora spalonego domu. Ten wyjaśnił przynajmniej sekret pianina, zgoła bez związku z rodziną Minkowskich... Inne uzyskane odeń informacje nie rozwiały jednak naszych wątpliwości, a już tym bardziej nie wstrząsnęły metafizyczną pewnością Marca. Dalszych poszukiwań we właściwych urzędach podjęła się zatem pani Monika Strugała, niestrudzona "szwaczka historii".

***

Niech mi Czytelnik łaskawie wybaczy: to wszystko strzępki spisane na chybcika ze wzruszonej pamięci, pełne błędów i nieścisłości. Prawdziwi historycy będą umieli je pozszywać, jak ceruje się dziś w Polsce całą podziurawioną przeszłość.

Ciąg dalszy nastąpi. Przez kilka dni obserwowaliśmy, jak zmienia się Marc, otoczony z jednej strony wielkim szacunkiem jako artysta, z drugiej zaś kwoczą tkliwością, niczym kolejny odnaleziony po latach, a pięknie wyrosły kurczak z rodzimego kurnika. Polska wdarła się przemocą w jego tożsamość i już tam zostanie. Gdyby nie Historia, byłby dziś dwujęzyczny (na razie kupił sobie "Elementarz" Falskiego...) i zamiast wynajmować anonimowe lokum na Starym Mieście, mieszkałby u kuzynów na Fredry albo w "Augustówce" w Śródborowie. Dyrygowałby pewnie tak samo, choć Moniuszkę i "Symfonię charakterystyczną" Ignacego Feliksa Dobrzyńskiego znałby równie dobrze, co Berlioza...

Tymczasem planuje powrót do Warszawy na premierę "Cyganerii" w reżyserii Trelińskiego, spiera się z nim o wspólny "tytuł" do zrobienia na scenie Opery Narodowej, prowadzi rozmowy z Filharmonią i z orkiestrą Sinfonia Varsovia. Żyjemy na powrót w otwartym świecie, gdzie zrastają się poszarpane losy i wszystko jest znów możliwe.

Piotr Kamiński jest krytykiem muzycznym i tłumaczem, dziennikarzem Radio France International, współpracownikiem rozgłośni France Musique i miesięcznika "Diapason". Wydał przewodnik operowy "Mille et un operas". Koncert pod dyr. Marca Minkowskiego odbył się 18 lutego w Teatrze Wielkim; .

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2006